Kosmopolis/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kosmopolis
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Cosmopolis
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Niekonsekwencye starego szuana.

Podczas gdy szalony Bolesław pędził do Ardei, by go prosić z pewnym rodzajem dzikiej radości o sekundowanie w pojedynku najnierozsądniejszym, Florentyn Chapron zajęty był tylko tem, żeby jego szwagier nie podejrzywał nawet kłótni, jaką miał z kochankiem wypędzonym pani Steno i spotkania, które miało wyniknąć z tego powodu. Namiętna jego przyjaźń dla Lincolna była tak wielką, że umiał ukryć zdenerwowanie, jakie zwykle wywołuje pierwszy pojedynek, zwłaszcza jeżeli zamierzający się pojedynkować nigdy nie ćwiczył się w robieniu szpadą i strzelaniu z pistoletu. Dla szermierza nawet słabego i dla strzelającego niepewnie, spotkanie przedstawia się z mnóstwem szczegółów, które mu odejmuje jego charakter nieokreślony, ślepy i prawie głupi. Mężczyzna myśli wtedy o możliwościach walki, o tem jak należy mężnie stawić czoło. Obmyśla zasłony, sposoby ataku i zastanawia się kiedy należy nacisnąć cyngiel pistoletu. To wszystko pozwala mu zachować krew zimną, której zupełna nieświadomość nie potrafi w sobie wzbudzić, chyba że podpiera ją to głębokie uczucie, które jest mocniejsze w nas niż ciało i krew. Tak się rzeczy miały z Florentynem. Instynkt Dorsenne’a, który w rzeczach miłości miał węch prawie fizyczny, nie omylił się; szwagier malarza miał dla tegoż poświęcenie sięgające do zupełnego się zaparcia. Maitland mógł wszystkiego wymagać od tego mameluka a raczej niewolnika, gdyż w istocie krew niewolników, jego przodków, objawiała się w Chapronie przez zupełne zatarcie jego ja osobistego. Atawizm niewoli wydaje zawsze dwa rezultaty, z pozoru tylko sprzeczne ze sobą: wytworną a niezgłębioną zdolność do poświęcenia, lub zdrady. Obiedwie te siły moralne były wcielone w brata i w siostrę. Podzielili oni między siebie, jak to często bywa, podwójny charakter rasy: pierwszy odziedziczył wszystkie cnoty zaparcia się siebie, druga całą potęgę hipokryzyi. Ale dramat wywołany przez miłostki pani Steno, i rozwiązany ostatecznie przez szał Gorskiego, miał się ukazać w blasku tego stanu moralnego, o którym Dorsenne mówił, nie rozumiejąc go zresztą dobrze. Nie wiedział on zupełnie, w jakich okolicznościach Florentyn się znajdował, w jakich spotkał się z Maitlandem, w jakich Maitland zdecydował się poślubić Lidyę, jednem słowem, nie znał historyi wyjątkowej i długiej, którą potrzeba naszkicować tutaj, by objaśnić jak należy szczególny stosunek tych trzech istot.
Jakeśmy widzieli, aluzya dość niegrzeczna Bolesława do krwi czarnej spowodowała że Florentyn stracił cierpliwość i o mało swego zuchwałego gościa nie uderzył kijem. Ta plama pochodzenia, ukrywana usilnie, tak dla młodego człowieka jak dla jego ojca stanowiła zasadniczy punkt miłości własnej, była rodzajem skrytego i nieustannego upokorzenia. Ta kropla krwi czarnej, płynąca w ich żyłach była tak drobną, że trzeba było o niej wiedzieć koniecznie, ale mimo to starczyła ona, by pobyt w Ameryce stał się dla nich tem niemożliwszy, że zupełnie słusznie dumni byli ze swego nazwiska, o którem cesarz wspomniał na Ś-tej Helenie, jako o nazwisku jednego z najdzielniejszych oficerów. Dziadek Florentyna był w rzeczy samej tym samym pułkownikiem Chapron, który gdy Napoleon pragnął zasięgnąć języka, przepłynął na koniu wpław Dniepr, dopędził nieprzyjacielskiego żołnierza i na brzegu przeciwnym, przywiązał go przerażonego do siodła i przywiózł do obozu francuzkiego. Gdy cesarstwo upadło, bohater ten skompromitowany mocno w armii Loary, opuścił kraj i w towarzystwie garści swych dawnych żołnierzy, założył na południu Stanów Zjednoczonych, w Alabamie rodzaj kolonii rolniczej, którą waleczni ci przezwali mianem Arcola, smutny i naiwny hołd dla bajecznej epopei, a która dla nich jednak stanowiła życie istotne. Jakże ona wydawała się dawną już w r. 1820! I któżby poznał świetnego pułkownika, który obok Montbruna wdarł się w środek Wielkiej Reduty, w plantatorze czterdziesto-pięcio-letnim, zajętym bawełną i trzciną cukrową, a który dzięki energii i zdrowemu rozsądkowi w krótkim czasie zrobił majątek? To powodzenie było źródłem niejako innej emigracyi, zaprowadzonej do Texas przez generała Lallemand, a której koniec był tak opłakany. Pułkownik Chapron, przebiegając Europę, zdaje się nie nabył zbyt skrupulatnych pojęć o stosunku obu płci do siebie. Uczyniwszy matką bardzo ładną i bardzo słodką mulatkę, którą spotkał w wycieczce do Nowego Orleanu i sprowadziwszy ją do Arcola, przywiązał się głęboko do tej biednej i ujmującej istoty i do syna, zwłaszcza że prócz cery i włosów, dziecko to było jego portretem wykapanym. Jednem słowem, stary żołnierz, umierając, ponieważ nie miał nikogo z krewnych w swej dawnej ojczyźnie, zostawił cały majątek temu synowi, którego nazwał oczywiście Napoleonem. Za życia ojca nikt nie śmiał go inaczej jak ojca traktować. Ale nie tak się miały rzeczy, gdy zgasł urok żołnierza cesarskiego; nic już nie osłaniało chłopca od odrazy, jaką czują w Ameryce do tej rasy. Jest to moralnie biorąc przesąd, ale społecznie, jest to instynkt zachowawczy. Stany Zjednoczone temu tylko zawdzięczają swą wielkość. Mieszanina krwi wywołała tę godną podziwu energię anglo-saską, którą walka z naturą bardzo bogatą, ale i bardzo oporną rozwinęła do tak nadzwyczajnej wielkości. Nie można wymagać, by ci, którzy są ofiarą tego rodzaju instynktu, rozumieli tę niesprawiedliwość. Odczuwają oni tylko jego okrucieństwo. Napoleon Chapron gdy mu odmówiono ręki wielu panien, gdy mu przeszkadzano w jego przedsiębiorstwach, upokorzony w tysiącznych drobnych okolicznościach przez dawnych nawet towarzyszy pułkownika, stał się mizantropem. Żył podtrzymywany tylko pragnieniem zwiększenia do rozmiarów olbrzymich swego majątku, oraz ożenienia się z kobietą białą. Dopiero w r. 1857, mając lat trzydzieści pięć, urzeczywistnił to drugie swoje pragnienie. W czasie jednej ze swych podróży po Europie, zajął się bardzo na okręcie młodą guwernantką angielką, która powracała z Kanady, w skutek jakiegoś wielkiego nieszczęścia rodzinnego. Zobaczył ją potem w Londynie. Pomagał jej z taką delikatnością, że wzruszył ją tem i zgodziła się zostać jego żoną. Z tego związku urodził się Florentyn, a po roku Lidya. Przy tej ostatniej matka umarła, właśnie w chwili, gdy wojna secesyjna zachwiała majątkiem Chaprona, który na szczęście w żądzy zbogacenia się prędkiego, zaryzykował swe pieniądze na wszystkie strony. Zrujnowany więc został zaledwie w połowie. Ale ta półruina nie pozwoliła mu powrócić do Europy, jak to było jego marzeniem. Musiał zostać w Alabamie dla wyrównania swych niepowodzeń, co mu się udało, gdyż po śmierci która nastąpiła w r. 1880, dwoje jego dzieci odziedziczyło każde przeszło po czterykroć sto tysięcy dolarów. Poświęcenie tego ojca nieporównanego nie ograniczyło się jedynie na odbudowaniu majątku. Miał on tyle mocy nad sobą, że pozbył się obecności dwóch istot, które ubóstwiał, dla tego, by uchronić je od upokorzeń szkoły amerykańskiej, i wysłał je w dwunastym roku życia do Anglii, syna do jezuitów w Beaumont, córkę do klasztoru Sercanek w Rochampton. Po czteroletnim pobycie w tych zakładach, przeniósł ich do Paryża, Florentyna do Vaugirard a Lidyę na ulicę Varenne. Stało się to właśnie w chwili, gdy zrealizowawszy swe cztery miliony, przygotowywał się do wyjazdu do nich, do kraju bez przesądów. Ale dostał apopleksyi, będąc jeszcze dość młodym. Podwójne nadużycie pracy i zgryzot zjadło jeden z tych organizmów, jakie wydaje niekiedy skrzyżowanie rasy czarnej i białej, organizmu z pozoru atletycznego, ale nadzwyczaj wrażliwego, w którym opór życiowy nie odpowiada dzielności muskułów. Miał zaledwie pięćdziesiąt lat!
Jakkolwiek człowiek ten starał się wszelkiemi siłami, by uchronić swe dzieci od prześladowań, jakich sam doznał, to jednak nie mógł przeszkodzić temu, by te prześladowania nie dotknęły jego syna w chwili, gdy znalazł się do Beaumont. Kilku chłopców, z którymi Florentyn wszedł w stosunki, czy to w domu czy na przechadzkach, jeszcze w czasie pobytu w Ameryce, dali mu uczuć to upokorzenie krwi, od którego ojciec tyle ucierpiał. Dwunastoletni uczeń, cichy, ale nadzwyczaj wrażliwy, gdy się ukazał na „lawn“ spokojnego kolegium angielskiego, pewnego chmurnego poranku w jesieni, miał już miłość własną podrażnioną i był rozkosznie zdziwiony, gdy jego koledzy nie mieli najmniejszego pojęcia o różnicy ras. Między oktawonem a kreolem, europejczyk nigdy nie jest w stanie znaleść różnicy. Florentyn uchodził za tego, kim był istotnie, za wnuka jednego z najlepszych oficerów cesarza. Ojciec starał się, by był francuzem i koledzy widzieli w nim tylko ucznia takiego samego, jak i oni, który wypadkiem przybywa z Alabamy, to jest z kraju tak samo nieokreślonego, jak Japonia lub Chiny. Wszyscy ci, którzy w dzieciństwie zaznali ponurej męczarni obawy, zrozumieją, jaką musiała być trwoga tego biednego dziecka, gdy po czteromiesięcznem życiu, pełnym sympatyi koleżeńskich, jeden z ojców jezuitów, kierujących kolegium, oznajmił, sądząc, że mu tem zrobi przyjemność, o blizkiem przybyciu amerykanina, młodego Lincolna Maitlanda. Florentyn uczuł to tak silnie, że przez dwadzieścia cztery godzin miał gorączkę. Później, po wielu latach, przypomniał sobie, jakie myśli mu przychodziły do głowy w chwili, gdy dowiedziawszy się o przybyciu nowego kolegi, zeszedł ze swego pokoju do refektarza wspólnego, pewny, że spotka się z pogardliwym wzrokiem nowego towarzysza, tak mu doskonale znanym jeszcze ze Stanów Zjednoczonych. Przekonany, że jak tylko raz pochodzenie jego będzie wyjawione, atmosfera przyjaznego koleżeństwa, w której dotąd się obracał, zmieni się odrazu i stanowczo. Szedł właśnie przez trawnik, gdy nagle zawołał nań ojciec Roberts (ten sam, który go uwiadomił) i jakże się zdziwił, gdy Lincoln Maitland uścisnął go energicznie za rękę, jako rodaka, z którym się spotkał na obczyźnie. Wprawdzie dowiedział się później, że to powitanie było zupełnie naturalne w synu angielki, wychowanym jedynie przez matkę i przewiezionym z New-Yorku do Europy przed piątym rokiem życia, by tu żyć wśród otoczenia wcale nieamerykańskiego. Chapron jednak nie rozumował w ten sposób. Miał serce nadzwyczaj czułe. Odrazu uczuł wdzięczność bardzo silną, silniejszą od zdziwienia, które w nim przed chwilą się objawiło. W tydzień potem Lincoln Maitland i on byli przyjaciółmi tak serdecznymi, że się nigdy nie opuszczali, nawet na chwilę, przez całe lat dwanaście.
