Przejdź do zawartości

Karpaty i Podkarpacie/Łemkowszczyzna

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Ferdynand Ossendowski
Tytuł Karpaty i Podkarpacie
Pochodzenie Cuda Polski
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegner
Data wyd. 1939
Druk Concordia S. A.
Miejsce wyd. Poznań
Ilustrator wielu autorów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ CZWARTY
ŁEMKOWSZCZYZNA

W wieku XIII., wieku wielkich klęsk wstrząsających całym Wschodem Europy, a zagrażających również i Zachodowi, Karpaty na całej ich rozciągłości pokryte były puszczami i prawie pozbawione ludności. Tak się przynajmniej wydawało podróżującym z towarami kupcom cudzoziemskim i bandom „ludzi wolnych“, zaglądających tu w poszukiwaniu łupów i jeńców. Tymczasem było to pozorne tylko pustkowie i bezludzie. Z najdawniejszych bowiem, przedmieszkowych jeszcze czasów zabrnęli tu przedsiębiorczy Wiślanie i zapadli w uroczyskach górskich dolin. Na Pogórzu Karpackim pług Polski zaorał do połowy XIII-go w. wszystkie łagodniejsze skłony i niższe wierzchowiny, tworząc coraz silniejsze szczerby wzdłuż pobocznych dolin rzecznych. W Beskidzie Niskim osadnictwo posuwało się ku terenom dolinnym, dogodniejszym do uprawy roli i przerywało się często w przełomach rzecznych. Kazimierz Wielki skierował planowe osadnictwo polskie do dorzecza Roby, Dębówki i Jasiołki aż puszcza w niektórych miejscach grani karpackiej padła pod naporem rolnika polskiego w końcu XIV-go w. (M. Dobrowolska). Toteż nieraz kupcy węgierscy i niemieccy natrafiali na utajone w Karpatach osiedla, znajdywali tu noclegi bezpieczne i wytrawnych przewodników, mających dokładnie ten kraj górski i leśny a nawet nawiązujących stosunki handlowe z miastami zarubieżnymi.
Ile tam w górach i puszczach osiadło tego ludu z nad Wisły — nikt już teraz określić nie potrafi, gdyż z biegiem czasu, gdy poczęły powstawać miasta, miasteczka i wsie — zgiełkliwe, handlowe, bogate i wesołe, pociągnęły one ku sobie tych ludzi leśnych, tych pasterzy połoninnych, łowców i wojowników nadrubieżnych i opustoszały wonczas znacznie wąskie, kręte doliny rzeczne; wytrzebione i zorane polany leśne buczyną i olszą porosły i okryły się zielonym płaszczem traw i krzewów opuszczone połoniny. I nagle dzikie te ostępy ożywiły się raz jeszcze. Nad głowicami jodeł i świerków, nad zielonymi namiotami buków coraz częściej wznosić się poczęły słupy dymów, na połoninach pokrzykiwali juhasi, po nocach migotały z daleka płomienie watr przed nędznymi szałasami, rozlegało się basowe grzechotanie drewnianych brzękadeł, zawieszonych na szyjach wołów, ryk bydła, bek owiec i szczekanie psów. Jacyż to przybysze przedarli się przez mateczniki puszczańskie i osiedli na skraju ich po obrzeżach połonin?
Z daleka przybyli ci ludzie, pędząc przed sobą swój czworonożny dobytek a na małych, krzepkich konikach wioząc kobiety, starców, dzieci i mienie! Od dawna już, kiedy to od bramy dunajskiej w tę i tamtą stronę przewalały się hordy nieznanych ludów, mieszkańcy tych połaci, wyparci ze swych siedlisk, wywędrowali poza Karpaty, przejmując z czasem od Rusi ich wiarę, kulturę, zwyczaje i mowę. Jak długo tam popasali i z jakich korzystali praw — tego nie łatwo się doszukać. Dość, że wiemy o ich osadnictwie na niezaludnionych ziemiach podkarpackich i o tym, że nazywano tam przybyszów Kucowołochami. Zapewne zruszyły ich z nowych miejsc coraz częstsze i groźniejsze napady Tatarów. Skośnoocy i okrutni jeźdźcy chętnie bowiem zapuszczali swe zagony nad Dniestr i Prut, a wkrótce i na ziemie rdzennie polskie.
Naród pasterski wypasający swe bydło na stepowych równinach Besarabii, Mołdawii i Bukowiny, a więc Wołosi i Rumuni, wycinani w pień i ograbiani, musieli uchodzić przed najeźdźcami. Obrali sobie dwa szlaki. Jeden prowadził w góry Siedmiogrodu, który niebawem zalali Wołosi całkowicie, dochodząc do Kroacji i Styrii; drugi — skierował się na zachód, wzdłuż głównego grzbietu Karpat. Ta fala uniosła na swym grzbiecie, jeżeli nie wszystkich, to znaczną część zruszczonych już Kucowołochów, przerażonych widmem najazdu tatarskiego. Oni to stali się winowajcami zruszczenia nowej fali przybywających tu rodaków, którzy w poszukiwaniu bezpiecznych schronisk i pastwisk z biegiem czasu rozpowszechnili się po całym grzbiecie Beskidu Niskiego, a nawet przekroczyli Poprad, wciskając się w słabo zaludnione wonczas, wąskie pasmo pomiędzy Polakami i Słowakami i docierając aż do Radziejowej, Jaworzyny i powiatu gorlickiego. Dalej nie poszli i nie idą. Zatrzymali się w granicach pasa, nazywanego Łemkowszczyzną.
