Koza czarna/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski,
Anonimowy
Tytuł Koza czarna
Podtytuł Bajka
Wydawca Komitet wydawnictwa dziełek ludowych
Data wyd. 1897
Druk Drukarnia Szczęsnego Bednarskiego
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


WYDAWNICTWO LUDOWE.
Książeczka 182.

KOZA CZARNA.
Bajka
J. I. Kraszewskiego.



NAKŁADEM
Komitetu Wydawnictwa dziełek ludowych.
Odpowiedzialny redaktor: Bronisław Sokalski.
LWÓW 1897.


Z drukarni Szczęsnego Bednarskiego we Lwowie, Rynek, L. 9.



Koza czarna.
Bajka.

Bardzo, bardzo dawno temu, za owych czasów, kiedy to jeszcze zwierzęta miały mowę, drzewa śpiewały, kamienie chodziły, a świat był młody i wszystko w nim żyło, poruszało się, latało i swawole przeróżne dokazywało — jednem słowem: za króla Gwoździka i brata jego Ćwieczka — był sobie pewien król i królowa, którym długo, długo Pan Bóg syna, dziedzica nie dawał.
Gryźli się tem niezmiernie oboje, że nie mieli komu po sobie zostawić takiego pięknego królestwa, w którem tylko ptasiego mleka brakowało. Radzili się różnych czarowników i czarownic: nic nie pomagało! Na ostatek, po wielu latach oczekiwania, urodził się im syn tak pożądany. Radość była wielka, uczta wspaniała, obdarzono wszystkich ubogich, wypuszczono więźniów i obchodzono narodziny królewicza przez siedem dni.
Królowa sama, słabowita będąc, synka nie mogła karmić, rozesłano więc na wszystkie strony mamki dla niego szukać. Co która przyszła, mały dzieciak twarzą się od niej odwracał i ssać nie chciał.
Przebrano już mnóstwo różnych kobiet, które się chętnie do królewicza stręczyły, a żadna chłopcu się nie podobała. Na ostatku, z biedy już, przyprowadzono ubogą kobiecinę, z nędznej chałupy, i królewicz, jak tylko ją zobaczył, zaraz do niej przylgnął. Więc, choć była niepokaźną i wynędzniałą, zabrano ją na dwór królewski, ustrojono, odkarmiono, i panicza jej oddano.
Własny jej synek, którego kochała bardzo, został z ojcem w chałupie; przyjęto mu za mamkę kozę, którą ssać musiał. Dziecko do rodzonej matki tęskniło bardzo, ona też do niego, ale jej chłopaka do zamku królewskiego przynosić nie pozwalano.
Czasem tylko mąż do niej przychodził, i doniósł, jak się czarna koza sprawiała.
Pewnego razu, gdy król był na polowaniu, a królowa kazawszy sobie zaprządz cztery łabędzie do czółna, pojechała pływać po jeziorze, i z dworu się jakoś służba porozchodziła — mąż przyszedł do żony na pogadankę. Biedne kobiecisko płakało po swoim synaczku i płakało.
— Kiedy już się tak stało — mówiła mężowi — czemuby my nie mieli naszego synka szczęśliwym uczynić?
— A to jakim sposobem? — zapytał mąż.
— Bardzo to łatwo — po cichu odpowiedziała kobieta: idź prędko do chałupy, zawiń go w połę i przynieś tu. Zamienim syna naszego na królewicza, i nikt nie pozna. Syn nasz będzie królował, a królewicz niech drwa rąbie.
Bał się mąż w początku bardzo, ale gdy go kobieta namawiać, prosić i płakać i przymuszać zaczęła, rad nierad posłuchał. Pobiegł do chaty prędko, przyniósł synaczka, włożył go w kolebkę królewicza, a dziecko pańskie ukradkiem chłop zabrał i dał czarnej kozie na hodowanie.
Mamka teraz dopiero zaczęła chodzić około królewicza z taką troskliwością, nocy nie dosypiając, rozpadając się nad nim, iż król i królowa nacieszyć się nią nie mogli. Chłopskiego dziecka nikt nie poznał, tylko się królowa dziwowała bardzo, że do niej na ręce pójść nie chciało dziecko, ani nawet patrzeć na nią.
Gdy przyszło odłączyć chłopca, nie było prawie sposobu mamce go odebrać. Dopiero postrzegła, gdy się rozstać z nim miała, jaką sobie samej wyrządziła krzywdę, bo choć miał opływać i królować, cóż jej z tego było, gdy ona go widzieć, ani się do niego zbliżyć nie mogła.
Gwałtem jej prawie odebrano panicza, a że królowa się gniewała za to przywiązanie dziecka do mamki i czarom je przypisywała, nie nagrodzono biednych ludzi i pod karą śmierci nakazano kobiecie, aby się nigdzie pokazywać nie śmiała, gdziekolwiek król ze dworem i rodzina się znajdował.
Wróciła do chałupy zapłakana, a tu prawdziwego królewicza z kozą znalazłszy, znienawidziła go za to, że z jego przyczyny, własne dziecię straciła. Patrzeć na niego nie mogła. Za to czarna koza się do niego przywiązała, że go na krok nie odstępowała, a gdy go do chaty wzięto, pode drzwiami stała i nogą tupała, póki jej nie wpuszczono.
Posnął tedy chłopski synaczek na zamku, na łabędzich puchach rozkoszując się, a królewicz boso biegał z kozą po podwórku, bywało i bez koszuliny, czasami głodny, zdrów jednak, wesół i krzepki.
O królewiczu zaś mowa była powszechna, iż słabowity, cherlał, i choć go wątróbkami karmiono, ledwie się w nim dusza kołatała. Słysząc o tem biedna matka na śmierć się zapłakiwała z rozpaczy, a przyznać do występku nie mogła, bo mąż jej i ona i dziecko głowami by nałożyli za to....
Podchodziła ukradkiem, przebierając się różnie, żeby swe dziecko zobaczyć, choć życie stawiła za to — rzadko się jej udało zdaleka syna widzieć, — a w sadzie raz, gdy mu się przypatrzyć mogła, takim chudym i biednym go znalazła, że ledwie żywa powróciła. Królewicz pieszczony pomału się wszystkiego uczył: wychowanek kozy mówił i biegał, gdy tamtego za ręce jeszcze wodzić było potrzeba.
Kąpali go w mleku i winie, poili wodą żywiącą: jakoś nic nie pomagało. Dziecko miało dziwne upodobania, które królowa złej mamce przypisała: rwało się do razowego chleba, rade było bawić się w piasku i chodzić boso, czego mu nie pozwalano.