Przywiązanie to, które dla chłodnej natury Maitlanda, było tylko pospolitym szkolnym epizodem, dla Florentyna stało się uczuciem jaknajpoważniejszem, pochłaniającem w sobie życie całe. To braterstwo z wyboru, kwiat najpiękniejszy i najdelikatniejszy serca ludzkiego, powstaje zwykle w ten sposób w młodości. Peryod od dziesiątego do szesnastego roku życia jest wiekiem idealnym czułych przyjaźni, epoką czystej, świeżej, dziewiczej jeszcze duszy, obfitą w projekta przyszłości. Zwykle te projekta tworzą się we dwóch, marzy się o koleżeństwie prawie mistycznem z przyjacielem, dla którego niema tajemnic, którego charakter widzi się w jarzącym blasku szlachetności, o szacunek którego dba się, jak o największą nagrodę i pragnie się być mu podobnym. Są to między dzieciuchami niewinnymi, którzy ślęczą obok siebie nad zagadnieniem geometrycznem, lub lekcyą historyi, prawdziwe poematy czułości, z których człowiek dojrzały śmieje się później, widząc, jak dalece ten, którego pragnął mieć bratem różni się od niego pragnieniem, myślą, wszystkiem jednem słowem. Zdarza się jednak, że w pewnych naturach, obdarzonych czułością zbyt wcześnie dojrzałą, a zarazem wiernych, to zbudzenie się uczuć jest tak silne, tak pochłaniające, że przyjaźń ta trwa wtedy nawet, gdy się obudzi zmysłowość, tak zabójcza dla wszelkich delikatnych uczuć, nawet wówczas, gdy dozna się pierwszych niepowodzeń społecznych, tak zabójczych dla ideałów młodzieńczych. Tak się rzeczy miały i z Florentynem Chapronem, może dlatego, że jego charakter zarazem dziki i uległy czynił go zdolniejszym do tej abdykacyi swego ja, jakiej wymaga przyjaźń; może dlatego, że oddalony od ojca i siostry, pozbawiony matki, miał serce kochające, które potrzebowało przywiązać się do kogoś, coby mu rodzinę zastępował; może wreszcie dlatego, że Maitland wywierał na niego pewien urok w skutek przymiotów różnych od jego. Słaby i zanadto uległy, był oczarowany przez siłę i zręczność, jaką jego przyjaciel okazywał we wszelkich ćwiczeniach. Bojaźliwy i milczący, może był opanowany przez pewność siebie tego atlety o śmiechu głośnym, o energii niepokonanej? A może nadzwyczajne uzdolnienie do sztuki, które w Maitlandzie rozwinęło się już w pierwszych latach, podbiło serce Florentyna, może współczucie dla nieszczęść, z których mu się zwierzył, a które go wzruszyły więcej niż tego, który ich doświadczył? Gordon Maitland, ojciec Lincolna, pochodził ze znakomitej rodziny z New-Yorku i zginął walecznie w bitwie pod Chancellorsville, podczas tej samej wojny, która o mało nie zrujnowała ojca Florentyna. Pani Maitland, uboga córka rektora kościoła prezbiteryańskiego w Newport, poszła za mąż tylko ze względów majątkowych i zostawszy wdową, miała jedną tylko myśl, oddalić się z miejsca swego dotychczasowego pobytu. Ale dokąd? Do Europy, krainy niejasnej i czarodziejskiej, gdzie zdawało jej się, że się odznaczy swą pięknością i inteligencyą. Była ładną, próżną i głupią, a ta podróż, ta pogoń za rolą nieokreśloną, jaką myślała odegrać w świecie starym, zredukowała się do pobytu przez dwa lata w różnych hotelach. Potem wyszła za mąż za młodszego syna jakiegoś para irlandzkiego, w tej nadziei, że wejdzie do Olimpu arystokracji brytańskiej, która była jedynym jej ideałem. Została katoliczką, a za nią i syn, dla osiągnięcia tych świetnych widoków, które ją bardzo wiele kosztowały, gdyż wielki pan zrujnowany, który jej dał swe nazwisko, był nietylko gburem, pijakiem i okrutnikiem, ale był zarazem najzapaleńszym graczem w państwie trzech królestw. Pasierba nie trzymał w domu, żonę bił i umarł w r. 1880, zjadłszy wprzódy majątek nieszczęsnej istoty i prawie cały Lincolna. W owym czasie ten ostatni, którego ojczym zostawił zupełnie samemu sobie i który po opuszczeniu Beaumont malował potrochu prawie wszędzie, w Wenecyi, Rzymie i Paryżu, znajdował się w tem ostatniem mieście jako jeden z pierwszych uczniów Bonnata... Widząc matkę zrujnowaną i bez środków utrzymania w czterdziestym czwartym roku życia, przekonany o swej świetnej przyszłości, w jednym z tych wspaniałomyślnych przystępów, jakie miewa młodość, a które nietyle dowodzą szlachetności, ile dumy życia, postąpił sobie jak następuje. Z piętnastu tysięcy franków dochodu rocznego, jakie mu pozostały, ustąpił dwanaście tysięcy pięćset matce. Należy dodać, że w rok potem zaślubił siostrę swego kolegi szkolnego, z czterystu tysiącami dolarów. Widział nędzę i obawiał się jej mocno. Dobry uczynek względem matki posłużył mu za usprawiedliwienie we własnych oczach charakteru czysto pieniężnego tego związku, który dawał zupełną swobodę jego pendzlowi. Zresztą artyści mają tego rodzaju sumienia. Lincoln nigdyby sobie nie przebaczył, gdyby robił ustępstwa w zakresie sztuki. Uważał za zbrodniarzy tych artystów, którzy dla powodzenia porzucają swą manierę i sądził, że to jest bardzo naturalnem, iż bierze dwa miliony panny Chapron, której nie kochał i względem której teraz gdy urósł i poznał kilku jej współrodaków, począł także odczuwać przesądy rasowe. Sława pułkownika Cesarstwa i przyjaźń dla tego „poczciwego Florentyna“, jak mawiał, służyła za parawan dla wszystkiego.
Biedny, poczciwy Florentyn! Małżeństwo to było dla niego urzeczywistnieniem marzeń młodości. Pragnął go zaraz od pierwszego dnia, od chwili, gdy Maitland uścisnął go tak serdecznie za rękę. Nie pragnął innego losu, jak żyć w cieniu swego przyjaciela, który stał się zarazem jego szwagrem i jego wielkim człowiekiem. Florentyn był tak samo ślepym na wady Maitlanda, rozwijające się w miarę lat, powodzenia i majątku (przypominamy powodzenie jego „Kobiety w sukni fiołkowej i żółtej“ w Salonie 1884 r.), jak wtedy, gdy grali razem w krokieta na łąkach w Beaumont. Dorsenne bardzo trafnie nazwał to hipnotyzmem uwielbienia, jakie artyści wielcy lub mali wzbudzają niekiedy w swem otoczeniu. Tylko powieściopisarz, uogólniający rzeczy zbyt szybko, nie zrozumiał tego, że admirator we Florentynie zaszczepiony był na przyjacielu, godnym pióra La Fontaine’a, lub Balzaca, dwóch poetów przyjaźni, jednego w swym podniosłym i tragicznym „Kuzynku Pons“, drugiego w tej króciutkiej, lecz znakomitej bajce, w której znajduje się wiersz pełen tkliwości

„Śpiąc, wydawałeś mi się tak smutnym“...

Florentyn kochał Lincolna dlatego, że go podziwiał, a podziwiał go dlatego, że go kochał. Nie mylił się zresztą, uważając malarza za najbardziej utalentowanego pomiędzy tymi, którzy się w ostatnich trzydziestu latach ukazali. Ale Lincoln nie miałby ani zuchwałej wytworności rysunku, ani błyszczącej siły kolorytu, ani subtelności imaginacyi, gdyby przyjaciel nie poświęcił się z zapałem dla chwały artysty. Gdy Lincoln chciał podróżować, znajdował zawsze w swym szwagrze najpilniejszego gońca: gdy potrzebował modelu, dość mu było słówko o tem wyrzec, a Florentyn już rozpoczynał poszukiwania. Jeżeli Lincoln wystawiał jaki obraz w Paryżu, lub Londynie, Florentyn zajmował się wszelkiemi formalnościami i zabiegami, odwiedzał dziennikarzy i kupców obrazów, układał listy z podziękowaniem za artykuły i to charakterem tak podobnym do pisma malarza, że ten potrzebował tylko pomieścić swe nazwisko. Lincoln pragnął powrócić do Rzymu, Florentyn wyszukał dom przy ulicy Leopardi i urządził w nim wszystko, jak należy, nim Maitland, bawiący wówczas w Egipcie, ukończył wielkie studyum, rozpoczęte w chwili, gdy przyjaciel jego odjeżdżał. Florentyn bowiem, dzięki przywiązaniu do tego brata, którego sobie sam stworzył, doszedł do tego, że pojmował sztukę malarską lepiej od samego malarza. Zdanie to tłomaczy wszystko dla tych, którzy uczęszczają do artystów i wiedzą, jaka przestrzeń oddziela ich od amatorów, choćby najwykształceńszych. Tylko artysta, który sam maluje, wie wobec obrazu, jak on jest zrobiony, jaki i dlaczego rzut pendzlem został dany, całe nakoniec przetworzenie materyi przez mistrza; i dlatego to wszelka, choćby najuczeńsza, opinia dyletancka, niema w jego oczach znaczenia. Florentyn tyle się napatrzył na to, jak Maitland pracował, oddawał mu tyle istotnych przysług w pracowni, że każde z płócien jego szwagra było dlań czemś żyjącem, nieomal w każdem, choćby najlżejszym zarysie. Gdy patrzał na nie na ścianie galeryi jakiej, to czytał w nich wspomnienie przyjaźni, będącej dla niego jedyną radością i jedyną dumą. Indywidualność jego nakoniec tak była pochłonięta przez dawnego kolegę, że doprowadziła Florentyna do tej anomalii, którą sam Dorsenne, pomimo pobłażliwości dla pewnych dziwactw psychologicznych, uważał za potworną. Florentyn był szwagrem Lincolna i uważał to za rzecz zupełnie naturalną, że ten ostatni oddawał się po za domem miłostkom, gdyż tego rodzaju wrażenia sądził, że są pożyteczne dla jego talentu!
Ten długi i niezupełny rozbiór pozwoli może lepiej zrozumieć wrażenia, które wstrząsały młodym człowiekiem w chwili, gdy wchodził na schody swego domu — raczej ich, t. j. Lincolna i jego domu — po niespodziewanym zajściu z Bolesławem Gorskim. Zajście to złagodziło w jego oczach surowość wyrzutów sumienia. Pierwszym skutkiem wszelkiej namiętności, rozwijającej się w sercu, jest to, że tłumi wszystkie inne uczucia. Chapron był przyjacielem zbyt fanatycznym, by miał być sprawiedliwym bratem. Wydawało mu się to bardzo prostem i bardzo naturalnem, że jego siostra jest sługą gieniuszu Lincolna, tak samo, jak on nim był. Zresztą Florentyn nie podejrzywał wcale, że ta siostra, od chwili małżeństwa z przyjacielem brata, była ofiarą burzliwej tragedyi moralnej. Zkądże miał znać Lidyę, tę milczącą, tę skoncentrowaną w sobie, o której wytworzył własne zdanie raz na zawsze, jak to zwykle bywa między krewnymi? Ci, którzy widzieli nas za młodu, sądzą tak samo jak ci, którzy nas codzień widzą. Obraz, jaki sobie nakreślili o nas, jest raczej reprodukcyą tylko tego, czemeśmy byli w pewnej chwili, a nigdy tego, czem jesteśmy. Florentyn uważał swą siostrę jako istotę bardzo dobrą, gdyż dawniej przekonał się, że jest taką; za osobę łagodną, gdyż nigdy mu się nie opierała; za mało inteligentną, bo nie bardzo ją interesowały dzieła malarza, za próżną i lekką, bo lubiała się bawić. Nie podejrzywał, że w tej istocie opanowanej, uciśnionej, startej przez jego ślepą stronność i egoizm pogardzanego męża, ukrywała się męczennica i buntownica tajemna, że żywiła ona straszne zamiary, do jakich tylko rezygnacya pozorna jest zdolną! Jeżeli miał pewne obawy, gdy pani Steno poczęła zajmować się Lincolnem, to tylko ze względu na prace tego ostatniego, zwłaszcza, że od roku zauważył jeżeli nie upadek, to pewien zamęt w dziełach artysty. To tylko w nas jest stałem, co jest wyrazem instynktu i pewnej bezwiedzy. Później Florentyn spostrzegł, że werwa Maitlanda odżyła pod oddechem tej intrygi. Portret Alby zapowiadał się jako wspaniałe studyum, godne stanąć obok sławnej „Kobiety w sukni fiołkowej i żółtej“, którą zazdroszczący Lincolnowi przypominali ciągle. Prócz tego malarz wykończył z gorączkowym zapałem dwie wielkie kompozycye, które był wprzódy zaniedbał. Wobec tej widocznej gorączki tworzenia, z każdym dniem nieomal wzrastającej, czyż Florentyn mógł nie błogosławić pani Steno, zwłaszcza, że dość było oczy zamknąć i nic niewiedzieć i mieć tym sposobem spokojne sumienie w obec swej siostry? Wiedział jednak o wszystkiem. Dowodem tego był dreszcz, który po nim przebiegł w chwili, gdy Dorsenne doniósł mu o potajemnem do Rzymu przybyciu dawnego kochanka pani Steno, oraz szybkość, z jaką się rzucił naprzeciw Bolesława, rozmawiającego ze służącym. I teraz musiał przyjąć pojedynek, na który rozdrażniony rywal chciał wyzwać jego drogiego Lincolna.
— Trzeba, żeby się o tem dowiedział dopiero po wszystkiem... gdyż inaczej gotów się sam bić, ja zaś mam nadzieję, że zabiję tego Gorskiego, a przynajmniej zranię. W każdym razie urządzę się tak, że drugi pojedynek stanie się niemożliwym dla tego szaleńca. Przedewrszystkiem jednak trzeba się przekonać, czyśmy nie mówili za głośno, i czy nie słyszano na górze krzyku tego bałwana...
