Kochanek Alicyi/XLII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLII.
Testament hrabiego de Nancey.

Blanka zaczęła bez żadnych wstępnych frazesów rozmowę z dyrektorem.
— Jakże się ma dziś hrabia? — zapytała.
— Zupełnie tak samo jak wczoraj, pani hrabino, bez żadnej zmiany ani pod względem fizycznym, ani też moralnym.
— Przytomność umysłu dostateczna, aby mógł rozumieć i odpowiedzieć.
— Oh! zapewne! jeżeli pani hrabina ma zamiar żądać czego od swego męża, niepodobna czekać na lepszą sposobność...
— Hrabia spokojny, nieprawdaż?
— Ani ja, ani dozorca nie spostrzegliśmy nigdy u interesującego naszego pensyonarza nic, coby można nazwać gniewem, albo niecierpliwością. To baranek pani hrabino.
— Zatem nie potrzeba obawiać się gwałtownego napadu zapalczywego obłąkania?
— Bynajmniej.
— Ręczysz pan, że mogę bez narażenia się pozostać z nim sam na sam?
— Najzupełniej! Zresztą, gdyby pan hrabia wpadł nawet w delirjum, (czego nie przypuszczam), nie miałby siły okazać tego. Zaledwie cień pozostał z tego człowieka. Dziecko byłoby wstanie przewrócić go palcem.
— Bądź dyrektor łaskaw zaprowadzić mnie do męża...
Doktór Hèlouin ukłonił się i podał ramię pani de Nancey, by przeprowadzić ją przez ogród.
Doszedłszy do małego pawiloniku w kształcie szwajcarskiego domku, który opisaliśmy wyżej, nasze trzy osobistości weszły na pierwsze piętro, po prostych schodach przystawionych od frontonu.
W przedpokoju siedział dozorca, odziany na tę uroczystość w nową liberyę, co służyła za jeden więcej żywy dowód komfortu domowego.
— Może pani hrabina zechce najprzód rzucić okiem na swego męża, za nim wejdzie? — zapytał dyrektor.
— Bardzo chętnie.
— Tym sposobem będzie pani mogła przekonać się sama o prawdzie tego, co mówiłem.
Zasuwka utwierdzona w murze, o której wspominaliśmy, podniosła się bez hałasu.
Blanka zbliżywszy się, zajrzała do pokoju.
Nie widziała ona hrabiego od dnia, w którym przywiozła go do Chatou.
Teraz ujrzała przed sobą starca z białą brodą i takiemiż włosami, skurczonego w fotelu, z oczyma w słup utkwionemi.
Nic, bo nawet zawiędłe rysy, nie przypominały w tym człowieku, hrabiego de Nancey.
Nie poznała go.
— Gdzież jest mój mąż? — zapytała odwracając się.
— To właśnie on... — — odpowiedział doktór Hèlouin.
Blanka zrobiła poruszenie pełne zdziwienia.
— On! — powtórzyła. — Ah! miałeś słuszność doktorze, ten biedak nie jest niebezpiecznym... Proszę mi otworzyć pójdę do niego.
— Sama?
— Ma się rozumieć... Rozmowa moja z hrabią, nie może mieć świadków...
— Czy rozmowa ta będzie długą?
— Nie wiem... Dlaczego pytasz się pan o to?
— Dla tego, bym mógł znów stawić się na rozkazy pani hrabiny, skoro wyjdzie z pawilonu.
— Sądzę, że mniej więcej za pół godziny skończymy.
— Ja — rzekł pan Roch — pozostanę w przedpokoju.
Pani de Nancey przestąpiła próg drzwi otworzonych przez dozorcę, które natychmiast zamknięto za nią.
Usłyszawszy na posadzce szelest kobiecej sukni, pan de Nancey zwrócił głowę do połowy i patrzył.
Położenie jego reszty ciała nie zmieniło się, tylko żywszy blask przemknął przez źrenice jego, a pod długiemi białemi wąsami zabłąkał się uśmiech.
Pani de Nancey wzięła krzesło i usiadła obok męża.
Przez parę sekund pozostała milczącą, do siebie tylko mówiła po cichu:
— Oto co z niego zrobiłam! Zemsta moja przeszła wszelkie moje oczekiwania!