Ani król, ani królowa, choć tak syna tego pożądali, na żaden sposób go pokochać nie mogli; on też do nich się nie przywiązywał. Gdy wyrastać począł, okazało się gorzej jeszcze: z twarzy był do rodziny niepodobny, włos miał twardy i gruby, ręce jak do pracy, niezgrabny się stał, niechlujny i na królewicza nie wyglądał.
Przeciwnie, kozi wychowanek na gładkiego, ślicznego wyrósł chłopaka, z jedwabnymi kędziorkami, z białą skórą i różową twarzyczką, ale do roboty go napędzić nie było sposobu.
Rączki miał słabe i maleńkie, głos pieszczony i do próżniactwa taką skłonność, iż uciekał najczęściej razem z kozą w pole i tam się położywszy na trawie, na obłoki patrząc, po całych dniach się wylegiwał.
Wszyscy we wsi przez żart i dlatego, że matka jego we dworze mamką była, królewiczem go nazywali; on też sam siebie, śmiejąc się, tak zwał, i strach brał, aby się kiedy nie wydała zamiana.
Tymczasem z żalu i łez biedna kobieta umarła, a mąż, który ją kochał bardzo, wkrótce też za nią poszedł, tak, że w chacie została koza czarna i królewicz tylko.
Trudno było wyżyć, nie pracując, a robić się nic nie chciało, powiedział więc pewnego dnia chłopak (zwano go Rybką) do kozy:
— Mamko moja kochana! trzeba pono chałupę kołkiem podeprzeć, bo dalej z głodu umrzeć przyjdzie. Zostań ty tu sobie na gospodarstwie sama, masz cały ogród, żebyś się sobie pasła, ja pójdę na dwór do króla, pana naszego, i wstąpię na służbę do niego.
Koza brodą potrząsała, bo się jej samej zostać nie chciało; nie chciała się sprzeciwiać wychowankowi i zabeczała:
— Idź, gdzie ci lepiej, a jak ci źle będzie, wracaj do mnie. Ja chaty dopilnuję.
Rybka trochę się odziawszy, nową sukmanę włożywszy, włosy przeczesawszy, łapcie i czyste onuczki wziąwszy, poszedł do dworu. Chciał do króla, ale do niego wprost się docisnąć nie było można; zaprowadzono go do marszałka, marszałek do podkomorzego, podkomorzy do namiestnika, wodzili go, wodzili, i ledwie trzeciego czy czwartego dnia dopuszczono go do oblicza pańskiego.
Stary król, Wrzeciążek, siedział na tronie, w kołpaku z kitą, i orzechy sobie gryzł, gdy Rybkę przyprowadzono.
— Czego ty chcesz? — zapytał, spojrzawszy nań, a chłopiec mu się z pierwszego wejrzenia podobał bardzo.
— Miłościwy panie — odezwał się Rybka — a tobym służył na dworze, gdyby łaska pańska, bo doma nie mam co robić!
— A cóż ty umiesz? — pytał król.
Tu był sęk, bo Rybka oprócz tego, że wróble wykręcał i jabłka obijał po cudzych ogrodach, nie umiał nic.
Zamilkł tedy. Król Wrzeciążek im bardziej się mu przypatrywał, tem mu się on lepiej wydawał.
A że król był myśliwym wielkim, psy i sokoły lubił wielce, rzekł mu:
— Będziesz mi moich psów pilnował.
Rybka się skłonił.
Wtem z ogrodu idąc królowa, z synaczkiem swym, którego nazywano Oczkiem, nadeszła, i zobaczywszy chłopca, bardzo się mu przypatrywać zaczęła.
Oczko też wlepił wejrzenie w niego i poczuł odrazu nienawiść jakąś ku niemu. Podobał się obojgu państwu, królowa go zażądała mieć, aby jej syna bawił; naparła się go koniecznie, i Wrzeciążek, człek spokojny a uległy jejmości, odstąpił jej Rybkę. Zamiast tedy do psów, musiał iść pod rozkazy kapryśnego królewicza. Obaj jak tylko na siebie spojrzeli, poczuli, że muszą wrogami sobie być.
Ani być mogło inaczej: Oczko wyglądał niezgrabnie, Rybka był śliczny, żwawy i zwinny — tamten w dostatkach opływał, ten służyć musiał i cierpieć — nie mogli się pokochać.
Król i królowa, choć z nich żadne tego nie powiedziało, pomyśleli oboje: „Czemu nasz syn nie taki?!“
Rybkę nakarmili, odzieli, umyli, i jak mu suknie inne włożono, na panicza wyglądał zupełnie, aż mu się dziwowano. I zaraz do niego przystąpiła taka jakaś śmiałość, jakby w domu własnym był.
Drugiego dnia królowa wysłała ich bawić się do ogrodu, a tylko ludziom z oczu zeszli, Oczko chwycił Rybkę za włosy i skatował go niemiłosiernie, aż mu twarz pokrwawił. Nie śmiał się biedak skarżyć nawet, lecz gdy do pałacu wrócili, królowa to postrzegła.
Zaczęła pytać co się stało. Oczko śmiało zaraz zawołał, że kot zły w ogrodzie mu Rybkę podrapał i okrwawił.
Chłopak zmilczał. Posłano kota szukać i nie znaleziono.
Drugiego dnia na zabawie, znowu Oczko potłukł Rybkę, a pilnował się już dobrze i tylko mu sińce ponabijał, tak, że choć guzy bolały, widać tego nie było. Trzeciego dnia do tej samej roboty się już zabierał, gdy królowa nadeszła, a że jedynaczkowi wszystko wolno było, nie powiedziała mu nic, tylko Rybkę królowi do psów oddała.
Strasznie Oczkowi to było przykro, że nie miał kogo bić i nad kim się znęcać — musiał sobie innej zabawy szukać. Poszedł tedy ze psy na wieś, a nie mając co szczuć, zobaczywszy kozę czarną, psom ją gryźć kazał. Popędziły psy kozę, która uciekając, wlazła na dach chałupy, i stanąwszy na nim, potrząsając brodą zawołała na głos do Oczka:
— Chłopski syn!
Dziwnie się to bardzo wydało królewiczowi, psy zaraz odwołał i począł mocno myśleć, co to znaczyć miało. Myślał, myślał, i w końcu mu się zdawało, że gdyby w istocie chłopskim był synem, nie byłoby mu gorzej. Bo choć mu we wszystkiem dogadzano, lecz pilnowano go też tak, że stąpić nie mógł, by za nim cała nie goniła czereda. W pałacu się nudził, nic mu nie smakowało.
Trapił się tym chłopskim synem, że spać nie mógł.
Tymczasem psiarczyka we dworze na urągowisko królewskim synem nazywano; a ten się z tego śmiał i nie gniewał wcale.