Taki przymiotnik dawał swemu jutrzejszemu przeciwnikowi. O mało że nie potępiał Gorskiego, iż ten nie podziękował Lincolnowi za to, że zrobił mu zaszczyt objęcia po nim sukcesyi w osobie hrabiny! Należało teraz zajrzeć do pracowni. Gdy ten przyjaciel oddany aż do heroizmu, wszedł do obszernego salonu, przekonał się zaraz, że niepotrzebnie się obawiał; żaden odgłos nie dobiegł tu z dołu do cichego schroniska pracy. Pracownia malarza amerykańskiego była umeblowana z przepychem, pełnym wdzięku, jaki umieją prawdziwi i bogaci artyści rozwijać koło siebie. Wielka przestrzeń nieba, widzialna przez oszklony otwór w murze, oświecała kącik prawdziwie rzymski — tego Rzymu dzisiejszego, zdradzającego stanowcze usiłowanie stworzenia nowego miasta, obok miasta starożytnego. Widać było róg starego ogrodu, widocznie zniszczonego przez nowe budynki, kawałek odwiecznego gmachu z dzwonnicą kościelną w dali. Na tem to tle z lazuru, zieloności i ruin, na horyzoncie szerokim i głębokim, ale złożonym z tych samych danych, rysował się profil młodej panny, wykończony według suchej i wystudyowanej usilnie maniery tego Piotra della Francesca, którym Maitland zajęty był od sześciu miesięcy wyłącznie. Wszyscy wielcy twórcy, o oryginalności raczej złożonej, niż gienialnej, mają uprzedzenia, dzięki którym zmieniają swe poglądy i swój sposób działania. Lincoln stal przed stalugą, ubrany z tą wytworną elegancyą, która jest stałą cechą artystów anglo-saskich choćby niewiem jak fantastycznych. W maleńkich trzewikach lakierowanych, w skarpetkach czarnych, nakrapianych czerwono, w kamizelce jedwabnej, pikowej, w krawacie perłowej barwy i bieliźnie przedziwnie czystej, wyglądał na gentlemana, zajętego robotą z amatorstwa, a nie sztuką, wymagającą cierpliwości i pracy. O tym cierpliwym pracowniku, którym on był, mówiły płótna i studya rozwieszone wszędzie, między dywanami, bronią i mnóstwem drobiazgów artystycznych. Były to dzieje zaciekłej energii, poszukującej indywidualności artystycznej, która ciągle przed nim uciekała. Maitland przedstawiał w najwyższym stopniu rys wszystkich mężczyzn jego kraju, choćby nawet dość wcześnie przewiezionych do Europy, tę żądzę niepokonaną uchodzenia za człowieka ucywilizowanego, co się tłomaczy faktem, że amerykanin jest istotą nową, obdarzoną nieporównaną czynnością i pozbawioną przesytu tradycyjnego. Nie urodził on się człowiekiem ucywilizowanym, dojrzałym, ukształtowanym w pewnym, że tak powiemy, kierunku, jakim zwykle jest dziecko starego świata. On sam musi się urabiać, tworzyć niejako, jedynie siłą woli. Maitland obdarzony przymiotami wyższemi, ale wyłącznie nieomal fizycznemi, był self made man sztuki, jak jego dziad był self made man wojny, jak ojciec był self made man pieniędzy. W ręku i oczach miał dwa cudowne narzędzia sztuki, ale w swej żądzy udoskonalenia się — narzędzie jeszcze cudowniejsze. Brakowało mu jednak zawsze czegoś niezbędnego i miejscowego, czegoś, co nadaje niektórym malarzom, o wiele odeń niższym, trudną do określenia wyższość, jakąś woń swojską. Nie można powiedzieć, by nie miał zmysłu wynalazczego, a jednak, patrząc na jego obrazy, doznawało się wrażenia, jakby to wszystko było zkądś nabyte. Szkice, rozrzucone po pracowni, okazywały najprzód wpływ pierwszego jego nauczyciela, dzielnego i pełnego prostoty Bonnata. Później oddziałali na niego prerafaelici angielscy, a piękna kopia sławnego „Śpiewu miłości“ Burne Jonesa, potwierdzała tę reakcyę w kierunku sztuki wytworniejszej, bardziej przesiąkniętej tą poezyą, którą niektórzy malarze rzemieślnicy nazywają pogardliwie mianem literackiej. Ale Lincoln był zanadto silny cieleśnie, by mógł sobie podobać w niemocy takiego ideału i szybko zwrócił się ku innym wzorom. W Hiszpanii podbił go Velasquez, ten kolorysta o fantazyi tak odrębnej, że zwiedziwszy muzeum w Prado, wynosi się wrażenie, jakoby to był jedyny malarz, godny tego nazwiska. Siła wielkiego Hiszpana, te rzuty szalone pendzla, który zdaje się czerpać barwy z głębi samego obrazu, tak że one nieomal wystają, brak wszelkiej abstrakcyi, pogardzanie przeszłością, odpowiadało w zupełności temperamentowi Maitlanda. Jemu też zawdzięczał swoje arcydzieło, tę „Kobietę w sukni fiołkowej i żółtej“, której kopia, przezeń samego sporządzona, świeciła w pracowni blaskiem przyciemniającym wszystko inne. Ale niespokojny poszukiwacz nie zatrzymał się na tem. Włochy znów go podbiły, zwłaszcza florentczycy, ci mianowicie, którzy stanowią wyraźne przeciwieństwo z Velasquezem, malarze, a raczej napół rzeźbiarze i złotnicy, taki Pollajnoli, Andrea del Castagno, Paulo Uccello i ostatecznie Piotr della Francesca. Niktby nie przypuścił, że ta sama ręka, która takiemi silnemi rzutami pendzla i farb namalowała „Kobietę w fioletach“, narysowała kontury portretu Alby tak surowo, prawie ostro. W chwili, gdy Florentyn wszedł do pracowni, praca ta tak dalece pochłonęła uwagę malarza, że nie słyszał otwierających się drzwi, podobnie jak pani Steno, która paliła cygaretę, leżąc w pozie leniwej na kanapie, szczęśliwa, że na pół przymkniętemi oczami może patrzeć na człowieka, którego kocha! Lincoln odgadł dopiero wtedy, że ktoś wszedł do pokoju, gdy zauważył zmianę w twarzy Alby. Mój Boże! jakże ona była bladą tego poranku, siedząc nieruchoma na wielkim fotelu heraldycznym, o oparciu rzeźbionem, z rękami ściskającemi potworne łby poręczy, z ustami zgorzkniałemi, z oczami głębokiemi i wlepionemi w jeden punkt!... Czyżby odgadywała, że los jej rozstrzygał się teraz z chwilą wejścia nowej osoby? Osoba ta, wyszedłszy przed kwadransem z pracowni, tak tłomaczyła swój powrót:
— Wracam — rzekł Florentyn — gdyż zapomniałem się ciebie spytać, Lincolnie, czy ostatecznie chcesz nabyć te trzy rysunki Ardei za cenę, jakiej żądają?...
— Dlaczegożeś mi wczoraj nie powiedział o tem, kochany Linco? — zawołała hrabina. — Widziałam się z Peppinem dziś rano. Byłabym wyciągnęła z niego ostateczną i prawdziwą cenę...
— Jeszcze tego brakowało — odrzekł Maitland, śmiejąc się głośno — ależ on nie chce oddać tych rysunków, kochana dogaresso... Stanowią one część zabytków, które starannie usunął z inwentarza swych wierzycieli i pochował w różnych miejscach... Są one u siedmiu, czy ośmiu antykwaryuszów i należy się spodziewać, że przez dziesięć lat wszyscy handlarze mego kraju będą powtarzali ten frazes ogłuszający: pochodzi to z pałacu Castagna, dostałem to w skutek pewnych zabiegów... Przytem będą mrużyli oczami na znak porozumienia się...
Przymrużył oczy, naśladując jednego z najsławniejszych antykwaryuszów rzymskich, z tą nieporównaną zdolnością naśladownictwa, która odznacza wszystkich starych bywalców pracowni paryzkich.
— W tej chwili te trzy rysunki znajdują się u pewnego handlarza na Balrimo... są one autentyczne...
— Tak, tylko że twierdzą, jakoby one byty dziełem Leonarda da Vinci — odrzekł Florentyn — a to dlatego, że Leonard był mańkutem, ich zaś sztychy idą w rzeczy samej od lewej do prawej...
— I myślisz, że Ardea nie zgodzi się ze mną? — zapytała hrabina.
— Nawet z panią... — odrzekł malarz. — Był bezczelny, że wczoraj nie wstydził się, gdym wspomniał o tych rysunkach, zapytać mi się o adres, by je mógł zobaczyć...
— Więc jakimże sposobem dowiedziałeś się o ich pochodzeniu? — zapytała pani Steno.
— Pytaj się pani jego — rzekł malarz, wskazując pendzlem na Chaprona. — Gdy idzie o zbogacenie zbiorów starego Maitlanda, jest on lepszym kupcem od wszystkich kupców razem. Oni mu wszystko opowiadają... Vinci, czy nie Vinci, ale w każdym razie jest to najczystsza szkoła lombardzka. Kup je... Brakuje mi tego rodzaju dzieł...
— Dobrze, zajmę się tem — odrzekł Florentyn.
Mówiąc to, ukłonił się pani Steno i jej córce. Matka uśmiechnęła się do niego przyjaźnie; nie należała ona do rzędu tych metres, dla których poufni przyjaciele kochanka, są zawsze nieprzyjaciółmi. Owszem ogarniała ich swą bujną i żywą sympatyę, jaką miłość w niej budziła. A przytem była zanadto przebiegłą, by nie miała spostrzedz, że Florentyn, jakkolwiek mogło się to komuś wydać nieprawdopodobnem, nie oburzał się wcale na jej miłostki ze szwagrem.
Alba zaś przeciwmie, a uczucie odrazy, jaką czuła w tej chwili dla podejrzanych intryg matki, wyraziło się w chłodzie, z jakim schyliła swą główkę zasępioną, w odpowiedzi na ukłon młodego człowieka, na co ten zresztą nie zwrócił uwagi. Był on szczęśliwy, bo przekonał się, że odgłos jego sporu z Gorskim nie doszedł tu wcale.
— Do jutra — mówił sobie, schodząc na dół — nikt nie będzie mógł ostrzedz Lincolna... To zakupno rysunków jest gienialnym pomysłem. Świadczy ono o mym spokoju... Teraz muszę wyszukać dwóch świadków, którzyby umieli zachować tajemnicę...
Florentyn był człowiekiem bardzo rozsądnym i miał na swe usługi doskonałą rozwagę, ilekroć nie szło o przyjaźń jego dla szwagra. Obdarzony był zmysłem obserwacyjnym, właściwym ludziom, których drażliwa miłość własna strzedz się musi, by się nie narazić na obrazę. Odłożył więc na później ten wybór trudny i poszedł na śniadanie, jak gdyby nigdy nic, do restauracyi, gdzie na niego oczekiwano. Z pewnością amfitryon jego, dyplomata francuzki, bawiący w Monachium i przejeżdżający przez Rzym, nie przypuszczał, odpowiadając na pytania swego współbiesiadnika o sztuce, że ten młody człowiek tak spokojny, tak uśmiechnięty, miał na karku pojedynek, może śmiertelny. Dopiero po wyjściu z tego śniadania, Florentyn, przejrzawszy w myśli najmniej z półtora tuzina swych znajomych, postanowił spróbować, czy Dorsenne nie zechce być świadkiem. Przypomniał sobie ostrzeżenie tajemnicze, jakie mu dał powieściopisarz, którego sympatya zresztą dla Maitlanda była publicznie znaną, z powodu pewnego głośnego artykułu, jaki o nim napisał. Przytem sądził, że Dorsenne zakochany jest szalenie w Albie Steno, co dawało niejako gwarancyę jego dyskrecyi. Dorsenne będzie milczał o pojedynku, o którym gdyby się dowiedziano, to bezwarunkowo łączono by z nim nazwisko hrabiny. Widocznem bowiem było, że Gorski i Chapron nie mieli żadnego bezpośredniego powodu do pojedynkowania się ze sobą.
Z tych wszystkich powodów, około godziny w pół do trzeciej, to jest w trzy godziny po nierozsądnym sporze w przedsionku, Florentyn zadzwonił do mieszkania Juliana. Był on w domu, zajęty korektą swego „Pyłu myśli“. To, co mu gość powiedział, wzburzyło go tak, że ręce mu się trzęsły, gdy układał rozrzucone korekty. Przypomniał sobie, że przed dwoma dniami, na tej samej kanapie i o tejże samej godzinie, siedział Bolesław. Jakże szybko rozwija się dramat i dokąd on zajdzie, pędząc tak szalenie! Czuł przytem, że szwagier Maitlanda nie mówi mu wszystkiego.
— Ależ to jest głupstwo! — zawołał — to dzikość i szaleństwo!... Cóż u licha! przecież niepodobna, żebyście się bili o tego rodzaju słowa? Jakto? rozmawiacie na chodniku, mówicie sobie kilka słów nieco za żywych i zaraz świadkowie, pojedynek!... Nie, to strasznie głupio!...
— Zapominasz pan, że dopuściłem się wielkiego błędu; podniosłem na niego kij... — odrzekł Florentyn — a zresztą kiedy chce satysfakcyi, odmówić mu jej przecież nie mogę...
— A pan może myślisz — zawołał autor — że ludzie, galerya, zadowolni się tym powodem! Jak pan możesz przypuścić, że nie będą szukali skrytych przyczyn tego spotkania? Z pewnością zaraz wypłynie na wierzch jaka kobieta... Ja pana wcale nie pytam, ograniczam się na tem, coś mi powiedział. Ale ludzie są ludźmi i gadać będą...
— Dla tego też proszę pana o zachowanie zupełnego sekretu — odrzekł Florentyn — przyczem chciałem pana prosić, byś mi służył za świadka... Niema tu nikogo, komubym tak, jak panu ufał. Tem się usprawiedliwia mój krok.
— Dziękuję panu za to — odrzekł Dorsenne.
Przez chwilę wahał się, ale obraz Alby, który mu stał przed oczami od wczoraj, nagle znów się w myśli jego zarysował. Przypomniał sobie posępną trwogę, jaką dostrzegł w oczach młodej dziewczyny, oraz ową widoczną ulgę, jakiej doznała, gdy matka jej uśmiechnęła się tak samo do Gorskiego, jak i do Maitlanda. Przypomniał sobie listy bezimienne i tę nienawiść tajemniczą która ścigała panią Steno. Jeżeli ta kłótnia między Bolesławem i Florentynem stanie się głośną, to niewątpliwie wszędzie będą mówili, że Florentyn bił się za szwagra z powodu hrabiny. Niewątpliwie również, że pogłoski te dojdą do uszów biednej hrabianki. Wszystkie te uwagi wpłynęły tak na powieściopisarza, że zawołał:
— Dobrze, przyjmuję. Będę panu służył za świadka. Nie, nie dziękuj mi pan, tracimy tylko drogi czas. Trzeba przecież jeszcze drugiego sekundanta. Kogóż pan chcesz prosić?
