Kochanek Alicyi/XLI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XLI.
Dobra rada Imci pana Roch.

Podczas gdy hrabia Paweł de Nancey żył, a raczej wegietował w Chatou, w domu zdrowia przy ulicy Zamkowej, hrabina prowadziła w Paryżu życie podług swego upodobania.
Nie mamy zamiaru twierdzić aby w postępowaniu jej było coś skandalicznego, nie, ale otaczała się dobrze zrozumianym zbytkiem, ekwipaże jej, służba i wykwintna elegancya narobiła rozgłosu.
Widziano ją wszędzie. Nie opuściła żadnego pierwszego przedstawienia ani w dużych, ani w małych teatrach.

,,Frou-Frou“ w „Figaro“ zajmowało się nią dość często, a Fervacque w „Gaulois,“ opisywał jej kostjumy z nieporównanym talentem i głęboką znajomością rzeczy.
Zaczynała przyjmować u siebie:
Większa część dawnych znajomych udawała się dwa razy tygodniowo do willi w lasku Bulońskim, a baronik d’Albau przemieniony z kokodesa w gomma, zaczął motylkować koło niej, znosząc wszelkie nowinki i koncepta wyrosłe na bulwarach, w zakładach, za kulisami, u Brabauta i w orkiestrze Rozmaitości.
Hrabina znalazła w jednym z mebli znajdujących się w willi, wszystkie dokumenta stanowiące majątek jej męża. Gdy potrzeba było podpisu, pan Roch udawał się do Chatou, a biorąc do pomocy swego przyjaciela i klijenta, doktora Hèlouin, kładł pióro w rękę hrabiego i poprowadził ją po papierze.
Paweł podpisywał machinalnie, że zaś nikt nie miał interesu zaprzeczać wartości podpisu, wszystko szło jak po maśle.
Prócz tego, co miesiąc eks-adwokat, który stał się powiernikiem i faktorem hrabiny, wręczał z niesłychaną punktualnością dyrektorowi domu zdrowia należytość za utrzymanie Pawła, pobierając z tego ma się rozumieć małą tantjemę.
Pewnego dnia za powrotem z Chatou, pan Roch kazał oznajmić się pani hrabinie de Nancey.
Musiał nie mieć zwyczajnej swej fizyonomii, bo Blanka ujrzawszy go, rzekła żywo:
— Powracasz pan ztamtąd?
— Tak, pani hrabino.
— Czy jest co nowego?
Wspólnik Fumela skinął potakująco.
— Źle czy dobrze? — zapytała Blanka.
— To zależy...
— Od czego?
— Od tego, jaki obrót wezmą rzeczy.
— Wytłomacz się pan!... Umieram z niecierpliwości.
— Doktór Hèlouin, gdyby mnie był dzisiaj nie widział, (rzecz całkiem nieprawdopobna, bo gdy idzie o zapłatę w terminie, jestem uosobieniem akuratności), miał zamiar pisać do pani hrabiny...
— W interesie mego męża?
— Widocznie! Nie wiem, czy pani hrabinie wiadomo, że u ludzi w położeniu pana hrabiego, to jest dotkniętych szaleństwem nie dziedzicznem, ale przypadkowem, sprowadzonem jakąś nieprzewidzianą katastrofą, jakiemścić gwałtownem wstrząśnieniem, którego równowaga intelektualnych władz znieść nie mogła, objawia się zawsze następujący fenomen: w miarę ubywania sił żywotnych u obłąkanego, rozum zdaje się powracać tak, że w chwili śmierci przestaje być warjatem?... To jest ciekawe zaiste.
Po pracowitym owym frazesie, eks-adwokat musiał obetrzeć sobie czoło.
— Nie wiedziałam o tem — odpowiedziała Blanka.
— I ja również — dodał pan Roch. — Doktór Hèlouin mi to powiedział. Otóż hrabia de Nancey zdaje się być na schyłku... Nie jest on chory, ah! nie... chodzi... ale siły opuszczają go coraz bardziej... Doktór powiada, że za parę dni może być koniec.
— A jakiż jest stan jego inteligencyi?
— Inteligencya powraca. Chwile zupełnej świadomości są coraz częstsze i dłuższe... Jest to jedna więcej sposobność do użycia porównania z lampą, w której coraz mniej zaczyna być oliwy... Płomyk drga koło knota, który tleje... rzuca wielki blask do koła i gaśnie.
— Więc hrabia umiera — szepnęła Blanka.
— Jest to rzecz pewna i niezawodna.
— Jakież dla mnie wypadną następstwa z tej śmierci?
— Albo bardzo dobre, albo bardzo opłakane. Jeżeli hrabia umrze bez testamentu, skarb publiczny zagarnie majątek, a skarb publiczny, to silny przeciwnik. Walka z nim nie prowadzi do niczego. Gdybyśmy mu nawet wytoczyli proces, naprzód można ręczyć za przegrane. Co najwyżej, dałoby się tylko zataić jakieś wartości.
— Więc nędza! — zawołała pani de Nancey. — Co za perspektywa!
— Nie wesoła. Przyznaję. Lecz druga natomiast przedstawia się z weselszej strony... Maleńki testamencik w trzech wierszach, może uczynić panią hrabinę właścicielką wszystkiego.
— Więc napisz pan!... on podpisze.
Pan Roch potrząsnął głową.
— Toby się na nic nie zdało — rzekł.
— Dlaczego?