Chciał Oczko iść do kozy i rozmówić się z nią, dlaczego chłopskim synem go nazwała, lecz krokiem z pałacu stąpić mu nie dawano samemu. Tkwiło mu ciągle w głowie: — „Chłopski syn!“
Pewnego razu, gdy się w sadzie zabawiał, przez płot dosłyszał, jak chłopcy śmiejąc się, znienawidzonego przez niego Rybkę nazywali królewiczem.
Pomieszało mu się to jedno z drugiem i myślał ciągle, coby to znaczyć mogło. Poszedł tedy, nocą się wykradłszy, potajemnie do chaty, na której dachu czarna koza stała, i znalazł ją leżącą na przyźbie.
Stanął przed nią i spytał:
— Dlaczegoś ty mnie chłopskim synem nazwała, kiedy ja jestem królewiczem?
— Dlatego, że ty królewiczem nie jesteś. Twoja matka, sądząc, że ci szczęście da, zamieniła cię w kolebce na Rybkę. Rybka królewiczem jest, a ty chłopskim synem.
Stał tedy długo Oczko, myśląc co pocznie, kazał się zakląć kozie czarnej, i zaklęła się, że tak było. Chłopak nic nie mówiąc, do zamku wrócił, odział się, kieszenie naładował, konia ze stajni wyprowadził, i pojechał w świat.
Nazajutrz rano stał się zamęt wielki: poczęto szukać królewicza, nigdzie go znaleźć nie było podobna. Rozesłano gońców na cztery końce świata, naznaczono nagrody wielkie, sprowadzono wróżbitów i czarnoksiężników: Oczka nigdzie nie było ani śladu.
Król i królowa siedli na popiele i płakali.
Choć dziecka nie kochali tak bardzo, ale dzieci nie mając, królestwa nie mieli komu zostawić. Król Wrzeciążek, gdy w ostatku z popiołu wstał i dla zabawy na polowanie pojechał, psy też z sobą zabrawszy i Rybkę, — rozgniewał się na psiarczyka mocno, że nie w porę ogary puścił, i oćwiczyć go kazał.
Chłopcu się to nie podobało, więc rzuciwszy i psy, i pana, konia pochwycił — i w świat uciekł. Za nim już nie gonił nikt, król tylko Wrzeciążek postanowił, że gdyby go schwycono, powiesić miał kto chciał na pierwszej gałęzi.
Jechał tedy Oczko w lasy a puszcze daleko, szukając doli, a że raz pierwszy w życiu sam był i swobodny, tak mu się to upodobało, że się nie spieszył i drogi nie pytał.
Zapędził się w puszczę wielką, głęboko, zabłąkał — i nie wiedział, co z sobą począć. Koń mu zdechł, musiał więc piechotą iść, a nocami, że dzikiego zwierza było pełno, na drzewo się drapał i między gałęziami odpoczywał...
Rybka też, uciekłszy od króla w lesie, zapędził się jak najdalej, żeby go nie złapano, jechał, póki mógł i póki konia stało, potem pieszo zaczął iść i szedł, szedł coraz to dalej, coraz to głębiej — aż pewnego dnia na łąkę wyszedłszy, patrzy: Oczko siedzi nad strumieniem i nogi w wodzie ochładza.
Poznał go zaraz.
— Jak się masz, królewiczu! — zawołał.
Podniósł oczy tamten, a spostrzegłszy go, odparł:
— Nie jestem królewiczem.
— Cóżeś ty za jeden?
— Chłopskim synem jestem.
— Kto ci to powiedział?
— Koza czarna.
Do bitwy ani jeden ani drugi ochoty nie mieli. Rybka siadł przy Oczku, rozzuł się i także nogi moczyć zaczął.
— A czegożeś ty, królewiczu, uciekł ze dworu?
— Król Wrzeciążek za psy mnie oćwiczyć kazał...
Popatrzali sobie w oczy oba.
— Słuchaj, Oczko — odezwał się Rybka — obaśmy teraz w biedzie — co mamy się po staremu nienawidzieć? Idźmy w świat razem oba, pomagajmy sobie, lepiej nam będzie.
— Zgoda — rzekł Oczko — idźmy razem, pomagajmy sobie. Zdobędziemy królestwo i podzielimy się niem na pół, po sprawiedliwości.
— Któż z nas będzie rozkazywał, a kto słuchał? — spytał Rybka.
— Jednego dnia ty rozkazuj, ja będę posłuszny; drugiego ja rozkazuję, ty słuchaj.
— I na to zgoda.
— Czyjże dziś dzień ma być? — spytał Oczko.
Rybka miał orzechy w kieszeni, sięgnął po nie, pokazał garść i spytał:
— Cet czy licho?
— Cet! — rzekł Oczko.
W garści się licho pokazało, i Rybka miał rozkazywać.
Pierwsza rzecz była drogę znaleźć; ani jeden ni drugi nie wiedzieli, jak jej w lesie szukać, gdy niespodzianie wyszła z łoziny koza czarna, trzęsąc brodą.
Oba ją poznali.
— Kozo czarna! — zawołali oba — ratuj nas w niedoli.
— Po tomci ja tu przyszła, bom was obu karmiła. Jeden z was chłopski syn, drugi królewski, a obaście moją pierś ssali, obum ja wam matkę zastępowała. Uściśnijcie się naprzód i ręce sobie podajcie, potem idźcie razem, aż do gościńca was zawiodę — gościńcem ciągle w prawo... Na drodze będzie gospoda, a w gospodzie dwa konie jednakie, dwie zbroje rodzone, dwa miecze jednej miary, dwie odzieże barwy tej samej, odziejcie się, uzbrójcie — i bądźcie w zgodzie. Dopóki między wami będzie miłość i zgoda, póty będzie dobrej doli; gdy się rozerwiecie, oba w biedę popadniecie.
Koza się wody w rzece napiła, brodą potrząsła — i poczęła ich borem i lasem do gościńca prowadzić. Szli, szli, aż oto i droga — a koza skoczyła i znikła.
O staję trafili na gospodę, ale dziwną: wszystko w niej było krom ludzi. Stół zastawiony, jadło, napój, konie u żłobów, odzież rozłożona, ale ani żywej duszy. Zrzucili więc naprzód z siebie wszystko do koszuli, bo tak koza przykazała, i poodziewali jednakowo, napili, najedli, na konie posiadali — i w drogę na prawo.
Jadą, jadą, jadą, jadą — idzie drogą dziad starowina.
— A dokąd to panowie rycerze?
— Królestwa szukamy do zdobycia.
— A jakiego to wam potrzeba? — rzekł dziad.
— Takiego, żeby w niem niczego nie brakło, ani ziemi, ani morza, ani lasu, ani ludzi, ani zwierza.