— Nie wiem — odrzekł Florentyn — i liczę na pana, że mi dopomożesz...
— Zróbmy listę nazwisk — ozwał się Julian — to najlepszy środek...
Dorsenne napisał pewną liczbę nazwisk i po kolei poczęli zastanawiać się nad niemi, a w rezultacie wszystkie odrzucili. Znów więc byli mocno zakłopotani, gdy nagle oczy powieściopisarza zajaśniały, krzyknął lekko i zawołał:
— Mam! mam! ach, że mi to wcześniej na myśl nie przyszło!... czy znasz pan margrabiego de Montfanon?...
— Tego, bez ręki?... Widziałem go raz z powodu pomnika, jaki kazałem wznieść w kościele Św. Ludwika francuzkiego...
— Mówił mi o tem — rzekł Dorsenne — ten pomnik kazałeś pan postawić dla jednego ze swych krewnych, prawda?
— Tak, dalekiego kuzyna, kapitana Chapron, zabitego w 1849 r. na szańcu pod Rzymem...
— A więc doskonale! — zawołał Dorsenne, zacierając ręce — Montfanon będzie pańskim świadkiem, najprzód jest to stary rębacz, ja zaś nigdy się jeszcze nie pojedynkowałem. Jest to rzecz ważna. Znasz pan przysłowie, że nie pałasz i pistolet zabija, ale świadkowie... A przytem jeżeli rzecz da się załagodzić, to margrabia prędzej i łatwiej to zrobi, niż ja...
— Ależ to niemożliwe! — zawołał Chapron — margrabia Montfanon! Nie zgodzi się na to nigdy. Nie zna mię wcale...
— To nic, już ja to załatwię — rzekł Dorsenne — pozwól, że będę działał najprzód w mojem imieniu, a dopiero gdy się zgodzi pan poczniesz mówić... Ale nie ma czasu do stracenia. Nie wychodź pan z domu aż do godziny szóstej. O tym czasie będę już wiedział czego się trzymać...
Jeżeli powieściopisarz z początku sądził, że mu się uda próba u starego swego przyjaciela, to jednakże, gdy się w pół godziny potem znalazł się przed domem margrabiego Klaudyusza Franciszka, począł wątpić. Margrabia mieszkał w dzielnicy najszanowniejszej Rzymu, na samym Kapitolu, przy rogu ulicy Pocieszenia, w domu z belwederem, z którego rozwijał się najpyszniejszy widok na starożytne forum. Ileż to razy Julian przychodził tutaj, do tego zrezygnowanego w życiu, który zanurzał, topił nieustannie swe smutki w głębokiem poczuciu przeszłości, by patrzeć na ten obraz tragiczny i pyszny minionych dziejów! Na głos samotnika strzaskane kolumny podnosiły swe czoła, zwalone świątynie odbudowywały się, droga tryumfalna oczyszczała się z murawy. Mówił on, i olbrzymia epopeja legendy rzymskiej zmartwychwstawała, wygłaszana przez tego gorliwego chrześcianina w tym tonie mistycznym i opatrznościowym, który zdaje się przesiąkać te miejsca, w których więzienie Mamertyńskie opowiada dzieje Św. Piotra, w których portyk świątyni Faustyny służy za fronton dla kościoła Świętego Wawrzyńca, w których kościół Matki Boskiej Wyzwolenia wznosi się na ruinach świątyni Westy. „Sancta Maria libera nos a poenis inferni”, dodawał zawsze Montfanon, ilekroć o tem mówił, i wskazywał na łuk Tytusa, świadczący o spełnieniu się proroctwa Pana naszego o Jerozolimie, jak bazylika Konstantyna głosi tryumf krzyża, a gaje Palatynu kryją klasztor żeński zbudowany na ruinach mieszkań Cezarów prześladowców. A dalej, tam wgłębi, rysuje się wielkie kolizeum, przypominające ośmdziesiąt tysięcy widzów, patrzących na cierpienia męczenników!... Takiemi były widma, wśród których starzał się dawny żuaw papiezki i Julian, przyciskając dzwonek u drzwi trzeciego piętra, mówił sobie:
— Jest to głupstwo przychodzić z propozycyą taką, jak moja do takiego człowieka. Chociaż tu nie idzie o to, by być sekundantem w pojedynku zwyczajnym, ale o to, by zatrzeć sprawę, która musi najprzód narazić życie dwóch ludzi, a potem honor pani Steno i nakoniec spokój trzech istot niewinnych, pani Gorskiej, pani Maitland i mej drogiej Alby... On jeden będzie mógł to wszystko załagodzić. Będzie to czynem miłosiernym... Żeby tylko był w domu.
Rozległy się kroki służącego, który, poznawszy gościa, uprzedził wszelkie pytania, mówiąc:
— Pan margrabia wyszedł dziś przed ósmą rano. Powróci dopiero na obiad...
— A nie wiesz czasem gdzie poszedł?
— Poszedł na Mszę do katakumb i na procesyę — odrzekł służący i biorąc bilet Dorsenne’a, dodał: trapiści u Świętego Kaliksta wiedzą z pewnością gdzie jest pan margrabia. Jadł śniadanie u nich...
— Ha! sprobójmy — rzekł sobie młody człowiek, nieco zniechęcony. Dorożka jego ruszyła w kierunku bramy Św. Sebastyana, koło której znajdują się katakumby i biedne zabudowania, ostatni szczątek własności papiezkiej zachowanej przez ubogich mnichów.
— Montfanon zapewne spowiadał się dzisiaj — mówił do siebie — i na sam wyraz o pojedynku nie będzie mię chciał słuchać. Jednakże trzeba tę sprawę załatwić, trzeba koniecznie... Dużobym dał za to, żebym mógł dowiedzieć się prawdy o rozmowie Gorskiego z Florentynem. Jakim dziwnym i dyabelskim sposobem wojewodzie natknął się na tego ostatniego, gdy chciał się dobrać tylko do jego szwagra?... Dopieroż to będzie wściekły, gdy mnie zobaczy sekundantem przeciwnika!... Ba!... po ostatniej naszej rozmowie, może się tego spodziewać... A! otóż jestem już przed małym kościółkiem Domine quo vadis[1] .. I ja także mógłbym się zapytać siebie: Juliane, quo vadis?... Idę dokazać lepszej niż wszystkie moje sprawy...
Ta dusza lekka, drżąca za najmniejszem dotknięciem, rozżalona była, jak to się jej zawsze przytrafiało, wspomnieniem jednej z niezliczonych legend nabożnych, jakie dziewiętnaście wieków katolicyzmu przyczepiło, otoczone niezwiędłemi różami, do wszystkich kątów Rzymu i jego okolic. Przypomniał sobie rozczulającą historyę Św. Piotra uciekającego przed prześladowaniem i spotykającego Pana Jezusa. „Panie, dokąd idziesz?“ zapytał się apostoł. „Idę, by mię ukrzyżowano poraz drugi”, odrzekł mu Zbawiciel, i Piotr zawstydził się swej słabości i powrócił na męczeństwo. Montfanon opowiadał to podanie wzniosłe powieściopisarzowi, który znów zaczął się zastanawiać nad charakterem margrabiego i nad najpewniejszym sposobem zmuszenia go do zgodzenia się na propozycyę. Zapomniał, przypatrywał się szerokim pustyniom okolic rzymskich, które już miał przed sobą i tak był pogrążony w myślach, że o mało nie minął celu swej wyprawy. Zresztą nowe niepowodzenie czekało go na tym pierwszym etapie jego poszukiwań. Mnich, który się zjawił na odgłos dzwonka przy furcie klasztornej, powiedział mu, że ten, którego szuka, wyjechał już ztąd przed pół godziną.
— Znajdziesz go pan w Bazylice Św. Nereusza i Św. Achillesa — dodał trapista. — Dziś jest uroczystość tych dwóch świętych i o godzinie piątej ma się odbyć procesya w ich katakumbach... Ztąd jest kwadrans drogi, niedaleko wieży Marancia, na drodze Ardeatina...
— Czyżbym go poraz trzeci nie znalazł!... — pomyślał Dorsenne, zeskakując nakoniec z dorożki i idąc piechotą przez spalone trawniki do otworu, przez który wchodzi się do tego nekropolu podziemnego, poświęconego dwom świętym, którzy byli rzezańcami Domicylli, siostrzenicy imperatora Wespazyana. Kilka ruin i biedny domek oznaczają miejsce, gdzie niegdyś wznosił się pyszny pałac tej pobożnej księżniczki. Krata była otwartą i, nie widząc nikogo, ktoby mógł mu dać wskazówki, młody człowiek zapuścił się w podziemia. Tu spostrzegł, że długa galerya była oświetlona. Ruszył w nią śmiało, mówiąc sobie, że szereg pochodni zapalonych co dziesięć kroków, wskazuje zapewne drogę, którą będzie szła procesya i która prowadzi do bazyliki centralnej. Jakkolwiek co do ostatecznego rezultatu swych zabiegów, miał wielkie obawy, nie mógł się jednak powstrzymać od uwielbienia wspaniałego widoku, jaki przedstawiały katakumby w ten sposób oświetlone. Nierówne wgłębienia, przeznaczone dla zmarłych uśpionych w pokoju Bożym od tylu wieków, czerniały w ścianach podziemia i nadawały mu wygląd uroczysty i tragiczny zarazem. Widać było napisy, wyryte na kamieniach, a wszystkie one mówiły o wielkich nadziejach, jakie żywili ci pierwsi chrześcianie, jakiemi żywią się wierzący naszych czasów. Julian znał się na symbolice o tyle, że mógł zrozumieć znaczenie obrazów, pod któremi ci prześladowani pierwotnego kościoła ukrywali swą wiarę. Są one tak rzewne i tak proste zarazem! Kotwica przedstawia ocalenie wśród burzy, łagodny gołąb wyraża duszę, unoszącą się w niebiosa, jagnię duszę szukającą pasterza; feniks uskrzydlony mówi o zmartwychwstaniu, a podobieństwo ryby utworzone naiwnie z pierwszych liter Pana naszego: „Jezus Chrystus, syn Boży, Zbawiciel“. Ten cichy cmentarz męczenników, miał urok prawie fantastyczny w sobie wskutek tego, że napełniony był wonią kadzidła, którą Dorsenne oddychał, od chwili, gdy tu wszedł. Solenna msza, odprawiona rano, pozostawiła tu na cały dzień ten zapach świątobliwy, otulający sobą kości, które niegdyś w żyjących ciałach biły czołem Bogu wśród takiej samej woni świętej. Kontrast był tak silny między tem miejscem, gdzie wszystko mówiło o rzeczach wiecznych a dramatem namiętności światowych i zdrożnych, że powieściopisarz był tem wzruszony. Zdawało mu się na chwilę, że dopuszcza się profanacyi, jakkolwiek działał w imię najszlachetniejszych i najbardziej ludzkich zasad. Uczuł też pewną ulgę, gdy na zakręcie galeryi spotkał się z księdzem, który niósł w ręku koszyk pełen kwiatów, przeznaczonych zapewne na procesyę. Zapytał go się po włosku o drogę do Bazyliki, a gdy ksiądz odpowiedział mu w najlepszej francuzczyźnie, więc rzekł:
— Zapewne znasz, mój ojcze, margrabiego de Montfanon?
— Jestem jednym z kapelanów przy kościele św. Ludwika — odrzekł ksiądz, uśmiechając się i dodał — znajdziesz go pan w samej Bazylice.
— Nareszcie — pomyślał sobie Dorsenne — bądźmy ostrożni... chociaż tu idzie ostatecznie tylko o czyn miłosierdzia... otóż jestem... poznaję schody i wielki otwór nad niemi...
Jakoż w rzeczy samej widać było kawałek nieba, z którego padało światło dzienne z góry. Światło to pozwoliło prędko powieściopisarzowi spostrzedz tego, którego szukał, pośród kilku osób, zgromadzonych w tej kaplicy zrujnowanej, może najstarożytniejszej z tych wszystkich, które otaczają Rzym ukrytym pasem świętości. Montfanon, którego łatwo można było poznać po pustym rękawie u czarnego surduta, założonym za piersi, siedział na krześle, niedaleko ołtarza, na którym paliły się wielkie świece woskowe i płomień ich chwiał się widocznie. Księża i mnisi rozstawiali koszyki pełne kwiatów, podobne do tego, jaki miał kapelan, spotkany przed chwilą przez Dorsenne’a. Grupa, złożona z trzech osób, udzielała sobie półgłosem uwag o malaturach, zaledwie widzialnych na tynku szarym sklepienia. Montfanon był pogrążony zupełnie w czytaniu książki, którą trzymał jedyną swą ręką. Ostre rysy jego twarzy, uszlachetnionej i jakby odmienionej przez zapał modlitwy, nadawały mu wyraz godny podziwu starego żołnierza chrześciańskiego. Bonus miles Christi wyryto na kamieniu grobowym wodza, który został raniony pod Patay. Wyglądał na stróża świeckiego grobowca męczenników, zdolnego umrzeć, tak jak oni za swą wiarę. A gdy Julian zdecydował się dotknąć go lekko ręką w ramię, zauważył, że w jasnych oczach błękitnych szlachcica, zwykle wesołych, niekiedy tylko gniewnych, błyszczała łza przed chwilą wylana. Głos jego nawet, ten głos zwykle zgryźliwy, nabył jakiejś miękkości w skutek myśli może, jakie czytanie, miejsce i godzina w nim obudziły.
