Kochanek Alicyi/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Jego ekscelencya.

Wiadomo nam, że Blanka i Gregory po pojedynku, którego byliśmy świadkiem a który pociągnął za sobą tak straszne dla Alicyi następstwa, opuścili natychmiast Homburg, mając to głębokie przekonanie, że hrabia śmiertelnie raniony, nie odzyskał więcej przytomności.
— Gregory — rzekła Blanka do swego lubego, podczas gdy siła pary unosiła ich w kierunku Berlina — dzięki tobie, jestem wdową! Ty wiesz czy ja ciebie kochałam!... Dziś kocham cię stokroć więcej, bo jednem cięciem szpady przeciąłeś wstrętne dla mnie więzy! W rozwodzie miałam szukać wolności, którą śmierć mnie obdarza! Miłość oddała mnie tobie... kiedyż należeć będę do ciebie całkowicie?... Kiedyż wdowa hrabina de Nancey, zostanie księżną Gregory?...
Wkrótce... — odpowiedział wołoch — za kilka miesięcy...
Blanka zadrżała.
— Za kilka miesięcy? — powtórzyła. — Dlaczego czekać tak długo?... Czy kochasz mnie mniej niż ja ciebie?...
— Ubóstwiam cię!... Lecz w tej chwili są przeszkody...
— Jakie?
— Jako spiskowiec... zagrożony jestem...
— We Francyi, tak... Lecz my nie jesteśmy we Francyi, a na obcej ziemi nie ma dla ciebie niebezpieczeństwa.
— Mylisz się, droga Blanko... Monarchowie wszystkich krajów trzymają się za ręce... Wszędzie mogę być doścignionym, wszędzie mogą albo proces mi wytoczyć, albo bez sądu skazać wyrokiem... Niechaj lepiej zapomną o mnie... Tutaj nie jestem księciem Gregory, ale hrabią Ladanoff. Ślub nasz zniewoliłby mnie do wyjawienia prawdziwego nazwiska, co mogłoby się przyczynić do mojej zguby... Pragnę byś żoną moją została, a nie wdową po mnie...
— Więc niech i tak będzie! poczekam... Ale zawieź mię przynajmniej do twego kraju rodzinnego. Pilno mi ujrzeć cię pośród tych niezmiernych włości, gdzie jak mi to sam mówiłeś, znaczysz więcej niż król.
— I mnie pilno również widzieć młodą twą piękność promieniejącą w starożytnych mych zamczyskach! — odparł wołoch. — Pilno mi zobaczyć tych czynszowników, którzy są poddanymi mymi, jak zginać się będą przed tobą, składać ci hołdy i przysięgać na wierność tak jak przedemną; — lecz najzwyczajniejsza przezorność wstrzymuje mnie od natychmiastowego udania się do Wołoszczyzny...
— Dlaczego?
— Cesarska policya nie mogąc znaleźć mnie już w Paryżu, zechce zapewne wiedzieć co się ze mną stało. Przypuszczać będzie niezawodnie, że powróciłem do rodzinnej swej ziemi... Kto wie, czy chwili w której mówię z tobą o tem, francuzki agent policyjny już mnie tam nie poszukuje. Skoroby tylko był dowód, że znajduję się tam istotnie, dyplomacya rozpoczęłaby swoje dzieło... Pomiędzy rzeczywistym hospodarem a mną, egzystuje dawna nienawiść familijna, i późniejsza nieco rywalizacya... Barbarzyńca ten, którego kiedyś obalę, czułby się szczęśliwym, mogąc mnie oddać bez litości w ręce nieprzyjaciela! Dowód zbrodni politycznej bez trudu może wyjść na jaw... Od cesarza do hospodara jest tylko krok jeden! Pojmujesz zatem, droga Blanko, że za nim przestąpię granicę mojej ojczyzny, muszę się upewnić, czy nie trafię, jak powiada wasze przysłowie, z deszczu pod rynnę...
— Zapewne. — odpowiedziała hrabina. — Ale jakimże sposobem dowiesz się o tem.
— Mam serdecznych przyjaciół pomiędzy otoczeniem hospodara. Utrzymuję tam nawet rodzaj małej policyi, która jakkolwiek nie urzędowa, dość jest zgrabną. Oczekuję niebawem wiadomości, a pewnym jestem że będą dokładne.
