Kochanek Alicyi/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Kochanek Alicyi
Wydawca A. Pajewski
Data wyd. 1886
Druk A. Pajewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Emilia Śliwińska
Tytuł orygin. L’Amant d’Alice
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Ukojona.

Paweł de Nanoey i Alicya przepędzili całą zimę w wieśniaczem swem mieszkaniu, uczepionem, niby gniazdo mew, na szczycie nagiego wybrzeża.
Młodzi ludzie jedyną mieli rozrywkę w przyglądaniu się widokowi wiecznie rozmaitemu, wiecznie nowemu, to jest jak stary Ocean rozbijał swe bałwany z hałasem katarakty o granitową ścianę skał napiętrzonych. Niezmordowanie obserwowali w czasie burzy, olbrzymią walkę morza z głazem, na którym od wieków wściekłość swoją wywiera, nie zdoławszy przekroczyć dumnej zapory. W ten sposób dnie schodziły im szybko.
Alicya była skończenie piękną, ze smętnem swem spojrzeniem, w malowniczym kostjumie bretońskiej wieśniaczki, który przywdziała na żądanie Pawła. Hrabia także ubierał się prawie na równi z ubogimi rybakami wybrzeża. Strój jego składał się z bluzy zrobionej z grubego sukna, z kapturem spadającym na plecy, spodni z ordynarnego materyału, i wysokich butów na grubej podeszwie.
Ten rodzaj przebrania nie oszpecił ani spospolitował go. Przeciwnie, dodał nawet wdzięku jego szlachetnej twarzy i eleganckim ruchom.
Pod względem moralnym zmienił się nie do poznania.
Nie pozostało w nim nic z owego znudzonego trochę lowelasa, goniącego bez ustanku za gwałtownemi wzruszenami, za szkodliwemi przyjemnostkami. Sceptyk zniknął, rozpustnik zatarł się w nim zupełnie. Czuł się młodszym o lat dziesięć, wierzył w cnotę, podziwiał piękno. Wszystkie dobre popędy i szlachetne uczucia, których dawniej nie domyślał się nawet, rozbudziły się w duszy jego.
Cud taki sprawiła miłość. Tak jest, Paweł kochał Alicyę, kochał ją całą potęgą duszy, całem sercem. Kochał ją miłością uczciwą, (tak jest, choćby nas pomówiono o paradoks, przy swojem się utrzymamy). Czułość jego dla łagodnej dziewicy, w niczem podobną nie była do owej chorobliwej namiętności, do owego szału zmysłowego, jaki go trawił przy Blance Lizely... Przywiązanie to całkiem innej było natury, było to gorące, a przecież czyste uwielbienie. Blanka Lizely nosząca jego nazwisko była raczej kochanką, a nie żoną. Alicya zaś przeciwnie wydawała mu się raczej żoną, a nie kochanką. Paweł szanował młodą dziewczynę ubóstwiając ją.
Czy pomiędzy czytelniczkami znajdzie się choć jedna, któraby tej różnicy nie zrozumiała?
Czysty, pełen wdzięku anioł w osobie Małgorzaty zasługiwał na podobną miłość. Gdyby ją Paweł był kochał w ten sposób, szczęście jakie trzymał w ręku nie byłoby mu się wymknęło. W miejsce gorączkowych walk i boleści, szalonego i zbrodniczego żywota; byłby zaznał same rozkosze uczciwej egzystencyi, prawego przywiązania, po za któremi nie ma nic; prócz upodlenia moralnego, upadku, wstydu i nieszczęścia.
Powoli jednak, w miarę ubiegającego czasu, wielki niepokój zamącił tę ciszę, jaka zajaśniała na burzliwym horyzoncie hrabiego.
Alicya zaczęła mizernieć i z sił opadać. Nie narzekała wprawdzie na nic, lecz najobojętniejsze oczy nawet dostrzedz były w stanie tej zmiany, bo z każdym niemal dniem wyglądała gorzej.
Pan de Nancey poradził się doktora z Roscoff, któremu nie brakowało ani wiedzy, ani rozumu, ani doświadczenia. Ten zaopiniował, że wyraźnej oznaki choroby w organizmie nie ma, lecz że morskie powietrze za ostrem było widocznie dla delikatnej kompleksyi młodej dziewczyny.
Paweł zrobił natychmiast postanowienie.