— A, to ty — rzekł do swego młodego przyjaciela, wcale niezdziwiony. — Przyszedłeś na procesyę. To bardzo dobrze. Usłyszysz, jak śpiewać będą ten śliczny wiersz: Hi sunt quos fatue mundus abhorruit. Wymawiał z włoska u, nie jak francuzi ju, gdyż całe swe wykształcenie liturgiczne zawdzięczał Rzymowi.
— Pora jest odpowiednia dla tej ceremonii — mówił dalej. — Są tylko ludzie, którzy się modlą, lub jak ty, czuć umieją. A czuć, to znaczy na pół się modlić... później wiara sama przyjdzie... Skończysz tak, jak my, zawsze ci to powiadałem. Tam tylko jest spokój i odpoczynek...
— Chciałbym być na tej procesyi — odrzekł Dorsenne — ale inne przyczyny mnie tu sprowadziły. Szukam pana od godziny, gdyż chcę cię prosić o wielką przysługę dla mnóstwa osób, która może zapobiedz strasznemu nieszczęściu..
— Strasznemu nieszczęściu — zawołał Montfanon — a jakimże sposobem ja mogę temu zapobiedz?
— Możesz pan — odrzekł Dorsenne — ale nie tu jest miejsce objaśnienia pana o wszystkich szczegółach tej długiej i okropnej historyi... O której godzinie ma się odbyć ceremonia? Zaczekam na pana i opowiem wszystko, gdy będziesz wracał do domu. Mam dorożkę.
— Procesya zacznie się dopiero o piątej, może o w pół do szóstej — rzekł Montfanon, patrząc na zegarek — mamy dopiero kwadrans na piątą... Wyjdziemy z katakumb, jeżeli sobie życzysz i opowiesz mi tę historyę tam, na górze... Wielkie nieszczęście? Ha! — dodał, ściskając rękę młodego człowieka, którego osobę kochał, choć zasad jego niecierpiał od chwili, gdy się spotkali u wspólnego przyjaciela hrabiego Gobineau, apostola teoryi ras — bądź spokojny, moje dziecko, zapobiegnie się wszystkiemu...
W tonie, jakim wypowiedział te słowa, czuć było tę pogodę sumienia, które niezna niepokoju, które wierzy silnie i czyni wszystko, co może i co powinno. Nie byłby Montfanonem, to jest rodzajem wizyonera, który lubił dysputować z Dorsennem, gdyż pomimo wszystko rozumieli się oni doskonale, by nie miał mówić, gdy szli wzdłuż oświeconego podziemia:
— W każdym razie, mój panie apologisto świata nowoczesnego, kontent jestem, że cię tu widzę i chcę cię zapytać otwarcie, czy nie czujesz się bardziej współczesnym tym wszystkim umarłym, którzy śpią w tych murach, niż jakiemuś tam wyborcy radykalnemu, lub deputowanemu frankmasońskiemu?... Czy nie widzisz tego, że gdyby ci męczennicy nie byli się przed osiemnastu wiekami modlili pod tem sklepieniem, to najlepsze wasze inteligencje nie istniałyby dzisiaj?... I proszę cię, gdzie ty znajdziesz rzewniejszą poezyę, niż ta, zamknięta w tych symbolach i napisach? Rossi w przeszłym roku pokazał mi jeden taki napis u św. Kaliksta. Czuję łzy w oczach, gdy o tem pomyślę: Pete pro Phoebe et pro virginio ejus... Módl się za Febę i za... Ale jak przetłomaczyć te słowo, to virginius, męża, który znał jedną tylko kobietę, męża dziewicę, który miał żonę dziewicę?... Młodość twoja, Dorsenne, minie. Pewnego dnia uczujesz to samo, co ja czuję, stracone szczęście, z powodu błędów dawnych, i zrozumiesz, że leży ono tylko w małżeństwie chrześciańskiem, którego cała wzniosłość zawiera się w tej prośbie: pro virginio ejus... Będziesz takim, jakim ja dziś jestem i znajdziesz w tej książce środek do ofiarowania Bogu swych zgryzot i żalów... Czy znasz ty hymn św. Sakramentu: Adoro te, devote?... nie... a przecież czujesz chyba to, co jest w tym wierszu. Posłuchaj go... same wyrażenia zbudzą w tobie artystę... Idzie o oddanie tej myśli, że na krzyżu widziano tylko człowieka nie Boga, że w hostyi nie widzi się znów człowieka, a jednak wierzy się w jego rzeczywistą obecność:

In cruce latebat sola Deitas.
At hic latet simul et humanitas.
Ambo tamen credens atque confitens...

Albo ten wiersz ostatni:

Peto quod petivit latro poenitens![2]

— Jakie to piękne! jakie piękne! Takiemi słowami można przemawiać do umierającego!

I powtarzał sobie:
Peto quod petivit latro poenitens... i czegóż żąda ten biedny łotr, ten Dyzma, którego kościół uczynił świętym za to jedno zdanie: „Panie, pomnij na mnie, gdy przyjdziesz do Królestwa Twego“... Ale przyszliśmy już... schyl się, bo kapelusz sobie pognieciesz... No, a teraz czego chcesz odemnie?... znasz dewizę Montfanonów: excelsior et firmior, coraz wyżej i coraz stalej... dobrych uczynków nigdy nie jest za wiele... Jeżeli to jest możliwe, wołam: jestem! jakeśmy niegdyś wołali przy apelu...
Ta dziwaczna mieszanina żarliwości i żartu, wymowy pełnej zapału i fanatyzmu politycznego lub religijnego, malowała całego Montfanona. Ale wesołe usposobienie znikło natychmiast z jego twarzy ruchliwej i naiwnej, w miarę, jak słuchał opowiadania, bardzo zręcznie ułożonego przez Dorsenne’a. Powieściopisarz w rzeczy samej nie popełnił tego błędu, żeby miał odrazu przedstawić swą propozycyę. Wiedział on, że dyskusya z dawnym żuawem papiezkim jest niemożliwą. Albo uważać ją będzie za głupią i potworną, albo też będzie w niej widział obowiązek miłosierdzia do spełnienia i wtedy, jakkolwiek sprawa ta będzie mu nie na rękę, przyjmie ją w ten sam sposób, w jaki zwykle daje jałmużnę. Te to struny litości Julian, zostawszy po raz pierwszy w życiu dyplomatą, starał się dotknąć. Opowiedział więc to wszystko, co mógł opowiedzieć, o wizycie onegdajszej Gorskiego, ale utaił słowo honoru, które dał fałszywie, a które mu ciążyło śmiertelnie. Mówił, w jaki sposób uspokoił tego szaleńca, jak go odprowadził na dworzec kolei, oraz spotkanie dwóch rywali w dwadzieścia cztery godziny później. Położył nacisk na zachowanie się Alby owego wieczoru, wyraził się z oburzeniem o listach bezimiennych, pisanych ze zbrodniczością niesłychaną do córki i do dawnego kochanka pani Steno. Wspomniawszy wreszcie o tajemniczej kłótni, nagle wybuchłej między Gorskim i Chapronem, tak skończył:
— Zgodziłem się więc mu sekundować, gdyż sądzę, że moim obowiązkiem bezwarunkowo jest uczynić wszystko, by pojedynek nie przyszedł do skutku... Pomyśl pan tylko. Jeżeli jeden z nich zostanie zabity, lub choćby tylko raniony, to w jaki sposób ukryć rzecz całą w tym plotkarskim Rzymie? A jakie komentarze ludzie będą snuli!... Toć przecie widocznem jest, że ci dwaj młodzi ludzie pokłócili się z sobą tylko z powodu pani Steno i Maitlanda. Jak się to stało — nie wiem. Ale opinia nie będzie o tem wątpiła. I znowu ukażą się nowe listy bezimienne, pisane do Alby, do pani Gorskiej, do pani Maitland.. O mężczyzn mi wcale nie idzie... Dwóch na trzech zasługuje na to, co ich spotyka. Ale co się stanie z temi niewinneini istotami?...
— To prawda — odrzekł Montfanon — i właśnie cała ta historya cudzołóztwa staje się przez to ohydną. Dotknie ona zbyt wiele osób po za winnymi. A cóż! wczoraj uważałeś to towarzystwo za tak przyjemne, tak ucywilizowane, tak interesujące?... Ale na co się zdadzą wyrzuty. Rozumiem, przyszedłeś mi się poradzić co do tego sekundowania. Szaleństwa mej młodości mają ten dobry przynajmniej skutek, że mogę ci dać taką radę... Otóż trzeba zachować się poprawnie — rozumiesz mnie? — w najdrobniejszym nawet szczególe i być spokojnym — oto wszystko, czego trzeba dla urządzenia tego rodzaju sprawy... O! będziesz miał niemało kłopotów. Gorski w tej chwili to prosty szaleniec. Znam ja polaków. Mają oni straszne wady, ale są waleczni, i to jak waleczni! A ten mały Chapron, znam go także. Jest to jedna z tych natur łagodnych, ale upartych, które pozwolą sobie dziurę wywiercić w piersi i nie pisną ani słówka, nie cofną się. A miłość własna, co? Ma dziecko to, w żyłach dobrą krew żołnierską, pomimo, że jest mieszańcem. Cóż to wreszcie znaczy? Pierwszy z trzech Dumasów, jenerał mulat, czyż nie był bohaterem?... Tak, tak! ciężka cię czeka pańszczyzna, kochany Dorsenne!... Trzeba ci jeszcze jednego sekundanta, któryby żywił takie same, jak ty zamiary i wybacz, żeby miał więcej doświadczenia...
— A więc, margrabio — zawołał Julian głosem drżącym z niepokoju — jest jedna tylko osoba w Rzymie, szanowana i czczona przez wszystkich, nawet przez Gorskiego, której interwencya w tej delikatnej i niebezpiecznej sprawie może mieć znaczenie, jedyna osoba, która może podyktować Chapronowi warunki, wyjaśnić wszystko... Jedyna osoba, mająca powagę bohatera, przed którą wszyscy umilkną, gdy będzie mówiła o honorze, a tą osobą, to pan...
— Ja! — zawołał — ja! może chcesz, żebym ja był...
— Jednym z sekundantów Chaprona — dokończył Dorsenne. — Tak, przyznaję się, przychodzę tu od niego i w tym celu. Nie mów mi pan tego, o czem wiem, że z pańskiem położeniem tego rodzaju sprawy nie kwadrują. Ale ponieważ ta sprawa jest taką, więc przyszła mi myśl uciec się do pana. Nie mów mi pan także, że twoje zasady religijne są przeciwne pojedynkom. Właśnie dla tego, żeby pojedynek się nie odbył, chcę pana prosić, byś wziął w tem udział... Nie można pozwolić, by to spotkanie przyszło do skutku. Przysięgam panu, że tu idzie o spokój wielu osób niewinnych...
I mówił w ten sposób dalej, rozwijając całą subtelność swej inteligencyi i całą zdolność słowa, jaką posiadał. Widział na twarzy starego rębacza, który się zmienił w fanatycznego katolika i maniaka, różne wrażenia sprzeczne ze sobą. Nakoniec Montfanon położył uroczyście swą rękę na ramieniu towarzysza i ściskając je silnie, zawołał:
— Słuchajno, Dorsenne, nie mów mi już nic więcej. Zgadzam się na to, czego odemnie żądasz, ale pod dwoma warunkami. Pierwszy, żeby pan Chapron stanowczo przyjął to, co ja postanowię. Powtóre, że cofniesz się z tego wraz ze mną, jeżeli ci panowie będą udawali zuchów... Chcę ci pomódz w wypełnieniu obowiązku miłosierdzia, ale nic więcej, rozumiesz mnie? Nic więcej... Wprzód, nim przyprowadzisz do mnie pana Chaprona, powtórzysz mu dosłownie moje żądanie...
— Dobrze, dosłownie — odrzekł powieściopisarz i dodał — oczekuje on na rezultat moich zabiegów...
— A więc wracam do Rzymu zaraz z tobą... Sekundanci Gorskiego musieli już być u niego, a gdy się ma zamiar ułożyć pokojowo sprawę, nie należy jej odwłóczyć. Trzeba jednym zamachem położyć koniec refleksyom i napadom miłości własnej... Nie pójdę na procesyę, ale niedopuścić do złego czynu jest także dobrem, jest rodzajem modlitwy do Boga...
— Pozwól mi uścisnąć twą rękę, mój wielki przyjacielu — zawołał Dorsenne — teraz dopiero rozumiem, co jest prawdziwie dzielny człowiek.
Gdy w trzy kwadranse później powieściopisarz wysiadł przed domem na ulicy Leopardiego, odprowadziwszy wprzódy Montfanona, uczuł przed sobą taką podporę moralną, że był prawie wesoły. Zastał Florentyna w saloniku dla palących, zajętego porządkowaniem papierów z flegmą systematyczną, jaką zdradzały jego czarne oczy poruszające się wolno na tle brunatnej nieco twarzy.
— Przyjął!
Było to pierwsze słowo, jakie obaj wypowiedzieli prawie jednogłośnie, i Dorsenne powtórzył warunki margrabiego.
— Polegam zupełnie na was obu — odrzekł Florentyn. Wcale nie pragnę krwi hrabiego Gorskiego... Nie trzeba tylko, żeby ten pan obwiniał wnuka pułkownika Chapron o tchórzostwo... Pod tym względem liczę na krewnego generała Dorsenne’a i na starego żołnierza...
— To się samo przez się rozumie — odrzekł Juliusz, a gdy w tej chwili Florentyn podał mu jakiś list, zapytał: co to takiego?
— Jest to liścik, który do pana napisał na tym samym stole, przed pół godziną, baron Hafner... Ale muszę ci objaśnić wszystko. Są nowe wiadomości. Byli u mnie sekundanci mego przeciwnika. Jednym z nich jest baron, drugim Ardea...