— Staraj że się o nie jak najprędzej, uspokój siebie i mnie, gdyż nieustannie żyć będę pod wpływem strachu.
Wołoch i pani de Nancey przybyli do Berlina, i zatrzymali się w jednym najpierwszych hoteli.
Upłynął tydzień, Gregory pisał wiele, i co dnia olbrzymie listy wysyłał na pocztę do Francyi, Anglii, Włoch i Austryi. Wysyłał też i odbierał częste telegramy.
Nie ukrywając się bynajmniej, jeździł z Blanką na spacery, w miejsca uczęszczane przez sam kwiat high-lifu pruskiego i regularnie co dzień prowadził ją do teatru, gdzie cudowna jej piękność ogromne robiła wrażenie.
Pewnego wieczoru, w królewskim teatrze jedna loża była nie zajętą naprzeciw tej, w której znajdowali się Blanka i Gregory.
Grano drugi akt francuzkiej opery.
Naraz zrobił się wielki ruch w sali, w połączeniu z szmerem pięciuset głosów zamieniających z sobą po cichu parę wyrazów. Artyści nawet, widząc do jakiego stopnia uwaga publiczności odwróconą została od sceny, przerwali rozpoczęty duet, muzykanci w orkiestrze przestali dąć w miedziane instrumenta, lub wstrzymali smyczki na dźwięcznych strunach, i wraz z innymi spektatorami skierowali spojrzenia ku jednemu punktowi sali.
Punktem tym była loża niezajęta dotąd.
Trzech mężczyzn przestąpiło próg takowej.
Jeden z tych mężczyzn zajął miejsce w pierwszym rzędzie, usiadł, zdjął rękawiczkę i miękką skórką tejże otarł starannie szkła olbrzymiej lornety oprawnej w kość słoniową.
Był on wzrostu średniego i miał na sobie uniform pułkownika białych kirasjerów.
Wielka i okrągła jego głowa, spoczywała na krótkiej szyi, wspartej atletycznemi ramionami.
Szpakowate i płaskie włosy przystawały do skroni, nie pokrywając bynajmniej wierzchu głowy. Oczy o zmarszczonych i wiszących powiekach, ocienione gęstemi krzaczystemi brwiami, wyrażały jednocześnie chytrą przebiegłość i niepokonaną energię żelaznej woli.
Prosty i gruby nos silnie zarysowany, przedstawiał się tak, jak pierwszy szkic pod ręką rysownika. Gęste siwiejące wąsy, wąsy prawdziwego starego żołnierza, zasłaniały prawie całkiem usta i spadały na tłusty podbródek.
Było coś z buldoga i sfinksa w tej twarzy o cerze koloru gliny, która jakkolwiek ani piękna, ani dystyngowana, pomimowolnie zwracała i zatrzymywała na sobie uwagę.
Od razu poznać w nim było można potężną jakąś osobistość.
Dwaj drudzy spektatorowie w tejże loży, byli to przystojni mężczyźni o płowych włosach, typy niemieckie, mieli cerę blado różową i nieco piegów, potężne wąsy i długie fawory.
Strój ich był czarny, białe kamizelki i białe krawaty; na piersiach mnóstwo orderów różnokolorowych.
Ci dyplomaci — a nie podobna było nie wziąść ich za dyplomatów — wyglądający na to od stóp do głów, usiedli ze czcią w głębi loży.
Hrabina de Nancey nachyliwszy się ku Gregoremu, wskazała końcem wachlarza pułkownika białych kirasjerów, i rzekła po cichu:
— Znam tę postać... Musiałam spotkać ją w Paryżu w roku 1867 na wystawie powszechnej... Dopomóż mej pamięci... Kto to może być?
Wołoch wymówił nazwisko, które zabrzmiało odtąd po całej Europie nakształt odgłosu piorunu.
Byłto istotnie on! On, śmiertelny wróg Francyi, nowy atylla, nowożytny bicz Boży.