Pewnym był prawie, że pan Laféne zaprzestał już oddawna swych poszukiwań. Postanowił zatem przywieźć Alicyę do Paryża, i ukryć tam swe szczęście tak jak dawniej byłby się nim chełpił przed całym światem.
Postanowił strzedz swojej kochanki tak, jak skąpiec strzeże skarbu.
Przed wykonaniem jednak tego zamiaru, potrzebował załatwić się z interesami.
Pragnął, aby nic w obecnem życiu, nie przypominało mu przeszłości.
Napisał więc do pewnego agenta, by mu się postarał o nabywcę pałacu przy ulicy Bulońskiej, by się zajął wyprzedażą mebli, obrazów, i przedmiotów sztuki przyozdabiających pałac, oraz by do Tattersallu wysłał konie i powozy.
Po uskutecznieniu tego wszystkiego, opuścił Bretaniję z Alicyą, ulokował tymczasowo dziewczynę w małym odosobnionym domku w Bois-Colombes, sam zaś dojeżdżał co dnia do Paryża, w celu wyszukania odpowiedniego mieszkania.
Znalazł niebawem to czego szukał w tej części lasku Bulońskiego, która się rozciąga na pochyłości pagórka stykającego się z wyścigowem polem.
Była to całkiem nowa willa, niezmiernie elegancka, zbudowana dla pewnego spekulanta szybko wzbogaconego na giełdzie, a prędzej jeszcze zrujnowanego, który dom ten sprzedawał nie zamieszkawszy w nim jeszcze.
Dość obszerny ogród mogący śmiało nosić nazwę parku, otaczał to arcydzieło budowy. Zasłona z wielkich drzew, u stóp których wznosiły się gęste krzewy, formowały dlań zieloną opaskę, i zasłaniały całkowicie przed wszelkiem niedyskretnem spojrzeniem.
Z zewnątrz widną była tylko żelazna krata pomiędzy dwoma pilastrami. Niepodobna było domyśleć się nawet, w którem miejscu stoi budynek.
Mały pawilonik z czerwonej cegły ujęty w ramę z białego kamienia, a znajdujący się obok kraty, służył za mieszkanie dla odźwiernego. Stajnie i remiza ukrytemi były również jak sam pałacyk.
— Oto gniazdeczko jakiego nam potrzeba! — pomyślał Paweł. — Alicyi dobrze tutaj będzie...
Nie tracąc chwili czasu, udał się do notaryusza zajmującego się sprzedażą, do którego odźwierny dał mu dokładny adres, i bez żadnego namysłu nabył willę.
Nazajutrz zaraz tapicer, lecz tym razem nie następca Lebel-Givarda! — wziął się do dzieła, i dał dowotdy cudów pospiechu i czynu, praktykującego się jedynie w Paryżu, pod tym tylko warunkiem, by obficie sypać złotem.
Przed, upływem miesiąca ukończono wewnętrzne urządzenie, i umeblowanie domu w lasku Bulońskim; — szafy były pełne bielizny, kredensy uginały się pod srebrem, cztery konie gryzły siano w stajennych korytach, a trzy nowiuteńkie karety gotowe do wytoczenia stały pod remizą.
Nakoniec kamerdyner, woźnica, groom, kucharz, panna służąca i dziewczyna do posług, czekali na państwo, których nie znali jeszcze. Agent najął tych ludzi obejrzawszy wprzódy doskonale ich świadectwa, ci zaś stawili się, każde ze swej strony w oznaczonym dniu i godzinie.
Pan de Nancey rzucił kilka pytań wyższej służbie, a zadowolony z ich odpowiedzi oznajmił, że nazajutrz przybędzie z żoną.
Służba nie znająca przeszłości swego pana, uwierzyła w to najzupełniej, Nie przeszło im nawet przez głowy, aby się mieli znajdować pod rozkazami nieprawego małżeństwa. Alicyę tytułowali z całym szacunkiem: panią hrabiną, biedne zaś dziecię usłyszawszy po raz pierwszy tytuł, do którego, niestety! nie miała najmniejszego prawa, doznała niezmiernej przykrości, zarumieniwszy się przytem po uszy.
— Mój przyjacielu — zapytała Pawła — dla czego służba twoja nazywa mnie w ten sposób?