— Baron Hafner!... — zawołał Dorsenne. — A to szczególny wybór!...
Urwał — spojrzeli na siebie z Florentynem. Obaj się zrozumieli doskonale. Bolesław nie mógł znaleźć lepszego środka dla uwiadomienia pani Steno, jakiego postępowania postanowił się chwycić dla wykonania swej zemsty. Z drugiej strony znane poświęcenie barona dla hrabiny, dawało jedną szansę więcej, że sprawa na drodze pokojowej będzie załatwiona, lubo fanatyzm Montfanona nadawał spotkaniu się jego z ojcem Fanny pewien rys komiczny, rzucony nagle na tło gwałtownego dramatu zazdrości Gorskiego. To też Juliusz rzekł uśmiechając się:
— Zobaczysz, jaką minę zrobi Montfanon, gdy mu wymienimy nazwiska sekundantów strony przeciwnej. Wiesz przecie, że jest to człowiek z piętnastego wieku, nowy Montluc, nowy książę Alba, nowy Filip II. Nawet niewiem kogo on bardziej nienawidzi, czy wolnomularza, czy literata, czy protestanta, żyda lub niemca. A ponieważ ten niewyraźny i wykrętny Hafner jest tem wszystkiem potrochu, więc go nienawidzi szczerze... nie licząc już tego, że podejrzywa chwilami o tajne działanie na rzecz potrójnego przymierza!... Ale zobaczmy list!...
Otworzył i przejrzał go jednym rzutem oka.
— Przebiegłość zawsze się na coś przyda i prawie równa się dobroci. Czuje on także, że sprawę twoją trzeba skończyć bądź co bądź dla uniknienia plotek. Czekać na nas będzie u siebie między szóstą a siódmą, mnie i twego drugiego sekundanta... Chodźmy więc, czas nagli... Musisz ze mną pojechać do margrabiego, by go oficyalnie prosić. Zacznij od tego. Trzeba, żebyś miał jego przyrzeczenie, wprzód nim zostanie wymienione nazwisko Hafnera. Znam go dobrze. Nie cofnie słowa...
Obaj przyjaciele zastali Montfanona w gabinecie, obszernym pokoju zastawionym książkami i z którego widok był na tę obszerną panoramę forum, wspanialszą teraz w powietrzu czystem popołudnia, gdy cień od kolumn i łuków zaczął się wydłużać na bruku prawie białym. Ten wielki pokój o posadzce w tafle, malowany na czerwono, jedynym zbytkiem świecił, to jest wielkim dywanem pod biurkiem, zarzuconem papierami — za pewne ułamkami wielkiego dzieła o stosunkach szlachty francuzkiej z Kościołem. Prosty krucyfiks stał na biurku. Na ścianie wisiały dwa portrety, staloryty monsignora Piusa, świątobliwego biskupa w Poitiers, i generała Sonis, stojącego, z nogą drewnianą. Te staloryty wisiały obok dość pięknego płótna, przedstawiającego Św. Franciszka, patrona gospodarza. Były to jedyne ozdoby artystyczne tego skromnego siedliska. Szlachcic mawiał często:
— Oswobodziłem się od tyranii rzeczy...
Ale z tem tłem cudnem wspaniałych ruin i tem kawałkiem nieba, to mieszkanie tak proste było schronieniem nieporównanem, gdzie szlachcic kończył w rozmyślaniach i wyrzeczeniu się wszystkiego, życie niegdyś pełne burz i światowości. Pustelnik tej tebaidy powstał na powitanie swych gości i wskazując Chapronowi na książkę roztwartą, leżącą na stole, rzekł:
— Zajmuję się panem. Jest to książka Châteauvillarsa o pojedynkach, to kodeks, choć niezupełny. Jednakże zalecam ją panu, jeżeli kiedykolwiek będziesz musiał spełniać takie, jak my obowiązki.
Mówiąc to, wskazał na Dorsenne’a i na siebie z ruchem niezmiernie przyjaznym.
— Zdaje się — ciągnął dalej — że pan jesteś trochę nadto żywy... No! no! nie tłomacz się pan. Mając dwadzieścia jeden lat, rzuciłem talerzem w głowę pewnego zucha, który kpił sobie z pana hrabiego Chamborda w towarzystwie jakobinów rozradowanych, przy tabldocie na prowincyi. O! widzisz pan, to pamiątka...
Podniósł siwiejące włosy i ukazał bliznę.
— Ten jegomość był dawnym oficerem dragonów i zaproponował szablę. Przyjąłem i o mało nie zostałem na placu, ale on stracił dwa palce... No, spodziewam się, że tym razem tak źle nie będzie... Cóż? Dorsenne, powiedziałeś panu me warunki?...
— Tak! i ja mu odrzekłem, że nie mogę mego honoru powierzyć w lepsze ręce — odezwał się Florentyn.
— No! no! — zawołał Montfanon, z giestem zadowolenia — bez próżnych słów. To dobrze... a zresztą, wiem ja co o panu trzymać, od chwili gdyśmy ze sobą rozmawiali u Św. Ludwika. Czcisz pan umarłych. Dla mnie, co wierzę, że człowiek wart o tyle o ile ma przeszłość za sobą, to wystarcza. I dlatego jestem szczęśliwy, bardzo szczęśliwy, że mogę panu być użytecznym. A teraz powtórz mi pan jasno i ściśle historyę, którą opowiedziałeś Dorsenne’owi...
Skoro Florentyn opowiedział w kilku słowach, tak jak się był umówił z Gorskim rozmowę ich i swe uniesienie, unikając starannie szczegółów, do których imię jego szwagra było wmieszane, Montfanon rzekł poufale:
— Do licha, sprawa przedstawia się źle, bardzo źle... Widzi pan, sekundant to jest jak spowiednik... Miałeś pan sprzeczkę na ulicy z Gorskim, ale o co?... Nie możesz pan odpowiedzieć? Cóż on takiego powiedział panu, że aż uderzyć go chciałeś?... To jest klucz pozycyi, główny klucz...
— Nie mogę odpowiedzieć — rzekł Florentyn.
— W takim razie — odezwał się margrabia po krótkiem milczeniu — z całej tej sprawy pozostaje tylko kwestya pańskiego giestu, jakby to powiedzieć? niewykonanego, a raczej niedokończonego... To jest drugi klucz pozycyi... Czy pan nie miałeś żadnych szczególnych powodów niechęci do pana Gorskiego?
— Żadnych.
— A on względem pana?
— Także żadnych.
— Sprawa przedstawia się lepiej — rzekł Montfanon, umilkł znowu i począł mówić po chwili na pół do siebie:
— Hrabia Gorski uważa się za obrażonego?... Obrażonego? ale czy tu była obraza?... Musimy się nad tem zastanowić... Czynna zniewaga, lub groźba zniewagi czynnej nie pozwala na żadne załagodzenie sprawy... ale ruch niewyraźny, natychmiast powstrzymany i nieskończony... Proszę mi nie przerywać — zawołał — staram się rzecz wyjaśnić, żeby dojść do jakiegoś rozwiązania... Musimy z żalem dać możność innej satysfakcyi, jeżeli jej pan Gorski zażąda... Ale on nie będzie żądał. Cała kwestya polega na tem, jakich sobie wybrał sekundantów... Kogoż on myśli wziąć?...
— Przed pół godziną byli oni u mnie — rzekł Florentyn — jednym jest książę Ardea...
— Jest to szlachcic — odparł Montfanon — a więc z nim będzie można się porozumieć. Kontent nawet jestem z tego, że go zobaczę. Powiem mu, co myślę o tej licytacyi publicznej jego pałacu, do czego nigdy nie powinien był dopuścić... No, a drugi?
— Drugi? — wtrącił się Dorsenne — nigdy pan temu nie uwierzysz... Przysięgam panu, że nie wiedziałem jeszcze o tem, gdym pana szukał w katakumbach... Jest to... jest to baron Hafner.
— Baron Hafner! — zawołał Montfanon — a więc Bolesław Gorski, potomek Gorskiego, tego wielkiego Łukasza Gorskiego, wojewody poznańskiego i biskupa kujawskiego, poprosił na sekundanta pana Justusa Hafnera, złodzieja, oszusta, który miał proces tak ohydny!... Nie, Dorsenne, nie mów tego, to jest niemożliwe...
Po chwili, z miną wojowniczą dodał:
— Odrzucimy go, z powodu niehonorowości. Sam to powiem Bolesławowi. Zabawimy się wybornie, zobaczycie...
— Nie zrobisz pan tego — zawołał żywo Dorsenne — najprzód w kwestyi honoru urzędowego, decyduje samo tylko prawo, wszak tak? Hafner był uwolniony z pod oskarżenia, a jego przeciwnicy skazani na zapłacenie kosztów. Sameś mi pan to mówił przed paru dniami... i widocznie zapomniałeś o rozmowie naszej...
— Przepraszam — przerwał Florentyn. — Pan de Montfanon, przyjmując obowiązki świadka w moim pojedynku, zrobił mi wielki zaszczyt, którego nigdy nie zapomnę... Gdyby z tego powodu miał doznać choćby najmniejszej przykrości, gotów jestem zwolnić go ze słowa...
— Nie — odrzekł margrabia po pewnym namyśle — nie cofam mego słowa...
Ilekroć nie szło o którekolwiek z jego uprzedzeń, był tak szlachetny, że najlżejsza nawet delikatność budziła w nim odgłos. Podał rękę Chapronowi i mówił tonem zdradzającym powstrzymywane rozdrażnienie:
— W rezultacie nic nam do tego, że pan Gorski oddał swój honor w ręce człowieka, któremu nawet kłaniać się nie powinien... Zechcesz pan zatem przesłać moje i Dorsenne’a nazwisko tym panom, a my, według przepisów, będziemy na nich czekali. Oni powinni do nas przyjść jako mandataryusze obrażonego...
— Naznaczyli już zejście się na dziś wieczór — odrzekł Chapron.
— Jakto, naznaczyli? Komuż to takiemu? i z czyją wiedzą? — zawołał Montfanon, widocznie rozgniewany — czy z pańską?... nam?... Nie lubię tego, tej poufałości, gdy idzie o rzeczy poważne! Przepisy co do tego są wyraźne... Jak tylko raz zanieśli wyzwanie, na które pan, panie Chapron, mogłeś odpowiedzieć tak, lub nie, panowie ci powinni byli zaraz się wynieść... To nie jest pańską winą, ale Ardei, który pozwolił temu szachrajowi fałszywych dywidend, zawiązywać intrygi giełdziarskie... Ale my to naprawimy, naprowadzimy na drogę należytą... Cóż to za zejście się?...
— Odczytam panu list, jaki baron zostawił do mnie u Florentyna — rzekł Dorsenne i w rzeczy samej przeczytał list bardzo grzeczny, w którym baron tłomaczył się z tego, że wybrał własny dom na miejsce zejścia się dla czterech świadków.
— Przecież nie można pozostawić bez odpowiedzi listu tak grzecznego — dodał, gdy skończył czytanie.
— Zanadto grzecznego, za dużo jest tych wyrażeń „drogi mistrzu“ — odparł szorstko Montfanon i zwracając się do Florentyna, zawołał:
— Siadaj pan tutaj i donieś im nasze nazwiska i nasze adresy, dodając, że jesteśmy na ich rozkazy. Nie wspominaj pan nic o tem, że postąpili nie jak należy, byle tylko drugi raz im się nic podobnego nie przytrafiło!... Ty zaś, Dorsenne, ponieważ ci idzie o to, żeby tego pana nie zrazić, możesz się do niego zgłosić, ale osobiście, rozumiesz mnie?... i powiedzieć mu, że pan Chapron, tu obecny, wybrał na pierwszego sekundanta starego halaburdę, pojedynkowicza, jak chcesz, tak sobie nazywaj mnie, ale który będzie się ściśle trzymał form. A więc muszą się najprzód do nas zgłosić, do nas obydwóch, w celu oznaczenia zejścia się urzędowego...
— Cóżem panu powiedział? — zapytał Dorsenne Florentyna, gdy schodzili ze schodów Montfanona — zupełnie się zmienił, gdyś mu wymienił barona... Rozmowa między nimi będzie bardzo ciekawa. Byle tylko nie popsuł wszystkiego. Słowo daję, gdybym był wiedział, że Gorski wybierze Hafnera, nie byłbym ci wspominał o starym szuanie, jak go nazywam.
— Ja zaś, gdyby mi nawet pan de Montfanon kazał się strzelać o pięć kroków — zawołał Chapron, śmiejąc się — to jeszczebym ci podziękował za to, żeś mnie z nim zapoznał. Jest to człowiek ulany z jednej sztuki, jak mój ojciec, jak Maitland. Uwielbiam takich ludzi...
— Widać, że niepodobieństwem jest posiadanie rozumu i serca razem — rzekł do siebie Julian, zbliżając się do pałacu Savorelli, gdzie mieszkał Hafner, myśląc z jednej strony o gniewie margrabiego, z drugiej o złudzeniach co do tego samoluba Maitlanda, jakie w ostatnich słowach swoich wygłosił Florentyn. Obudziły się znów w nim wszystkie obawy dzisiejsze i w stopniu o wiele silniejszym, gdyż znał drażliwość Montfanona na pewnych punktach, a jeden z tych punktów miał być do żywego dotknięty, wskutek przymusowego stosunku ze świadkami Gorskiego.
— Liczę teraz tylko na samego Hafnera — myślał sobie — i jeżeli ten lis niebezpieczny przyjął tę misyę, zupełnie przeciwną jego wyobrażeniom, położeniu, przyzwyczajeniom, a nawet wiekowi, to dlatego, że musi być w porozumieniu ze swym przyszłym zięciem i chce sprawę załagodzić. A jeżeli małżeństwo w tej chwili zostało postanowione?... Mam nadzieję, że nie. Margrabia byłby tak wściekły, że żądałby pojedynku na odległość chustki!...