W obecności tego człowieka, który przestał być człowiekiem a stał się rzeczą prawie martwą, nie uczuwała już nienawiści, litości również nie, ale głębokie obrzydzenie.
Przypomniała sobie nareszcie po co przyszła. Wziąwszy jednę z rąk swego męża, rękę prawie bez ciała, która drgnęła w jej ręku, rzekła harmonijnym swym głosem:
— Pawle, poznajesz mnie?
— Tak jest — odpowiedział Paweł bez wahania — poznaję cię.
— Więc wymów moje imię...
— Jesteś Blanka... moja żona.
Hrabina zdawała się dostrzegać iskierkę dawnego ognia w źrenicach swego męża, podczas gdy wymawiał, „moja żona“.
Jeżeli tak było rzeczywiście, zadanie jej zdawało się o wiele łatwiejsze.
Może hrabia zapomniał o wszystkiem, prócz o niej.
Blanka chciała się zapewnić. Zdjęła kapelusz i rękawiczki. Piękne jej blond włosy i aksamitna skóra rąk, zachowały dawny swój zapach, który jak wiemy działał z taką siłą na organizm Pawła.
Wsparła głowę na jego ramieniu w sposób upajający, wziąwszy znów rękę jego którą uścisnęła czule i rzekła:
— Pawle... czy pamiętasz jak mnie kochałeś dawniej?
— Szalenie... tak jest... — odpowiedział hrabia.
— Dużo czasu upłynęło odtąd — mówiła Blanka. — Czas odmienia serca. Dziś już mnie nie kochasz.
— Dlaczego... — szepnął pan de Nancey — dlaczego nie miałbym cię kochać, kiedy zawsze jesteś piękną?...
Ręka hrabiego drżała bardzo silnie. Widocznie zaczęło go ogarniać wzruszenie. Blanka odrzuciwszy w tył piękną swą głowę, mierzyła go od stóp do głów.
Oczy Pawła, płonęły teraz jak dwa żarzące węgle.
Więc był jeszcze człowiek w tem kościotrupie!
— Czy zadowolonym jesteś z widzenia mnie? — mówiła dalej hrabina.
— Szczęśliwym, chcesz powiedzieć! Tak jest... Ale dlaczego tak długo kazałaś czekać na siebie? Dlaczego?
— Mówiono mi — odparła Blanka — że nieżyczyłeś sobie mojej obecności...
— Kto to powiedział, ten kłamał... Owszem, przywoływałem cię częstokroć... Czekałem... Spodziewałem się... Nareszcie dziś zjawiłaś się tutaj!...
I Paweł westchnął głęboko na znak niezmiernej radości.
Pani de Nancey zrozumiała, że dawna jej potęga wraca. Postanowiła iść prosto do celu. Bo i pocóż tracić czas nadaremno w obec roztrojonego do tego stopnia umysłu. Należało kończyć prędzej.
— Odtąd częściej tu zaglądać będę... — rzekła. — Tak, częściej... co dzień, jeżeli tylko prawda, że istotnie kochasz mnie jeszcze...
— Wątpisz o tem?...
— Tak jest...
— To źle... trzeba wierzyć...
— Człowiek, który kocha, a który jest bogaty, nie pozwoliłby na to aby żona jego cierpiała nędzę...
— Nie rozumiem...
— Pawle ja jestem biedna... Żyć możesz dłużej odemnie, wierzę w to zupełnie. Lecz gdyby nieszczęście chciało, czego nie przypuszczam, abyś umarł pierwszy, pozostałabym bez chleba...
— Cóż należy uczynić, dla uniknienia tego?
— Napisać parę słów i podpisać swoje nazwisko.
— A potem uwierzysz i będziesz mnie kochała?
— Uwierzę ci... tak, Pawle, i kochać będę jak dawniej.
Pan de Nancey wyciągnął rękę w kierunku szafy.
— Jest tam papier, pióra i atrament — rzekł. — Przygotuj to wszystko na tym tu stoliku i dyktuj... ja napiszę.
Blanka tryumfująca, pobiegła do szafy i otworzyła ją.
Paweł podniósł się.