— Ho! ho! — zawołał dziad — dużo chcecie. Jedno tylko takie królestwo jest, a to zdobyć trudno. Jechać do niego trzeba przez góry ogromne, przez rzeki szerokie, a pilnują go smoki i król w niem siedzi potężny, który córkę jedną ma. Właśnie ogłosił, aby kto chce być zięciem jego przybywał na dwór, aby ona sobie wybierała; który jej się podoba, tego, królestwo będzie, a wszystkim innym łby ma pościnać, aby nie miał nieprzyjaciół — bo królewna jest dziwnie piękna i kto ją zobaczy, ten szaleje.
— A cóż my poczniemy — odezwał się Oczko — kiedy nas dwu jest nierozdzielnych?
Dziad ramionami ruszywszy, i nic nie odpowiadając, poszedł dalej. Myśleli tedy, jadać, co poczną, nie mówiąc nic do siebie. Pięknej królewnej i królestwa obu się chciało, a strach było głowę stracić.
Oczko jednak wkrótce poszedł po rozum i powiedział sobie:
— Królestwo i królewna głowy nie warte; chłopskim jestem synem, po co mi to?
Rybka zaś myślał: albo żyć jak należy i panować, albo ginąć, nastawić głowę, a nuż mnie wybierze?
— Słuchaj bracie — odezwał się Oczko — jam się rozmyślił: choć nas obu czarna koza karmiła, ja do panowania ochoty nie mam. Stanę za tobą jako giermek, a ty, gdy ochotę masz, staraj się o piękną królewnę. Jak w biedę popadniesz, będzie cię ratować komu. Moja rada, królewnie dać spokój.
— Nie mogę — zawołał Rybka — niech się dzieje co chce, stanę i ja w rzędzie! Jeżeli królestwo otrzymam, zrobię cię pierwszym hetmanem swoim.
— Zgoda — rzekł Oczko — bylebyś życia nie postradał.
Pospieszali tedy do owego królestwa, a gdy tak jechali, coraz więcej spotykać zaczęli na gościńcu różnych młodych panów, którzy też, jak oni, na dwór jechali, królewnie do wyboru.
Jeden do drugiego nie mówili nic, koso spoglądając na siebie.
Rybka, że jednego giermka miał, a skromnie, jak on, był odziany, wyśmiewano się z niego. Stanęli na granicy królestwa, gdzie smoki, pasporty ich zrewidowawszy, puścili, oznajmując, żeby żaden żyw nazad powracać się nie spodziewał...
Królestwo było paradne i wesoło w niem bardzo — po całej drodze szły skrzypki, a co dziesięć kroków gospoda i przy niej trzy studnie, jedna z wodą dla koni, druga z piwem dla czeladzi, trzecia z winem dla panów.
Owies w żłobach ponad gościńcem jednym rzędem stał z końca w koniec.
Zamek królewski pobudowany był cały z drogich kamieni, świecących tak, że po dniu nań patrzeć nie można było, a w nocy sam świecił na okolicę.
Drzewa w sadzie liście miały złote, a owoce dyamentowe, jednakże do ust włożone, rozpływały się w nich i miały taki smak, jakiego kto chciał.
Na najwyższej wieży mieszkała księżniczka, która zamąż wydawać miano. Trzy skrzydła pałacowe przygotowane były dla gości, a tuż nie daleko pniaki stały i ci ichmościowie co przeszłym konkurentom głowy ścinać mieli, a było tak urządzone przyzwoicie, że krew murowanym rynsztokiem ściekać zaraz mogła do rzeki, która czekała, aby ją zanieść do morza.
Marszałek dworu z kijem ogromnym, który mu sięgał nad głowę, z brodą siwą po pas, przyjmował gości i każdego kredą znaczył na plecach numerem. O nazwiska nie pytano. Gdy przyszła kolej na Rybkę, wypadł numer trzysta trzydziesty i trzeci, który się Oczkowi nie podobał.
Zaprowadzono ich do pałacu, do drzwi 333 numerem oznaczonych, i na klucz zamknięto.
Nazajutrz miano się królewnie do wyboru przedstawiać, ilu tego dnia przybyło. Dwóchset już padło, bo się nie podobał z nich żaden, i dlatego rynsztoczek był już czerwony, ale głowy i ciała zaraz pochowano, ażeby nowo przybywających nie straszyć.
Znaleźli pod swoim numerem zastawiony stół, wyśmienite posłania, wszystko, czego mogli zapragnąć — ale Rybka jeść nie mógł — było mu jakoś smutno. Pokładli się spać, zasnąć było trudno.
— Co to będzie jutro? — myślał sobie.
Cofnąć się nie było już sposobu. Kiedy tak duma Rybka, aż coś zaczęło do drzwi pukać, jakby koza. Otwarto je — w istocie ona to była.
Potrzęsła brodą.
— A po co ci było, zamiast królestwo zdobywać, chcieć je darmo brać i życie grać na stawkę?
— Stało się — rzekł Rybka.
— Żal mi cię — odezwała się koza. — Słuchajże mnie. Gdy jutro wychodzić będziesz, a wszyscy pójdą z odkrytemi twarzami, ty swoją zakryj maską, szkaradną, którą znajdziesz pod poduszką. Nikt ci jej zedrzeć nie będzie mógł. Królewna ciebie wybierze, bo ciekawość ją do tego zmusi. Nie byłaby kobietą, gdyby choć najpiękniejszego wybrała tam, gdzie zagadka przed nią stanie. Ciekawość przemoże.
Koza znikła, Rybka lżej odetchnął. Nazajutrz, gdy się odziewać przyszło, sięgnął pod poduszkę i znalazł maskę straszną, z wiszącym nosem i rozdartemi szeroko wargami.
Oczko, jako giermek, zdaleka za nim szedł, oręż niosąc, bo z mieczem nikomu iść nie było wolno. Dwóchset młodzieży jak najpiękniejszej gromadziło się na podwórzec zanikowy pod wieżą księżniczki; gdy ujrzeli idącego w masce Rybkę, śmiech się wziął okrutny z niego, i popychać go zaczęto, ale ponieważ numer miał i zapisany był, puszczono go.
Na wysokiem rusztowaniu, suknem szkarłatnem obitem, ustawili się pretendenci; królewna miała wynijść na galeryę i z niej, po wschodach się spuściwszy, obchodzić ich wszystkich, przed każdym wstając. W ręku miała nieść wiązankę kwiatów, a komuby ją dała, miał być wybranym...
Gdy się ustawili wszyscy, i Rybka w masce między nimi, odezwały się kotły, trąby, i gęśle i wszelakie brzękadło, głosem ogromnym, a tuż drzwi się otwarły, i wyszła jak słońce piękna królewna.