Dorsenne niezawsze był tak przenikliwy. Los, który niekiedy lubuje się w nagromadzeniu wypadków, chciał, żeby Ardea, w chwili, w której zastanawiał się z Gorskim nad wyborem drugiego sekundanta, znudzony zobowiązaniem, jakie na siebie przyjął, otrzymał liścik od pani Steno, zawierający tylko te słowa: „oświadczyłam się w imieniu pańskiem i zostałeś przyjęty. Niechże cię teraz pierwsza uścisnę, mój Simpaticone“... Czytając te słowa, przyszła mu do głowy myśl gienialna: załagodzić przy pomocy swego przyszłego teścia ten spór, który uważał za głupi, niepotrzebny i niebezpieczny. Pośpiech, z jakim Gorski zgodził się na Hafnera, pochodził ztąd, jak to podejrzywał Dorsenne i Florentyn, że pragnął, by jego zdradziecka kochanka dowiedziała się o jego postępowaniu. Co do barona, zgodził się na wszystko i przez szczególny zbieg okoliczności, rzekł do Peppina Ardea to samo prawie, co Montfanon powiedział do Dorsenne’a:
— Spiszemy z góry protokół zgody, a jeżeli sprawa nie da się ułożyć, cofniemy się...
W tych granicach zamknęła się ta pamiętna rozmowa, godna zaiste kombinacyi małżeństwa biednej Fanny. Mniej szło teraz o samo małżeństwo, niż o przysługę dla miłostek podwakroć cudzołożnych wielkiej damy, prowadzącej i ten handel małżeński! Czyż potrzeba dodawać, że ani Ardea, ani jego przyszły teść nie zrobili najmniejszej aluzyi do tego, co się kryło w głębi tej sprawy? Może, w innym czasie, głęboki rozsądek, wrodzony baronowi, i obawa nieskompromitowania się — byłyby mu nakazały niebrać udziału w awanturze ordynaryjnej kochanka oszukanego i rozdrażnionego. Ale radość, że córka zostanie księżniczką rzymską, zawróciła mu poprostu głowę. Niemniej przeto rzekł do Ardei:
— Pani Steno nie powinna o niczem wiedzieć, przynajmniej w tej chwili. Z pewnością uwiadomiłaby o wszystkiem panią Gorską, a Bóg jeden wie, coby ta zrobiła...
A przytem obaj ci panowie czuli to doskonale, że trzeba strzedz się, by Maitland, pośrednio lub bezpośrednio, także o niczem się nie dowiedział. Przed wieczorem złożyli swą wizytę Florentynowi, poczem wysyłali telegram za telegramem, donosząc o zaręczynach, z których piękna Fanny tym była szczęśliwszą, że kardynał Guèrillot zgodził się na dopełnienie na niej ceremonii chrztu. Sam baron był niezmiernie zadowolony. Kochał on swą córkę w ten sposób, jak hodowca kocha konia ulubionego, który wygrał wielką nagrodę. Tego rodzaju uczucie wymaga rozgłosu. To też gdy Dorsenne zjawił się z listem Chaprona i poleceniem Montfanona, został przyjęty serdecznie i uprzejmie, co zdradzało, że intryga małżeńska, o której mówiła mu Alba, przyszła do skutku.
— Zgadzamy się na wszystko, co twój przyjaciel, kochany mistrzu, sobie życzy... Wszak tak, Peppino? — rzekł baron, siadając przy biurku. — Mnie pan sam podyktujesz list, panie Dorsenne? Nie... zobacz pan, czy to będzie dobrze?... Zrozumiesz pan zaraz, w jakich zamiarach przyjęliśmy tę misyę, gdy się dowiesz, że Fanny jest narzeczoną księcia tu obecnego... Stało się to przed trzema godzinami... Pan pierwszy o tem się dowiadujesz, prawda, Peppino?...
Wysłali już z tą wiadomością przeszło dwieście telegramów.
— Przybywaj więc pan, kiedy chcesz, z margrabią. Prosiłbym pana tylko, ze względu na okoliczności, żeby widzenie odbyło się tu i jeżeli to jest możliwe, między godziną szóstą a siódmą, albo między dziewiątą a dziesiątą, bo inaczej musielibyśmy się wyrzec obiadu w kole rodzinnem...
— Niech będzie godzina dziewiąta — odrzekł Dorsenne. — Pan de Montfanon jest formalistą. Będzie chciał dać panu odpowiedź piśmienną.


— Książę Ardea zaślubia pannę Hafner!
Okrzyk ten, który wywołała wiadomość Juliana przyniesiona margrabiemu, był tak pełen boleści, że młody człowiek powstrzymał uśmiech. Uważał za obowiązek uprzedzić o tem gniewliwego swego przyjaciela, z obawy, żeby baron nie napomknął w czasie rozmowy o tem wielkiem zdarzeniu i żeby margrabia nie wybuchnął.
— Czyż nie mówiłem ci, że katolicyzm tej dziewczyny jest prostą komedyą! Mówiłem o tem monsignorowi Guerillot! Oto, do czego dążyła od kilku lat ta wytrawna hipokrytka. Do pałacu Castagna. Wejdzie tam jako pani!... przyniesie z sobą ohydę tego złota złupionego, na którem są plamy krwi!... Niech mi o tem nie mówi, ostrzeż go, gdyż nie zaręczam za siebie... Sekundant Gorskiego, teść Ardei!... toć to dopiero tryumf dla tego złodzieja, który powinien w kajdanach chodzić, gdyby sędziowie byli na świecie!... Cóż do kroćset!... czyż książęta rzymscy, na których herbie niema plam, ci Orsini, Colonnowie, Odescalchi, Borgesowie, Rospigliosi nie przeszkodzą tej ohydzie?... Na szczęście szlachectwo jest podobnem do miłości; kto kupuje te święte rzeczy — poniża je, i to, co nabywają, jest tylko błotem... Księżna Ardea!... ta istota!... a! co za wstyd!... No, ale myślmy o naszych zobowiązaniach dla Chaprona. Chłopiec ten podoba mi się; najprzód dla tego, że prawdopodobnie bije się za kogoś innego, przez poświęcenie, którego nie rozumiem. Bądź co bądź, jest to poświęcenie i po rycersku!... Chciał on zapewne przeszkodzić temu nieszczęśliwemu Gorskiemu, żeby nie wywołał skandalu i tym sposobem nie zwrócił uwagi jego siostry... A przytem, jakiem mu to już powiedział, szanuje on zmarłych... Do kroćset! straciłem głowę, tak mnie ta wiadomość wstrząsnęła... Księżna Ardea!... No, napisz, że będziemy u pana Hafnera o godzinie dziewiątej. Nie chcę widzieć tych ludzi u siebie. U ciebie, nie byłoby znów właściwem, jesteś za młody. A wolę iść do teścia, niż do zięcia. Ten łotr spełnia swe rzemiosło, kupując to, co kupuje za swe skradzione miliony, ale ten drugi!... Gdyby nawet jego pradziadem był Sykstus piąty, Juliusz II, Pius V, Hildebrand, byłby ich tak samo sprzedał!... A przecież nie może on się łudzić!... słyszał zapewne o procesie tego człowieka, znanem mu jest pochodzenie tych milionów! Musieli przecież mówić o swej rodzinie, o swem życiu!.. I to wszystko nie wzbudziło w nim wstrętu do złota tego awanturnika!... Nasze nazwisko! ależ nazwisko to ja sam, to moja cześć w ustach i myśli innych! Jakżem szczęśliwy, Dorsenne, żem skończył pięćdziesiąt dwa lata przeszłego miesiąca. Umrę wprzód, nim zobaczę to, co wy zobaczycie, upadek wszelkiej arystokracyi i wszelkiej królewskości. Żeby przynajmniej skonały w krwi, ale one nie padają, lecz kładą się na błocie, co jest najsmutniejszem... Ale co to znaczy? Monarchia, szlachta i kościół są wieczne. Ludy, które tej prawdy nie uznają, umrą i koniec... No, pisz list, a ja go podpiszę. Każ go zanieść i zjesz ze mną obiad. Trzeba iść do tej jaskini z zapasem argumentów, któreby zapobiegły pojedynkowi, ale współcześnie zachowały rolę dodatnią dla naszego klienta... Trzeba tę rzecz urządzić jak należy... Podoba on mi się; wynagradza mi za innych...
Rozdrażnienie to, zaczynające niepokoić Dorsenne’a, zwiększyło się jeszcze podczas obiadu, tym więcej, że rozprawiając o warunkach całej sprawy, margrabia mimowoli przypominał sobie swą młodość burzliwą. Trudno było uwierzyć, że to jest ten sam człowiek, który przed kilku godzinami recytował hymny nabożne w katakumbach. Zbudził się w nim stary pan feudalny i zmienił go zupełnie. Blask oczów i czerwoność na twarzy zdradzała, że ta awantura pojedynkowa, do której wmieszał się z dobrą wiarą, przekonany, że spełnia czyn miłosierdzia, upajać go poczęła. Ocknął się w tym człowieku wiary stary rębacz, chciwy bójki. Niegdyś i w nim wrzały namiętności, kochał się we wzruszeniach, jakie daje niebezpieczeństwo i szabla naga, tak samo jak dziś kochał swe idee, swój sztandar i w obu tych uczuciach okazywał gorący zapał. Nie szło mu już teraz o oszczędzenie podejrzeń trzem biednym kobietom, ani też o uczynek dobry. Widział znów przed oczami pamięci swych dawnych przyjaciół i ich szermierskie talenty; ten strzelał wybornie, inny miał zwyczaj atakować uderzeniami prostemi, jeszcze trzeci odznaczał się krwią zimną, a wśród tych opowiadań wojowniczych co chwila powracało mu na usta pytanie:
— Ale do dyabła, dla czego Gorski wziął tego Hafnera za sekundanta? To jest coś poniżającego ja tego nie pojmuję...
Gdy nakoniec siedli do powozu w zamiarze udania się na schadzkę, gdy usłyszał jak Dorsenne powiedział woźnicy adres: Pałac Savorellil — zawołał, podnosząc rękę i ściskając pięście:
— To już przechodzi wszystko! Ten awanturnik mieszka w domu Pretendenta, w domu Stuartów!...
I powtarzał ciągle:
— W domu Stuarta!...
Odtąd milczał, a to milczenie w oczach powieściopisarza było o wiele niebezpieczniejszem niż zapał poprzedni. Wprowadzony do salonu dawnego handlarza starzyzny, zmienionego w wielkiego pana, do jednego z salonów raczej, gdyż mieszkanie posiadało ich pięć, Montfanon zaczął się wszystkiemu przypatrywać, z miną tak kwaśną i tak groźną, że Dorsenne, pomimo niepokoju, nie mógł się wstrzymać od śmiechu i od dokuczenia mu słowami:
— Przyznasz pan, że jest tu mnóstwo pięknych rzeczy... Te dwa obrazy Moroniego naprzykład?
— Nie są na swem miejscu — odrzekł Montfanon. — Tak, są to dwa pyszne portrety przodków, a ten pan przecież nie ma przodków... W tej witrynie jest broń, a on nigdy nie miał w ręku szabli... Albo to. Obicie przedstawiające cud rozmnożenia chleba... Nie, to za wiele... Nie uwierzysz, Dorsenne, jak mi przykro znajdować się tutaj. Myślę nad tem, ile to pracy ludzkiej, ile dusz ludzkich leży w tych przedmiotach! Czemże on zapłacił cały ten zbiór, kto jest ten, co go posiada? Przymknij oczy i pomyśl o Schroederze i o innych, o których nikt nie wie, o izbach, w których niema ani sprzętów, ani drzewa, ani chleba. Potem otwórz oczy i patrz...
— Mój dzielny przyjacielu — odrzekł powieściopisarz — błagam cię, przypomnij sobie naszą rozmowę w katakumbach, pamiętaj o trzech kobietach, w imieniu których prosiłem cię o sekundowanie Florentynowi!...
— Dziękuję ci, żeś mi to przypomniał — rzekł Montfanon i przetarł ręką czoło — przyrzekam, że będę spokojny...
Zaledwie wyrzekł te słowa, gdy się drzwi otworzyły i ukazał się inny salon, oświecony także a sądząc z gwaru rozmowy przepełniony gośćmi (zapewne są tam pani Steno i Alba — pomyślał sobie Julian) i baron wszedł w towarzystwie Ardei. Zaznajamiając tych panów ze sobą, powieściopisarz uderzony był kontrastem zachodzącym między trzema jego towarzyszami. Hafner i Ardea we fraku wieczornym, z kwiatkami w dziurkach, mieli wyraz twarzy otwarty i szczęśliwy dwóch mieszczuchów, których sumienie wolne jest od wszelkich udręczeń. Zwiędła zwykle twarz dawnego giełdziarza była teraz ożywiona, wejrzenie zawsze surowe miało w sobie pewną czułość. Co do księcia, to zawsze ten sam wyraz bez troski dziecka zepsutego oświecał jego twarz jowialną. Ale za to bohater z pod Patay, w butach dużych, z szerokiemi barkami, obciśniętemi w surdut czarny i nieco wytarty, miał twarz tak pomarszczoną, jak gdyby poorały ją zgryzoty. Intendent niewierny, zmuszony do zdawania rachunków swym panom wspaniałomyślnym i ufającym, niema z pewnością wyglądu bardziej smutnego i zakłopotanego. A przytem jedyną rękę tak szybko i szorstko założył na tył, że żaden z nowoprzybyłych nie śmiał swej mu podać. To postępowanie bezwątpienia nie było takiem, jakiego się spodziewał ojciec i narzeczony Fanny; to też gdy czterej panowie usiedli, zapanowało milczenie, które pierwszy baron przerwał i głosem spokojnym, miarowym, głosem mierzącym słowa, jak waga lichwiarza mierzy sztuki złota, dopatrując się, czy nie brak w nich choćby tysiącznej części, rzekł:
— Panowie, sądzę, że zadośćuczynię woli panów, ustanawiając najprzód punkt, z którego mamy patrzeć na rzeczy... Jesteśmy tu, jak wiadomo, na to, by pogodzić dwóch ludzi, dwóch gentlemanów, których znamy, szanujemy, a nawet powiem, kochamy jednakowo...