Około 150 000 tysięcy Łemków, którzy przyjęli do swych żył krew najstarszych tu polskich rolników, rozproszonych z dala od większych ośrodków planowego osadnictwa polskiego, zamieszkuje kraj, pokrywający się obszarem Beskidu Niskiego z dodatkiem nieznacznych skrawków Beskidu Sandeckiego i Bieszczadów.
Od stóp Radziejowej i okolic Krynicy na zachodzie, do Halicza koło źródlisk Sanu na wschodzie — a może tylko do rzeki Osławy ciągnie się Łemkowszczyzna. Granicę jej na południu stanowi łańcuch Beskidu Niskiego; na północy rozsiedlenie Łemków, zatrzymuje się na granicy obszaru rdzennie polskiego; granica wschodnia stanowi jeszcze przedmiot badań. Na obszarze polskim znane są wsie „ruskich zamieszańców“, zapewne bardzo bliskich Łemkom, śród których natomiast spotykamy liczne wyspy polskie wzdłuż doliny Sanu i na linii Nowosielce-Sanok-Lesko. (Leszczycki, Udziela, Spett, Falkowski, Pasznycki, Reinfuss). Wyspy te są drogowskazami misji historycznej Polski na tych obszarach. Jeżeli założone one zostały w wieku XV. lub XVI., a więc po wędrówce Łemków, pamiętajmy, że powstanie osiedli polskich było zjawiskiem wtórnym, bowiem na dawnych mogiłach, śmieciach i rumowiskach osiedlili się ponownie Polacy. Nie dajmy się zbić z tropu, nie cofajmy się wobec hałaśliwej propagandy i modnych i szkodliwych dla nas teorii, że całe Podkarpacie jest „rdzennie ruską ziemią“, gdzie my jesteśmy „późniejszymi przybyszami“. Polska to ziemia z dawien i dawna! Polska z tych sędziwych czasów, gdy osady Wiślan opasywały obszar alański, który następnie przekształcił się w Ruś Czerwieńską, aż ją znowu mieczem jak też mądrą polityką królowie nasi wcielili do Polski. Mogłaby ona wstrzymać falę przybyszów, lecz nie uczyniła tego w zrozumieniu korzyści zaludnienia tych kresów nadgranicznych, bo przecież kolonizowali je również Niemcami, Wołochami, Madziarami, Słowakami i Czechami. Zresztą skąd te zakusy na „rdzennie ruskie ziemie“? Ani Łemkowie, ani Bojki nie są wszakże czystymi Rusinami. W ich żyłach płynie innoplemienna krew i odmienną mają oni duszę — niepodobną do duszy ruskiej Słowian naddnieprzańskich, mieszaniny Turków, Berendejów, Połowców i Tatarów. W skupieniu wsi łemkowskich znajduje się kilka osad z ludnością obcą temu społeczeństwu, bo złożoną z Białorusinów, sprowadzonych niegdyś spoza Prypeci, i Tatarów z w. XVII-go; istnieje tam również oaza niemiecka czy, podług innych wskazówek, szwedzka. Jest to jedna z największych i najzamożniejszych w Polsce wsi — Haczów w powiecie brzozowskim nad Wisłokiem. Haczów powstał w dołach jasielsko-sanockich za panowania króla Kazimierza Wielkiego po odzyskaniu przez niego Rusi Czerwonej. W swej trosce o kolonizację kresów swego państwa i mocniejszego scementowania jego, król — za którego władania Podkarpacie poczęli zaludniać osadnicy polscy — osadził w Haczowie niemieckich rolników. Później, bo w w. XVII dopłynęła tu nowa ludność — Szwedzi — jeńcy wojenni. Jaki wpływ wywarli oni na rdzennych mieszkańców — Niemców, to nie da się tymczasem określić, więc należy uważać Haczów, dawny „Hanshof“, za wieś pochodzenia niemieckiego, chociaż mieszkańcy jego od dawien dawna są całkowicie spolszczeni i odznaczają się gorącą miłością do swoich domów, pól i łąk. Podług nadania królewskiego godność sołtysa była w Haczowie dziedziczną — a tak zapewne intratną i zaszczytną, że ubiegali się o nią nawet niektórzy z możnowładców jak na przykład starosta sanocki Pieniążek w roku 1468, miecznik krakowski Fryderyk, kasztelan sanocki Siemieński i inni. Bywał też Haczów zastawiany przez królów Zborowskim i hetmanowi Janowi Tarnowskiemu. Dekrety Batorego, Władysława IV-go, Jana Sobieskiego stwierdzają, że dwie rodziny haczowskie Ekiertów i Szajnów, obowiązane do służby w piechocie łanowej, wydały dzielnych żołnierzy, za co otrzymywały różne przywileje. W r. 1388 Władysław Jagiełło ufundował w Haczowie rzymsko-katolicką parafię i kościół w stylu gotyckim. Pożarły go jednak płomienie w r. 1624, gdy wpadł tu czambuł tatarski. W siedem lat później wzniesiono nową świątynię modrzewiową, która, po odrestaurowaniu jej w r. 1864, po dziś dzień stanowi ozdobę Haczowa i najcenniejszy zabytek polskiego budownictwa drewnianego. Ludność okoliczna czci tu słynącą cudami statuę Matki Boskiej Bolesnej, którą, jak głosi legenda, przyniósł prąd rzeki. Haczowiacy są silni, dzielni i pracowici, Haczowianki słyną ze swej urody i odcinają się wybitnie od ogólnego tła okolicznych Łemków.