Hrabina odwróconą była do niego tyłem. Gdyby była mogła przyjrzeć się w tej chwili jego przeistoczeniu, byłaby przestała wierzyć w to, że jej się powiodło.
Paweł wyglądał ciągle jak starzeć, ale postać jego wyprostowała się, dzika energja wypiętnowała się na jego twarzy, płomień jego oczów nie wyrażał namiętności, ale straszny gniew.
Przy drzwiach stał olbrzymi mebel, czarna dębowa szafa starożytna, niezmiernie ciężka.
Pan de Nancey oparł się wyprężony o tę szafę i z ową niesłychaną siłą, jaką człowiek dobywa z siebie w danej chwili, popchnął ją i zastawił drzwi.
Kiedy hrabina zdziwiona łoskotem obróciła się, ujrzała przed sobą stojącego męża z założonemi na piersiach rękoma, dziko w nią wpatrzonego.
Struchlała.
Sam widok twarzy jego dał jej do zrozumienia, że znajduje się w obec wielkiego niebezpieczeństwa.
Paweł postąpił krok naprzód.
— Czego chcesz odemnie? — jąkać zaczęła.
— Bez frazesów! — odpowiedział tym samym głosem, jakim mówił w ów dzień, kiedy Blanka, którą miał za umarłą, stanęła przed nim aby zniszczyć wszystko co ukochał i jego samego. — Nie jestem już warjatem... Pamiętam wszystko... Czekałem na ciebie... Powiedziałaś mi kiedyś, że jestem mordercą... Skłamałaś! Ty to zabiłaś Małgorzatę! Ty zabiłaś Alicyę! Teraz ja zabiję ciebie!
— Na pomoc!... Ratujcie!... — wołała młoda hrabina głosem, który przerażenie czyniło donośne, a odskoczywszy na bok, zastawiła się stołem.
Z zewnątrz pan Roch i dozorca, wstrząsali drzwiami, ciężka szafa ani drgnęła.
Paweł lekkiem kopnięciem przewrócił słabą przeszkodę, z jakiej hrabina mniemała stworzyć sobie zaporę.
— Ah! krzycz jak chcesz... — rzekł. — Zanim nadbiegną, żyć przestaniesz.
To mówiąc rzucił się na nią...
Blanka wyśliznęła się jak wydra i ukryła się w najdalszym kącie pokoju.
— Przebacz mi!... Miej litość nademną!... — jąkała uciekając.
— A czy miałaś litość nad Małgorzatą?... miałaś litość nad Alicyą?...
— Obraziłeś mnie śmiertelnie, więc się mściłam...
— Trzeba było mnie zabić! Trzeba było mścić się na mnie, a nie na nich...
Dogonił ją.
Chciała uciekać jeszcze, ale schwycił ją za suknię, a objąwszy jej szyję, zamknął kościste swe palce i nieugięte jak stalowe kleszcze.
— Morderco!... morderco!... — ryczała hrabina. — Morder...
Nie dokończyła.
— Niechaj będzie morderca! — odpowiedział Paweł — kat jeżeli chcesz!... wszystko mi to jedno, byłeś żyć przestała!...
Krzyk okropny... potem głuche chrapanie, a potem nic już...
Pan de Nancey ściskał ciągle.
Drzwi zaczęto rozbijać siekierą.
Paweł rozplątał ręce, Blanka, z głową ściętą prawie, do tyla żywe kleszcze przegryzły ciało a zmiażdżyły kości, runęła na ziemię...
Wtedy dziwny hałas pomięszał się z łoskotem siekier rąbiących twarde drzewo.
Kiedy szafa opadła i wkroczono do pokoju, hrabia siedzący na trupie Blanki Lizelly, bawił się splątanym warkoczem długich jej blond włosów...
Zwarjował powtórnie i śmiał się.
A tam wysoko Małgorzata, łącząc czyste swe ręce, z oczyszczonemi rękami Alicyi, błagały Boga, aby przyjął do łaski swojej nieśmiertelną duszę hrabiego Pawła de Nancey, którego kochały obiedwie, przez którego obie cierpiały, przez którego obie pomarły, a który umrzeć miał także...
A Bóg modlitwy tej słuchał....


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.