Mówiąc to, zwracał się kolejno do każdego ze swych trzech gości, z których każdy skłonił głową, oprócz margrabiego. Hafner zatrzymał się na chwilę i spojrzał na szlachcica wzrokiem przywykłym do zaglądania aż do dna mózgu, by odgadnąć jakiego jest on zdania. Pomyślał sobie, że pierwszy świadek Chaprona był człowiekiem niezbyt towarzyskim i mówił dalej:
— Tak postawiwszy kwestyę, chcę panów prosić, byście odczytali to, co tu jest napisane.
Wyjął z kieszeni kartkę złożoną we czworo, osadził na końcu nosa swe sławne binokle złote i rzekł:
— Jest tego niewiele, jest to rodzaj dyrektywy, jak mawiał pan Moltke, który umiał kierować operacyami, projekt protokółu, który oczywiście może uledz zmianie po dyskusyi... Jest to nakoniec linia wytyczna, drogowskaz, byśmy nie błądzili...
— Przepraszam pana — przerwał Montfanon, który na przypomnienie sławnego feldmarszałka jeszcze silniej zmarszczył brwi i wstrzymując ręką czytanie, co tak zdziwiło Hafnera, że aż binokle mu na stół przy którym siedział, spadły, odezwał się: Żałuję bardzo, że muszę panu powiedzieć, iż my, to jest pan Dorsenne i ja (tu zwrócił się do Dorsenne’a, który zrobił ruch dwuznaczny człowieka bardzo zaniepokojonego) nie możemy przystać na pański punkt widzenia... Pan twierdzisz, że jesteśmy tu na to, by spełnić akt pojednania... Być może, jest to nawet pożądanem... ale ja nic o tem nie wiem i pozwól sobie także powiedzieć, że i pan o tem nic nie wiesz. Jestem tu, pan Dorsenne i ja (znów się zwrócił do Dorsenne’a, który znowu zrobił swój ruch dwuznaczny) dla wysłuchania zarzutów, jakie hrabia Gorski powierzył panom do wyłuszczenia mandataryuszom Florentyna Chapron. Oznaczcie panowie także satysfakcyę, jakiej się domagać chcecie w imieniu swego klienta, a my ją rozpatrzymy. Protokóły potem dopiero spisywać będziemy, jeżeli w ogólności spisywać je mamy i powtarzam: ani panowie, ani my nie wiemy, jaki będzie rezultat tej rozmowy i nie powinniśmy o nim wiedzieć, przed ustaleniem faktów...
— Jest tu nieporozumienie — zawołał Ardea, którego słowa Montfanona nieco zirytowały. Nie rozumiał on, podobnie jak Hafner, charakteru margrabiego, pełnego prostoty i dodał:
— Brałem udział w wielu pojedynkach, cztery razy jako sekundant, a raz jako bijący się — i widziałem, że zawsze bez żadnych sporów postępowano tak, jak proponuje baron Hafner. Jest to zresztą najlepszy środek do ustalenia, jak to pan raczyłeś nazwać, faktów...
— Nie wiedziałem o liczbie pańskich pojedynków — odparł Montfanon, rozdrażniony jeszcze bardziej wmieszaniem się do dyskusyi przyszłego zięcia Hafnera — ale ponieważ raczyłeś nas pan o tem uwiadomić, więc pozwolę sobie powiedzieć panu, że pojedynkowałem się siedem razy, a sekundowałem około czternastu razy.. Co prawda, działo się to w czasie, gdy głową pańskiej rodziny był ojciec pański, jeżeli mnie pamięć nie myli, nieboszczyk książę Urban, którego miałem zaszczyt poznać przy Jego Świątobliwości, gdy służyłem w żuawach. Była to piękna postać szlachcica rzymskiego, który dumnie nosił swe nazwisko... Mówię to dlatego, żeby panu dowieść, że mam pewną kompetencję w kwestyach pojedynkowych... A zatem, myśmy zawsze sądzili, że sekundanci są od tego, by ułagodzili rzeczy możliwe do ułagodzenia, ale także, by ułożyli jak należy sprawy niedające się ułagodzić... Rozpatrzmy więc kwestyę, jesteśmy tu tylko od tego...
— Czy panowie są tegoż samego zdania? — spytał głosem słodkim Hafner, porozumiawszy się wprzódy kiwnięciem głowy z Dorsennem i Ardeą. Nie upieram się wcale przy mojem zdaniu — mówił dalej, chowając kartkę. Ustalmy więc fakta. Hrabia Gorski, nasz przyjaciel, uważa się za obrażonego ciężko, bardzo ciężko, przez pana Florentyna Chapron, w rozmowie, jaką mieli ze sobą w miejscu publicznem. Pan Chapron uniósł się, jak to panom wiadomo, aż do... jakby to powiedzieć... pewnej żywości, która, dzięki tylko przytomności umysłu pana Gorskiego, nie doszła do skutku... Jednakże, czy miała ona, czy nie, skutek, groźba zawsze była... Pan Gorski jest obrażony i domaga się satysfakcyi... Nie sądzę, by w tym punkcie wyjścia, który jest zarazem początkiem sprawy, albo raczej samą sprawą, była jaka wątpliwość...
— Jeszcze raz pana przepraszam — odrzekł sucho Montfanon, nie starając się ukryć swego gniewu — pan Dorsenne i ja nie możemy wcale akceptować tego sposobu, w jaki pan przedstawiasz sprawę... Pan twierdzisz, że uniesienie pana Chaprona nie miało następstw, dzięki przytomności umysłu pana Gorskiego. My zaś utrzymujemy, że pan Chapron zrobił ruch prawie nieokreślony, który zresztą sam powstrzymał... Ztąd nadając hrabiemu Gorskiemu charakter obrażonego, zdaje mi się, że posuwasz się pan za daleko. Ja widzę tutaj tylko wyzywającego, a to jest wielka różnica...
— Ależ on jest obrażonym! — zawołał Ardea. — Ruch powstrzymany, czy nie, jest zawsze groźbą. Wspominając o owym jedynym pojedynku, nie miałem wcale zamiaru uchodzić za zawadyakę... Ale jest to abecadło Codice cavaleresco, że: jeżeli po obeldze następuje zniewaga czynna, lub zamiar tej zniewagi, to ten, który jej doznał, jest obrażonym, a zamiar zniewagi równa się samej zniewadze. Otóż obrażony przez zamiar zniewagi ma prawo szukania satysfakcyi przez pojedynek, ma prawo wyboru broni i warunków... Przejrzyj pan waszych francuzkich i naszych autorów, Châteauvillarsa i Du Vergera, Angeliniego i Gelliego, wszyscy są pod tym względem zgodni...
— Jeżeli tak jest, to ich żałuję — odrzekł Montfanon i spojrzał na księcia groźnie, marszcząc brwi — gdyż jest to zdanie, które nie da się uzasadnić ani w ogólności, ani w przypadkach szczególnych... Dowodem tego jest, że zawadyaka, jakeś go pan nazwał (tu głos mu zadrżał, podkreślając zuchwalstwo umyślne księcia), albo lepiej, bravo, że użyję wyrazu z pańskiego języka, chcąc zamordować kogoś legalnie, potrzebował, by go tylko zwymyślać. Obrażony odpowiada przez ruch nieobmyślany i zaraz powstrzymany, znaczenie którego może być bardzo dwuznaczne, więc według pana bravo taki jest obrażonym i ma prawo wyboru broni?...
— Ależ nakoniec, panie margrabio — odezwał się Hafner z widoczną niecierpliwością, tak dalece subtelności i zła wola szlachcica obrażała w nim zamiar załagodzenia praktycznego całej sprawy — czego pan chcesz? Czy pan myślisz, że podnosząc tego rodzaju szykany?...
— Szykany!... — zawołał Montfanon, zrywając się z krzesła.
— Panie Montfanon!... — błagał Dorsenne, podniósłszy się także i zmuszając siłą prawie straszliwego człowieka, by usiadł znowu.
— Cofam wyrażenie — rzekł baron — jeżeli ono pana obraziło... Nie chciałem pana obrazić i proszę mi wybaczyć, panie margrabio... Ale racz nam pan powiedzieć, czego sobie życzysz, odnośnie do swego klienta... My z naszej strony zrobimy wszystko, by pańskie życzenia pogodzić z pragnieniami naszego klienta... Jest to rachunek źle sporządzony do poprawienia...
— Nie, panie — rzekł Montfanon z zuchwałą surowością — tu idzie o słuszność, co jest zupełnie czem innem... Oto, czego my chcemy, pan Dorsenne i ja: hrabia Gorski znieważył ciężko pana Chaprona... Pozwolą panowie, niech skończę (zwrócił się do Hafnera i Ardei, którzy się jednocześnie poruszyli). Tak, panowie, musiał go bardzo ciężko obrazić, skoro pan Chapron, znany przez wszystkich ze swej grzeczności, zrobił ruch niewłaściwy, o którym przed chwilą była mowa... Otóż obaj ci panowie umówili się ze sobą, z powodów, które trzeba nam przyjąć za takie, jak nam je przedstawiają, umówili się więc, powtarzam, że powód zniewagi, wyrządzonej przez pana Gorskiego panu Chapronowi, nie będzie wykryty... Ale mamy prawo, a nawet powiem obowiązek określenia ścisłego ważności tej zniewagi według gniewu wzbudzonego w panu Chapron... Wnioskuję więc, że protokół jeżeli ma być sprawiedliwy i jeżeli go spiszemy, winien zawierać wzajemne ustępstwa. Hrabia Gorski oświadczy, że cofnie swe słowa, a pan Chapron wyrazi żal nad swą żywością...
— Ależ to jest niemożliwe — zawołał książę — Gorski nigdy się na to nie zgodzi...
— Chcesz więc pan, żeby się koniecznie bili? — jęknął Hafner.
— A dlaczegóżby nie? — zawołał Montfanon rozdrażniony — to będzie lepsze, niż żeby jeden miał schować do kieszeni zniewagę, a drugi uderzenie kija...
— A więc panowie — rzekł baron, powstając po krótkiem milczeniu, które nastąpiło po tem nierozsądnem zuchwalstwie człowieka rozgniewanego — musimy się znowu porozumieć z naszym klientem. Jeżeli panowie pozwolicie, naradę naszą odłożymy do jutra, do godziny dziesiątej naprzykład, tu lub gdzie sobie panowie życzycie... Wybaczysz nam, panie margrabio, ale Dorsenne musiał panu powiedzieć, w jakich szczególnych okolicznościach...
— Tak, powiedział mi o tem — przerwał Montfanon i spojrzał znowu na księcia wzrokiem tak smutnym, że ten ostatni zarumienił się pod tem wejrzeniem dziwnem, o które jednak nie mógł się obrazić. Dorsenne przeciął tę rozmowę, odpowiadając Justusowi Hafner:
— Możebyście się panowie zeszli jutro u mnie? Tym sposobem łatwiej unikniemy wszelkich komentarzy...
— Dobrześ zrobił, żeś zmienił miejsce — rzekł Montfanon, w pięć minut później, wsiadając do powozu ze swym młodym przyjacielem. — Zeszli ze schodów nic do siebie nie mówiąc, tak dalece dzielny i rozsądny margrabia doznawał zgryzot teraz, z powodu swego zachowania się tak dziwnie wyzywającego przed chwilą.
— Cóż chcesz — dodał — ten pałac sprofanowany, zuchwały zbytek tego złodzieja, ten książę, sprzedający swe nazwisko, ten baron, którego przeszłość jest ciemną, wszystko to wzburzyło mnie niesłychanie. Zwłaszcza ten baron ze swą „dyrektywą“. Mnie, żołnierzowi francuzkiemu, który się bił w r. 1870, cytować słowa Moltkego! A ten jego rachunek źle sporządzony, te wyrażenia giełdziarskie, użyte w sprawie honorowej i ta jego okropna grzeczność, cuchnąca służalstwem i bezczelnością!... Słowem, jestem niezadowolony z siebie, nie jestem zadowolony ze wszystkiego...
Tyle w jego głosie było dobroduszności, tyle widocznego zmartwienia, że nie panował nad sobą w okolicznościach tak poważnych, iż Dorsenne uścisnął mu rękę, zamiast robienia mu wyrzutów i rzekł:
— Do jutra... wszystko to uporządkujemy, to jest tylko odłożone...
— Mówisz tak, żeby mnie pocieszyć — odrzekł margrabia — ale ja to doskonale rozumiem, że rzeczy poszły źle, bardzo źle... I moja to wina! Teraz już może nie da się innej przysługi zrobić dzielnemu Chapronowi, jak chyba urządzić pojedynek na warunkach niezbyt niebezpiecznych... Do kroćset, mój gniew nie był na miejscu!... ale dlaczego ten Gorski wybrał sobie takiego świadka? To jest nie do pojęcia!... Czy uważałeś, jak on wymawiał ten wyraz gentleman, który dla niego znaczy tyle, co kraść, zdradzać, mordować. Ale miej pięknie zaprzężone powozy, dom wykwintny, doskonałe obiady i służbę, to wszystko będzie dobrze... Nie! to wszystko za dużo mnie kosztuje!... Tak! tak! źle jest i do tego w tym wieku! Boże mój, jak to trudno staremu umrzeć!
Wyrzekł to głosem tak cichym, że Dorsenne tego wcale nie słyszał.





  1. Panie, dokąd idziesz?
  2. Żądam, czego żądał kający się łotr.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.