To był on! Człowiek, który na karcie historyi pozostawił straszną, niczem nie zatartą plamę. Wielkim będzie, bo marząc o wielkości dla ojczyzny swojej, dla idei poruszył wszystkie sprężyny niekłamanego swego geniuszu. Świat nazywać go będzie kolosem aż do chwili, niedalekiej może, w której przekona się, że kolos był na glinianym postumencie. Swoi nawet przeklną go, bo wszystko co zrobił, zrobił daremnie.
Cokolwiek buduje się na piasku, jest krótkotrwałem. Cokolwiek spoczywa na kłamstwie runąć musi.
Dalej ten syn Lutra, zwalczywszy narody, wytacza walkę rzeszom świętym, lecz w nowej tej wojnie działa jego okażą się bezsilne. Zwycięzca zostawszy prześladowcą, pisze na czapkach swoich żołnierzy: Z Bogiem, za króla i ojczyzn! i zaczepia Boga samego w religii katolickiej, którą znieść pragnie w Niemczech!...
Pułkownik białych kirasjerów wytarłszy dostatecznie szkła swojej lornety, przyłożył ją do oczu, i stopniowo przeprowadzał takową po wszystkich miejscach w sali. Wypatrzywszy zaś ładną twarz ręcznym tym teleskopem, zatrzymał go na niej przez kilka sekund.
Przyszła kolej i na lożę, w której znajdowała się hrabina de Nancey, lecz tym razem przystanek był o wiele dłuższym niż dotychczasowe!
Widocznie znajdował nadzwyczajną przyjemność w studyowaniu szczegółów tej piękności tak oryginalnej, tak francuzkiej, tak paryzkiej, tak wreszcie niepodobnej, choć o blond włosach, do niemieckiej, chociażby najklasyczniejszej piękności.
Po przeciągłym owym egzaminie, zwrócił się ku dwom osobistościom, które siedziały po za nim, i rzucił pytanie.
Dyplomaci skierowali natychmiast nie mniej olbrzymie swoje lornety w wiadomym kierunku i z wojskową akuratnością celowali niemi w hrabinę.
Po upływie sekundy, jednocześnie spuścili do nogi broń i dali jego excelencyi odpowiedź, której towarzyszył ruch głowy przeczący.
Niezawodnie człowiek stanu zapytywał ich, czy nie znali powabnej cudzoziemki, ci zaś z widocznym żalem oświadczyli, że widzą ją po raz pierwszy.
Podczas całego przedstawienia, pułkownik białych kirasjerów nie wiele zwracał uwagi na śpiewaków opery, ani na balet, który zazwyczaj interesował go bardzo.
Natomiast pani de Nancey pochłaniała całą jego uwagę. Olbrzymie lufy lornety wycelowane w nią były nieustannie. A jeżeli odwracał je na chwilę, prędzej jeszcze wracały na dawne miejsce.
Blanka zmęczona podobnymi obrotami, zwróciła się ku Gregoremu i rzekła:
— Czy ty nie uważasz, że ten niemiec zanadto mi się przypatruje?
— Cóż chcesz, moja droga? — odparł wołoch niedbale. — Znajdujemy się w teatrze, w którym spektatorowie a zwłaszcza spektatorki, stanowią część widowiska... Natręctwo jego excelencyi jest impertynenckie, przyznaję, lecz znieść go trzeba, nie ma rady... Wiesz, że położenie moje nie pozwala na to, abym bezrozumnie szedł szukać zwady z człowiekiem takiego stanowiska...
— A któż tu mówi, aby szukać zwady? — mruknęła hrabina wzruszając ramionami. — Tobie tylko pojedynki w głowie, mój książę! Ale przecież z teatru wyjść można... Czy i w tem napotykasz jaką przeszkodę?
— Jestem na twoje rozkazy. Jedźmy.
Ostatni akt opery rozpoczynał się właśnie.
Blanka i Gregory wyszli z loży, i wsiedli do czekającej na nich karety.
W tej samej chwili inna kareta potoczyła się za nimi i dotarła w ten sposób do samego mieszkania. Służący w czarnej liberyi zeskoczył z kozła na którym siedział obok woźnicy, wszedł do hotelowego biura, przejrzał listę gości, zapytał o nazwisko podróżnych którzy co tylko weszli, zanotował je sobie, i oddalił się.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.