Włos jej złoty spadał do kolan, na czole miała wianek z promieni gwiazd i księżyca, twarzyczkę uśmiechniętego dziecięcia, oczy lazurowe, postać nieopisanego wdzięku.
Podskakiwała idąc — Oczko spostrzegł, że na jedną nogę była kulawą. Piękność twarzy nie dozwalała widzieć nawet tego... Stanęła naprzód na galeryi, i rzuciwszy okiem, aż się wstrzęsła, zobaczywszy Rybkę. Zarumieniła się strasznie, usta zagryzła.
Król siedział na tronie wysokim; człowiek był nie stary, z brodą rudą, wąsami czarnymi, kolcami złotymi w uszach. Przed nim stał puhar, jak dzban wielki, z którego popijał, a jabłkiem zakąsywał.
Uderzono w kotły drugi raz, i królewna zaczęła iść. Szła, mijała, popatrzywszy, a kogo pominęła, pod tym się zaraz rusztowanie ugięło, i znikał — tyle go i widzieć było. Już o trzy kroki będąc od Rybki, zatrzęsła się, zawahała, niby cofnąć chciała, i jakby ją co popchnęło, minąwszy innych, zbliżyła się do niego i wiązankę kwiatów mu oddała. Pochwycił ją, przyklękając, Rybka, i wnet maska mu z twarzy spadła.
Zaczęto w kotły bić, w trąby grać, a młoda para zbliżyła się do tronu króla po błogosławieństwo. Zamienili tu pierścionki, król trzy razy laską ich po plecach uderzył — znaczyło to, że byli po ślubie.
Król zaś w tak doskonały humor wpadł, iż reszcie pretendentów życie darował, z tym warunkiem, aby po uczcie natychmiast z królestwa jego precz jechali i nigdy się w nim pokazywać nie śmieli.
Oczko, jako giermek, wszystkim się przypatrywał. Królewna, prawda piękna była, choć kulawa, ale gdy jej w niebieskie oczy patrzał, coś w nich takiego grało, jakby w kocich, gdy na mysz czatuje kocisko.
Państwo młodzi wprost szli razem do stołu i zasiedli naprzeciw króla. Rybka chciał w rękę pocałować swoją panią i w tej chwili posłyszał, jak mu do ucha szepnęła.
— Podszedłeś mię zdradą! — nie daruję — nie przebaczę!
Na tem się u stołu skończyła rozmowa. Zląkł się Rybka trochę, i zaraz gdy od stołu wstali, a królewna poszła ręce umywać, pobiegł, do Oczka, radząc się, co ma poczynać.
— Jakby tak na mnie i mój rozum chłopski — rzekł Oczko — porzuciłbym i królewnę, i królestwo, bo jej tak źle z oczu patrzy...
Aż zastukało, we drzwiach koza stała.
— Kozo moja czarna, radź mnie nieszczęśliwemu!
— Nie ma rady innej: gdy się zbliżysz do niej, patrz dobrze, w złotych jej włosach jest pasemko siwych, gdy je dostrzeżesz, utnij i schowaj, a nic ci nie uczyni...
— A gdzież ich szukać mam? — spytał Rybka.
— Odgarnij złote, znajdziesz siwe.
Znikła koza. Rybka poszedł zaraz, do żony się zbliżył, włosom się jej dziwował, nagle odchylił je i kosmyk siwy uciął — aż z bólu i gniewu krzyknęła.
Ale tuż padła, osłabła i płakać zaczęła, zaklinając się, że nie uczyni mu nic, żeby jej oddał ucięte włosy. Rybka odmówił. Otarła łzy — po chwili się uśmiechać pięknie zaczęła, jakby o wszelkim gniewie zapomniała, i poczęła go chwalić, iż lepszym czarnoksiężnikiem był, niż ona i ojciec jej.
Rybka, choć się nieco uspokoił, na baczności się jednak miał. Nazajutrz bojąc się, aby mu włosów nie odebrała, do schowania je oddał Oczkowi.
Jako giermek i pierwszy pański sługa, Oczko wszędzie panu towarzyszył. Wprzódy piękna królowa Marmelada nigdy na niego ani spojrzała; jak tylko włosy dostał, poczęła się nań patrzeć, patrzeć i oczu z niego nie zdjęła.
Chłopcu się robiło straszno, i dreszcze po nim przebiegły...
Czy wiedziała, czy się domyślała, czy odgadła, czy przypadek to był — dosyć, że niepokój królowej stał się widocznym.
Stary król, który zobaczył zaraz, że córka mu się przypatruje, czarnego wąsa motał zły. Jemu się to niepodobało, nie poszło w smak i Rybce — Oczko się postrzegł, że z nim źle być mogło; ale nie domyślał się dlaczego.
Tymczasem młoda pani, która widać miała taką naturę złą, na Oczka różne niepiękne rzeczy mówiła przed mężem, na męża przed Oczkiem, a na obu ich skarżyła się przed ojcem.
Król jej na to odpowiadał:
— A tożeś go sama sobie z tylu a tylu wybierała!
— Podszedł mnie zdradą! niegodziwy!
— Na to już teraz niema rady — rzekł król — jakiegoś sobie wzięła, takiego trzymaj! Kilkuset tęgich chłopców, coby się byli zdali na wojnę, padło ofiarą — musisz z tym żyć, kogoś sobie wybrała.
Przed Oczkiem skarżyła się na męża także pani, ale ten słuchać jej nie chciał, a temu, co na jego przyjaciela mówiła, nie bardzo wierzył. Słowem, że co się tam w tem królestwie szczęścia wielkiego spodziewali, popadli oba w biedę i utrapienie a niewolę.
Trochę czasu upłynęło, a nic się nie zmieniło. Królewna Marmelada kazała raz iść za sobą Oczkowi do izby, żeby jej klejnoty jakieś wynosił, zaprowadziła go do alkierza przy sypialni starego króla, zamknęła na klucz, a sama pobiegła oskarżyć, że się na jego życie nasadził.
Stary się rozsierdził mocno, i choć Rybka za niego ręczył, choć Oczko się wyprzysięgał, kazał go rzucić do ciemnicy.
Natychmiast związano go, wyciągnięto i zaprowadzono do ciemnego lochu, zapowiadając mu, że trzeciego dnia, na nowiu, wedle obyczaju tamtego kraju, ma być stracony. Oczko siadł w kącie na słomie i już się żegnał z tym światem: a żal mu go było. Z więzienia się uwolnić ani mógł myśleć, stały straże dokoła, i przykuto go do ściany mocno. Noc nadeszła, Oczko zasnąć nie mógł; wtem z boku w ścianie otwarły się skryte drzwi, i weszła piękna królewna Marmelada.