— Dlatego, droga Alicyo, że dla nich ty jesteś hrabiną de Nancey — odpowiedział hrabia — zostaniesz nią niezawodnie, i dałby Bóg, by chwila ta nastąpić mogła jaknajprędzej!... Ludzie moi wyprzedzają tę okoliczność, ot rzecz cała...
— Ten tytuł jednak wprawia mnie w wielki kłopot, czy nie dałoby się to odmienić?
— W żaden sposób, droga Alicyo. Otoczenie nasze powinno dzielić szacunek jaki ja mam dla ciebie, mianując cię mojem nazwiskiem. Przyzwyczaisz się prędko, wierzaj mi, drogie dziecię, do niewinnego kłamstwa, w którem nie bierzesz żadnego udziału...
Młoda dziewczyna spuściła oczy i nie odpowiedziała wcale.
Nie wiedząc, że Paweł był żonaty, nie śmiała zapytać go:
— Dlaczegóż ja nie jestem twoją żoną?

∗             ∗

Osiedlenie się Pawia i Alicyi w Paryżu, miało miejsce w pierwszych dniach wiosennych roku 1870 — nieszczęsnego, strasznego roku!
Po ustaleniu się w nowej siedzibie, pan de Nancey przywiódł do skutku zamiar, zajmujący umysł jego od dawna. Oto odosobnił się kompletnie od świata, oddając się cały swej miłości i szczęściu, a willa w lasku Bulońskim stała się ustroniem, mniej dzikiem, lecz równie kompletnem, jak owa nad brzegiem Oceanu.
Hrabia nie wznowił żadnego z dawnych swoich stosunków, nie pokazał się w żadnym z klubów, których był członkiem.
Zerwał całkowicie z dawnemi swemi nawyknieniami. Nie spotkano go nigdy pieszo na bulwarach, skutkiem czego uniknął uściśnień ręki, i niedyskretnych pytań ciekawych ludzi.
Zapuszczenie brody i opalona cera wskutek działania wiatrów bretońskiego pomorza, zmieniły go tak na pozór, że dawni przyjaciele widząc przejeżdżającego konno lub karetą, nie byli pewni tożsamości jego osoby. Gdy zaś odbierał ukłon od kogoś, zwykł był go oddawać z zimną grzecznością i zdziwioną miną człowieka, którego biorą za kogo innego.
Niebawem zaczęto powtarzać sobie, że w Paryżu zjawił się gentleman niezmiernie podobny do hrabiego de Nancey.
Jedni zaprzeczali podobnemu mniemaniu.
Inni zaś utrzymywali, że szlachcic ów był rzeczywiście panem de Nancey, lecz dla nieznanych przyczyn nie dał się poznać i żył tajemniczo w ukrytem mieszkaniu.
Wreszcie, po upływie jakiegoś czasu przestano zajmować się nim zupełnie.
Czytelnicy nasi przypominają sobie zapewne ostrożności, jakie ksiądz Carlos Hevrera kazał zachować Lucianowi de Rubempré dla uchronienia żydówki Estery od miłosnych nagabywań bankiera Nucingen.
Paweł de Nancey zachował podobne ostrożności w celu ustrzeżenia Alicyi przed ciekawością paryżan.
Jeżeli wyjeżdżał z nią na spacer odkrytym powozem nad brzeg jeziora, lub w cudowne okolice miasta, czynił to wieczorem, wówczas gdy blade światło księżyca zastępowało gorące promienie słoneczne.
Czasami prowadził ją do teatru, lecz umieszczali się wtedy w zasłoniętej loży. Młoda dziewczyna przychodziła z nim pod rękę, z twarzą zakrytą gęstą woalką koronkową, opuszczali zaś salę przed końcem widowiska, by nie znaleźć się w tłumie.
Zdrowie Alicyi ustalało się niezmiernie szybko, dziecięca wesołość jej charakteru powracała stopniowo z dniem każdym. Spojrzenie jej pozbywało się smutku, w uśmiechu nie było śladu melancholii. Miała lat siedemnaście... Kochała... i była kochaną...
Pan de Nancey ze swej strony czuł się nad wyraz szczęśliwym.
Czy jednak względne to szczęście, ten głęboki spokój nie przypominają ciszy poprzedzającej najgwałtowniejsze wstrząśnienia w naturze, owe przelotne nawałnice równikowe, które gdy przejdą po nad horyzontem, pozostawiają zaledwie kamień na kamieniu?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Emilia Śliwińska.