— Bo prawo sprzeciwia się temu. Nie chciałbym robić pani hrabinie wykładu prawa, ale powiedzieć jej muszę, że mamy trzy rodzaje testamentu: „Testament publiczny,“ „testament tajemniczy“ i „testament olograficzny.“ Pierwszy, to jest „publiczny,“ musi być spisany przez dwóch notarjuszów, w obecności dwóch świadków, lub przez jednego notarjusza w obecności czterech świadków; notaryusz pisze go pod dyktandem testatora. Kodeks cywilny, artykuł 971. O tem nie trzeba myśleć... „Testament tajemniczy“ może być napisany przez samego testatora, albo tylko podpisany przezeń; lecz ażeby miał wartość, trzeba aby papier zawierający rozporządzenie był pomieszczomym w kopercie zamkniętej i opieczętowanej, którą sam testator odda notarjuszowi i sześciu świadkom przynajmniej i oświadczy, że papier ten jest ostatnią jego wolą spisaną przez niego, lub przez kogo innego, a tylko podpisaną przez niego. Notarjusz spisuje akt na kopercie który podpisuje znów testator i świadkowie. Kodeks cywilny, artykuł 976. O tym nie myślmy również. Nie podobna jest mięszać tu notarjusza, notarjusze, są to zazwyczaj ludzie pełni przesądów i ciasnych umysłów. Pozostaje nam t„estament olograficzny,“ który aby tylko był napisanym dokładnie, zawierał datę i podpis testatora, nie ulega żadnej formalności. Kodeks cywilny, artykuł 970. Tego nam potrzeba.
— Tak jest... — szepnęła hrabina — trzebaby...
— Nie ma w tem nic niepodobnego.
— Jakto?
— Po rozmowie mojej z doktorem Hèlouin, chciałem się widzieć z hrabią... Znalazłem go w stanie moralnym i fizycznym, który dokładnie opisał mi nasz kochany dyrektor... gaśnie...
— I nie jest już obłąkanym? — zapytała żywo Blanka.
— Zupełnie nie, tego powiedzieć nie można, ale zaledwie. Cichy i pogrążony, rozumie przecież zadawane sobie pytania i odpowiada na nie... Odważyłem się i wymówiłem imię pani hrabiny. Było to nieco śmiało i niebezpiecznie... Imię to mogło wywołać napad furyi i sprowadzić ponowne szaleństwo...
— No i cóż?
— Nic podobnego nie miało miejsca. Hrabia spojrzał na mnie najspokojniej w świecie... Zdaje mi się, że stracił pamięć...
— Cóż dalej?... cóż dalej?...
— Zachęcony pierwszem powodzeniem, powiedziałem, że pani hrabina objawiała już niejednokrotnie chęć odwiedzenia pana hrabiego...
— I cóż?
— Uśmiechnął się... Tak, pani, uśmiechnął się prawdziwie!... Że zaś oświadczyłem, iż pani hrabina obawia się być natrętną, odpowiedział najwyraźniej: „Być natrętną? Ona? Blanka?... Nie... nie... Niech przyjdzie!... Czekam na nią!...“
— Powiedział to! — zawołała młoda kobieta.
— To są jego własne wyrazy... Co przyznaję, wlało we mnie wielką otuchę. Jeżeli pani hrabina zdecyduje się na krok, nudny, to prawda, lecz w rezultacie nieskończenie prosty i naturalny, dość będzie użyć małej pieszczoty, aby nakłonić pana hrabiego do napisania krótkiego olograficznego testamentu, który uratuje położenie...
— Czy pan sądziłeś, że się będę wahać? — zapytała gwałtownie Blanka. — Wtedy dopiero mnie możnaby pomówić o szaleństwo!
— Zatem pani hrabina zechce udać się do Chatou?
— Ma się rozumieć!...
— A kiedy? Niebawem trzeba, czas ucieka!
— Na nieszczęście dziś już zapóźno, ale jadę jutro.
— Brawo! śmiem twierdzić, że pani hrabina powróci ztamtąd miljonerką...
— Co trzeba podyktować hrabiemu?
— Zaraz pani powiem... a raczej napiszę...
Eks-adwokat wziął ćwiartkę papieru i nakreślił następujące słowa, które odczytywał głośno w miarę jak pióro posuwał na papierze:
„Oświadczam, że hrabinę de Nancey, moją żonę czynię ogólną spadkobierczynią wszystkich dóbr moich ruchomych i nieruchomych, które posiadać będę w chwili zejścia ze świata?
— I to wszystko? — szepnęła młoda kobieta.
— Jeszcze tylko podpis i data... Krótko, ale dostatecznie.
Blanka wzięła wzór testamentu, złożyła go w ośmioro i wsunęła do portmonetki.
— Liczę na pana... — rzekła następnie. — Pojedziesz pan jutro ze mną, nieprawdaż?
— O której godzinie jedziemy?
— W samo południe.
— Stawię się tu jutro pięć minut przed dwunastą, a dziś jeszcze wieczór zatelegrafuję do doktora Hèlouin, uprzedzając go o naszych odwiedzinach...
Nazajutrz o umówionej godzinie, odkryty powóz pędził w stronę Chatou, wioząc panią de Nancey i pana Roch.
Blanka ubraną była wykwintnie i wyzywająco. Nie zaniedbała niczego. Sądziła, że może będzie trzeba posługiwać się sztuką uwodzenia względem męża, chcąc wymódz na nim podpis dający jej majątek.
Eks-adwokat — zachowując wszelkie względy uszanowania, zajmował jak można najmniej miejsca na przedniej ławeczce.
Konie były to bieguny rasowe; to też maleńką tę podróż odbyły prawie tak szybko jak lokomotywa kolei i zatrzymały się przed furtą domu zdrowia, na ulicy Zamkowej w Chatou.
Doktór Hèlouin uprzedzony, jak wiemy, czekał na hrabinę z oznakami wielkiej czołobitności.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.