Zdziwił się mocno więzień, a ta, przystąpiwszy do niego, prawić zaczęła:
— Widzisz, że cię mogę zgubić, ale mogę cię i ocalić. Jeżeli mi poprzysięgniesz, że zgładzisz na polowaniu męża mojego, który mnie podszedł zdradą, i którego ja nie cierpię — wyproszę ci życie i łaskę u ojca... Naówczas pójdę za ciebie i królować razem będziemy.
Oczko, choć mu się żyć chciało, nie mógł się zgodzić na taką zbrodnię i odparł królowej:
— Rybka jest mi przyjacielem i bratem, nie mogę ręki na niego podnieść, choćbym sam miał zginąć.
— Zatem zginiesz, marnie zginiesz! — zawołała królewna. — Daję ci o to do trzeciego dnia czas do namysłu; jeśli jego nie zgładzisz, głowę ci utną.
Gdy królewna wyszła, Oczko się bardzo zasmucił, nie tyle o swój los, jak o Rybkę, którego niegodziwa kobieta zgładzić postanowiła. Chciał mu był przynajmniej oznajmić o tem, aby się miał na ostrożności, ale na to sposobu nie miał.
Drugiej nocy przyszła znowu pytać i nalegać królewna, strasząc go, że przed ucięciem głowy męczyć go każe okropnie. Oczko jej odpowiedział tak samo.
Na ostatek trzeciej nocy wpadła raz jeszcze z gniewem i naleganiem, wołając, że mu już ledwie zostało po kilka godzin do życia, a Oczko pozostał przy swojem i na śmierć się gotował. Lecz zaledwie drzwi się za królewną zamknęły, gdy przed sobą spostrzegł kozę czarną.
— A! kozo czarna! — zawołał — oto mi przyszła ostatnia godzina, a nie tylko mnie, lecz i Rybce. Po co się nam było na to królestwo łakomić! Jutro mnie ścinać mają.
— Ja wiem wszystko — odparła koza; — chciałam tylko cię wypróbować, czy stale dotrzymasz wiary bratu. Nic ci się nie stanie...
To mówiąc zbliżyła się do łańcucha, którym Oczko był przykuty, trąciła rogami o niego, aż zaraz pękł i opadł. Stuknęła potem trzy razy nogą w ziemię, i ziemia się rozstąpiła, wschody pokazały, a koza po nich prowadzić go zaczęła. Gdy za mury zamkowe wyszli, znalazł już osiodłanego gryfa Oczko, który na niego czekał.
— Siadaj bez obawy na to stworzenie; ono cię zaniesie wprost na dwór króla, ojca Rybki; tam opowiesz wszystko, co się tu dzieje, i z wojskiem przyjedziecie — uwolnić go, a państwo zniszczyć i zawojować...
Oczko skoczył na gryfa, ten skrzydła rozpuścił i uniósł go tak szybko, iż na wieczór stanął Oczko na znanym sobie zamku, gdzie się jako królewicz wychowywał.
Tu po nim wielka dotąd żałość była; oboje królestwo we łzach się rozpływali, a że nieustannie płakać nie mogli, królowa hodowała papugi i pieski dla rozrywki, król codzień jeździł na łowy.
Nie poznano zrazu Oczka, lecz wnet okrzyk wielki się stał, gdy witać począł czeladź i dwór po imieniu. Wybiegła królowa, nadszedł król, nie posiadali się z radości.
Oczko naówczas prosił, ażeby dwór odszedł cały, i sam na sam zostawszy z mniemanymi rodzicami, odkrył im prawdę całą. Na przemiany gniew nimi miotał, i radość i wybuchy... Król dowiedziawszy się o losie syna, nie tracąc chwili, zatrąbić kazał i wojsko zwoływać z całego państwa, aby nazajutrz rano całe stało pod bronią. Gońce się rozlecieli na gryfach, na chmurach i małych a rączych podchmurkach, które im tak służyły, jak u nas teraz podjezdki. Szum w powietrzu się stał, zgiełk, wrzawa i szczęk broni. Królowa nawet sama chciała jechać za wojskiem, ażeby prędzej syna zobaczyć.
Tymczasem nazajutrz, gdy kat przybył do więzienia, ażeby Oczka prowadzić na stracenie, przeląkł się mocno, na łańcuchu znalazłszy przykutego węża ogromnego, który głowę do góry podniósłszy i język wystawiwszy, zbliżyć się do siebie nie dawał. Doniesiono o tem natychmiast królowi, który spostrzegł dopiero teraz, że z czarnoksiężnikami miał do czynienia, a że sam był też potężnym czarnoksiężnikiem, kazał się nieść do więzienia.
Tu gdy weszli, węża nie było już, na łańcuchu przykuta stała duża ropucha, której spojrzenia król nie mógł znieść i uciekł.
Posłano oprawcę znowu, a ten strwożony doniósł, iż ropucha przemieniła się w nietoperza. Nad wieczorem nietoperz był już wilkiem... Nie było innego sposobu tylko więzienie zamurować i straż postawić koło niego. Wszystkie otwory więc pozakładano kośćmi ludzkiemi, przez które czar nie przechodzi, i tak je zostawiono.
Rybka był w wielkiem utrapieniu, gdyż żona jego ojca namawiała, aby i tego męża jej, który ją czarami zdobył — ściąć kazał. Ojciec się jeszcze wahał, lecz blizko już tego było, żeby zezwolił na oswobodzenie córki, gdy dano znać od granicy, że wojsko ogromne postępuje i w kraj już wtargnęło zwycięzko. Donosili posłańcy, że ludzi szło jak szarańczy, i że się im nic oprzeć nie mogło.
Królewna zatem szepnęła ojcu, aby mężowi jej oddał dowództwo i wyprawił go z wojskiem, spodziewając się, że na wojnie zginie.
Natychmiast Rybka na koń siadł, rad że z tego zamku się wydobędzie. Wojsko, które zawsze było w pogotowiu, ustawiło się, zatrąbili, zabębnili i wyszli.
Królewna, z wieży kułak wystawiwszy, krzyknęła za mężem:
— Bodajżeś przepadł!!!
Ciągnęło tedy wojsko dzień i dwa, a trzeciego na polu zobaczyli namioty nieprzyjacielskie, jak okiem zajrzeć rozłożone na wszystkie strony. Z jednej strony i z drugiej przednie straże na gryfach latały w powietrzu, lekka jazda na nietoperzach wielkich potykała się już po bokach.
Rybka też wyjechał w górę na rozpoznanie nieprzyjaciela, na białym gryfie królewskim. Gdy się wyżej wzniósł i począł przypatrywać, dojrzał natychmiast Oczka i króla, i królowę, nie wątpiąc, iż przyszli mu na pomoc. Zamiast wracać do swoich, gryfowi dał taką ostrogę, iż musiał na dół się spuścić i padł przed samym królewskim namiotem...
Tu nań oczekiwano, bo go zdaleka postrzeżono i królowa naprzód ściskać się go rzuciła, potem król, wreszcie Oczko...
— Czasu nie mamy do stracenia. — Rzekł Rybka: — wojsko które ja przyprowadziłem, znużone i wątłe — natychmiast na nie wpaść potrzeba i pędzić a zabijać, abyśmy, goniąc je na zamek przybyli nim się tam o klęsce dowiedzą.
Zatrąbiono wnet, i Oczko z Rybką poczęli wołać na żołnierzy, sami naprzód wyjechawszy. Runął cały obóz tak wielkim pędem, jak burza na wojsko przeciwne i jak burza je gniótł, rozbijał, ścigał...
Stary król i królowa ledwie z tyłu nadążyć mogli za nimi... Trzy dni i trzy noce nie ustawała pogoń, a w ostatku mało co już pędzono, bo po drodze stosami leżeli zabici...
A jak to zwykle bywa, gdy się komu noga pośliźnie, tak teraz do wojska zwycięzkiego łączyły się duchy, wiedźmy i wszystkie rozkiełznane potęgi, ciągnąc na zamek królewski...
Powinno go już nawet widać było, a w miejscu jego ujrzeli tylko ogromne jezioro, i gdy nad brzegiem stanęli, wpędziwszy i potopiwszy resztę nieprzyjaciół — nie było po co iść dalej. Król czarnoksiężnik cały swój pałac, bogactwa, siebie i córkę przeniósł na dno niezgłębionych toni.
Stali nad brzegiem, nie wiedząc co robić, gdy czarna koza się pokazała. Skinęła na Oczka:
— Masz siwych włosów królewnej pasmo, wyjmij je, umocz w tej wodzie, a ta do której włosy należą, stawić się musi, aby była ukaraną, gdyż ona wszystkich nieszczęść stała się przyczyną.
Posłuszny Oczko zeszedł na brzeg wody, i zaledwie włosami dotknął jej, wzburzyło się jezioro całe, powstały na niem fale i bałwany straszne... Nic nie widać było, tylko wrzątek i kipienie. Fale jedna za drugą przebiegały na ląd i rozkładały się u nóg stojących, ale żadna nic nie przynosiła. Zobaczyli wreście płynącego coś czarnego, a gdy się woda niosąca je zbliżyła, ujrzeli martwe ciało królewny która z rozpaczy sama się ukąsiwszy, jadem własnym śmierć sobie zadała.
Oczko wrzucił siwe włosy do wody, jezioro się uspokoiło i trupa odniosło na pożarcie rybom i potworom, które nań czekały.
Tak całe owo królestwo wielkie dostało się w moc i panowanie starego króla i Rybki, następcy jego...
Zawdzięczając ocalenie swe bratu, Rybka za zezwoleniem ojca i matki rozdzielił wszystkie ziemie na dwie równe połowy i jedną z nich oddać postanowił Oczkowi. O tem się pocicho namówiwszy z rodzicami, następny dzień naznaczył, aby o tem wszystkiem ogłosić.
Oczko wcale o niczem nie wiedział i odpoczywał pod swoim namiotem jeszcze, gdy z rana przyszli do niego panowie, niosąc suknie złociste i pas, i kołpak, domagając się, aby je włożył na siebie. Nie zgodził się na to Oczko, wdział prostą sukmanę, a gdy naglono, aby szedł przed namiot do króla i królowej, udał się do nich, jak stał, w chodakach i siermiędze.
Tu Rybka, przystąpiwszy do niego i ucisnąwszy, rzekł mu:
Wolą jest rodziców moich i moją, abyśmy z tobą, jako z wiernym druhem, który mnie nie opuszczał podzielili królestwo na poły i wspólnie królowali.
Oczko się skłonił królowi i królowej do kolan.
— Bóg zapłać, — rzekł — ale tego przyjąć nie mogę. Chłopem się urodziłem i umrę, byleście mi moją chatę starą wyporządzić kazali. Gdybyśmy królowali oba o granicę, łatwoby z tego przyszło do waśni i sporu i wielka miłość nasza stałaby się nienawiścią. Jam do panowania nie stworzony, ani mi się ono uśmiecha. Dajcie mi moją chatę, ordynaryę, parę koni i parę wołów, nic mi więcej nie trzeba.
Poczęli się jedni śmiać, drudzy dziwować. Rybka namawiał, a Oczko głową trząsł, powtarzając.
— W chacie się urodziłem, w chacie umrę, bo mi tam najlepiej. Widzicie, że napróżno matka nas w kolebce mieniała: do czego Pan Bóg człowieka stworzył, tem on powinien być nie sięgając wysoko, bo wszędzie szczęśliwym można być — kto poczciwy... Niechaj Rybka króluje, Oczko będzie czarną ziemię orał i śpiewał.
Tak się stało, jako chciał: powrócili ci do pałacu, on do starej chaty, przy której koza czarna stała, tupając nogą i brodą potrząsając.
Na Oczka ludzie powiadali: — Głupi! — a gdy królewicz do niego przychodził nieraz smutny i zmęczony, szeptał mu: — Tyś i rozumny i szczęśliwy; niekoniecznie szczęście na wyżkach mieszka i w bławatach chodzi.

KONIEC.

Wspomnienie
o Józefie Ignacym Kraszewskim.

W dniu 19. marca bieżącego roku minęło lat dziesięć, jak śmierć zabrała nam wielce zasłużonego pisarza, Józefa Ignacego Kraszewskiego.
Czcząc smutną rocznicę, podajemy Czytelnikom naszym w książeczce niniejszej jednę z licznych jego bajek, pisanych przed dwudziestu laty w Dreznie dla wnuków i wnuczek swoich; a podajemy ją ku rozrywce i nauce, boć »w każdej bajce jest połowa prawdy«, a przeto i z bajki niejednego nauczyć się można.
Dla tych, którzy mało jeszcze o sławnym pisarzu słyszeli i czytali, dodajemy kilka słów o życiu J. I. Kraszewskiego, zachęcając szczerze do naśladowania go w pracy i wytrwałości.
Józef Ignacy Kraszewski urodził się w Warszawie w pamiętnym roku 1812, w którym Napoleon, ów zwycięzca sławny, przeciągał przez Polskę i łudził Polaków obietnicami odbudowania ojczyzny.
Pierwsze lata życia spędził na wsi, w dworku swoich rodziców, gdzie pierwszą jego nauczycielką była jego prababka, sędziwa matrona polska, która chrześcijańskie zasady wiary i miłości umiała wpoić na zawsze w serce prawnuka. «Jedną z zasad, pisze o sobie Kraszewski, praktycznie przez prababkę wszczepianych, które mi się najmocniej wbiły w pamięć była: trzeba za złe dobrem płacić».
W jedenastym roku oddany do szkół, w Białej Radziwiłłowskiej a następnie w Lublinie, uczył się pilnie i już na ławach szkolnych zaczął pisać wierszyki i drobne powiastki. Ukończywszy nauki gimnazyalne zapisał się na uniwersytet wileński i tu dalej również gorliwie pracował. W liście do matki pisze o sobie Kraszewski: «Na moje pragnienie nauki, życia doprawdy za mało. Uczę się czego pragnąłem i uczę z zapałem. Całe dnie mam zajęte, a zawsze mi się krótkiemi wydają. Jeżeli kto na świecie się nudzi, niech się uczy, a uzna, że jedna tylko nauka i praca spółeczna może człowieka uszczęśliwić. Oprócz lekcyi języków, historyi, literatury, chodzę na lekcye malarstwa, gram, piszę, rysuję z natury, a nie mogę być obcym towarzyszom moim».
W tym czasie zaczął też pod przybranem nazwiskiem Kleofasa Pasternaka ogłaszać drukiem większe powieści jak «Pan Walery» i «Wielki świat małego miasteczka».
Z początkiem roku 1835 powrócił na wieś, by prastarym obyczajem przodków chwycić się pługa i dorabiać chleba na roli.
Najpierw dzierżawił wioskę na Wołyniu, poczem osiadł na własnym zagonie. Z ojcowską troskliwością dbał o dolę swoich włościan, w czasie choroby nosił im leki i lepsze częstokroć od nich słowo pociechy na ustach, a pomoc pieniężną w ręku. Ale na gospodarstwie nie wiodło się jakoś Kraszewskiemu; sprzedał więc wieś i przeniósł się do Żytomierza, ówczesnej stolicy Wołynia, gdzie zostawszy dyrektorem szkół tamtejszych i teatru, nowe a zawsze czynne prowadził życie, oddając się obok licznych zajęć obywatelskich głównie literaturze ojczystej.
Pisywał powieści, pamiętniki, opisy podróży, dramaty i komedye, wiersze przeróżne i rozprawy naukowe a nawet książeczki dla ludu i młodzieży, redagował miesięczniki i gazety, wydawał albumy rysunków, tworzył kompozycye muzyczne, pisywał artykuły do dzienników, przytem malował, rzeźbił, rysował.
Wypadki 1863 roku, zmusiły Kraszewskiego do opuszczenia ziemi ojczystej. Wyjechawszy przymusowo z Warszawy w 1863 r. zamieszkał stale w stolicy Saksonii, starożytnem mieście Dreznie, gdzie poświęcał się wyłącznie pracy literackiej utrzymując z krajem rodzinnym ścisłe i trwałe związki.
Obdarzony wielkimi zdolnościami zdumiewał i zadziwiał wszystkich swą pracą i wytrwałością. W listach pisanych do matki czytamy te słowa: »Ach, Mamo! doprawdy, że miło jest pracować, jako kto może!! Będzie czas odpocząć wówczas, kiedy ręce nie będą mogły trzymać pióra, oczy nie zobaczą liter na papierze, głowa nie usnuje myśli, wówczas kiedy wydam ze dwieście tomów dzieł, kiedy będę sławny, ślepy, sparaliżowany i bogaty, wówczas odpocznę«.
Wierny tym słowom pracował bez wytchnienia, to też mając lat 35 był już autorem pięciuset tomów powieści i wówczas znów pisał o sobie: »Jam sobie obrał za godło życia: wytrwałość; już chyba sił nie stanie, żywota zabraknie w piersi i padnę na placu, to wówczas pogrzebiecie mnie z książką w jednej ręce, z piórem w drugiej i z zamarłem słowem na ustach«.
To też żaden naród, żadna literatura nie podaje nam podobnego przykładu pracy pisarskiej. Znakomity bibliograf polski, Estreicher powiada, »że biegły kaligraf nie więcej zdołałby w ciągu życia przepisać, jak Kraszewski napisał. Obliczono, że wszystkie jego dzieła zebrane w książki zapełniłyby tysiąc tomów. Nie możemy w tem krótkiem wspomnieniu wyliczać tytuły wszystkich prac Kraszewskiego — należy się jednak podać tytuły bodaj kilku najpiękniejszych powieści, które imię Kraszewskiego uczyniły sławnem od morza do morza, a które przeczytacie sobie przy sposobności z przyjemnością i pożytkiem. Do takich powieści należą: Poeta i świat, Chata za wsią, Ulana, Powieść bez tytułu. Z powieści historycznych najpiękniejszą jest „Stara baśń,“ która rozpoczyna cały szereg powieści historycznych, obejmujących dzieje Polski od czasów przed historycznych. W powieści »Caprea« opisał czasy upadku cesarstwa rzymskiego i świt ery chrześcijańskiej. Na tle wypadków z czasów powstania osnuł Kraszewski cały szereg pięknych powieści, wydanych pod imieniem Bolesławity.
W tych i we wielu a wielu innych powieściach jest Kraszewski wielkim przewodnikiem, który całe pokolenia utworami swego ducha podnosił, kształcił i uszlachetniał. To też naród polski odwdzięczając się niezmordowanemu pracownikowi uczcił go wielkim uroczystym obchodem w pięćdziesięcioletnią rocznicę jego działalności literackiej, w roku 1879 w Krakowie.
Ostatnie jednak lata, tyle zasłużonego żywota, nie przeszły spokojnie. Zanim odszedł po wieczną nagrodę, musiał przecierpieć i przeboleć bardzo wiele. Oskarżony przez rząd niemiecki o zdradę tajemnicy stanu, już jako 70 letni starzec był więziony w fortecy magdeburskiej przez trzy lata, poczem schorzały bardzo, przeniósł się do Włoch, gdzie ostatni rok życia spędził. Straszne trzęsienie ziemi, jakie nawiedziło miejscowość przez Kraszewskiego zamieszkiwaną, stargało resztę sił jego. W sobotę dnia 19. marca 1887., opatrzony Św. Sakramentami umarł w mieście Genewie w hotelu de la Paix.
Zwłoki jego sprowadzono do Krakowa i złożono w grobie zasłużonych na Skałce. —
Krótkie wspomnienie o zasłużonym Mężu, kończymy słowami jego, z wierszyka: O pracy.
»Bracia! zamiarem życia jest praca!
Praca nas tylko zdobi, wzbogaca.«


Z drukarni Szczęsnego Bednarskiego we Lwowie, Rynek, L. 9.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Józef Ignacy Kraszewski, anonimowy.