Łemkowie są potomkami Polaków i Kucowołochów, uchodzących przed najeźdźcami. Do pierwszych dwóch fal przyłączyły się inne, spowodowane polską polityką kolonizacyjno-osadniczą w w. XV i XVI-ym. Kolonizacji wołoskiej sprzyjali Jagiełło, Władysław Opolczyk i Ludwik Węgierski. Za króla Stefana w r. 1582 liczono już w ziemi muszyńskiej 63 „pódworzyszcz“ wołoskich i siedemnaście — w dolinie Górnego Dunajca. Wiemy, że, zaczynając od Bolesława Chrobrego do Henryka Brodatego, królowie, książęta i komesy — jak Teodoryk Gryfita, Śreniawici, Pieniążkowie-Odrowążowie i inni — werbowali sobie do drużyn cudzoziemców, których w owe czasy sporo włóczyło się po Europie w poszukiwaniu wolnego i dostatniego życia. Byli śród nich Niemcy, Skandynawowie, Wołosi, Holendrzy, Szkoci, Włosi. Zapewne zabrnęli oni również na obszary Polski i dali tu początek antropologicznym typom alpejskim, laponoidalnym i dynarskim, które spotykają się śród Łemków (Czekanowski), bo ich ziemie z biegiem czasu nadawano spolszczonym przybyszom, ich samych zaś czyniono — kmieciami, od panów zależnymi. Łemkowie otrzymywali od królów prawo rządzenia się według wołoskich obyczajów, nadania na wypas bydła w dobrach królewskich i biskupich, na budowę foluszów i młynów, na zakładanie pól i pasiek, z czego widać, iż byli dla władz ówczesnych elementem pożądanym.
Część Łemków kilkukrotnie przekraczała Karpaty i powracała nieraz, przynosząc ze sobą domieszkę krwi słowackiej, węgierskiej i germańskiej, powtarzając to, co spotkało Hucułów czarnoborskich. Być może, że wszystkie te szczepy, o które tak energicznie walczą działacze „ukraińscy“, jak Huculi, Tucholscy, Dolinianie, a nawet Bojkowie, są im równie obce z pochodzenia jak i Polakom, rozpoczynając swój rodowód od pnia wołoskiego, zmienionego głęboko drogą licznych i różnych krzyżowań. W żyłach tych szczepów płynie zapewne tyleż polskiej, co i ruskiej krwi, ale w żaden sposób przecie nie mają one krwi połowiecko-mongolskiej z Dzikich Pól Ukrainy. Taki to niezwykle mieszany typ zaludnia Łemkowszczyznę. Zapewne namiętnie i wiernie kochają oni swoją ziemię — czy tę wspaniałą, żyzną „Podola Karpackiego”, czy ubogie, jałowe spychy górskie i połoniny, — gdyż od wieków nie przekraczają jej granic, przestrzegają zazdrośnie swoich obyczajów, bardzo powoli pod naciskiem czasu i warunków życia porzucają swoje stroje i mowę — pełną słów ruskich, wołoskich, polskich, słowackich i staro-słowiańskich. Powracając z emigracji Łemkowie czym prędzej strząsają z siebie naleciałości europejskie i amerykańskie i stają się dawnymi „Rusnakami“, „Spiżakami“, „Kurtakami“ i „Czuchońcami“, jak nazywano ich w dawne czasy. Obecna nazwa Łemków jest nowego pochodzenia i powstała wskutek zwracającego na siebie uwagę częstego używania przez nich słowa „łem“, co ma oznaczać „tylko” (Kopernicki).
Mowa łemkowska na ogół rożni się od znanych gwar ruskich akcentem swoim, odmiennym słownikiem wyrazów najbardziej pospolitych nawet — oraz częstymi skrótami.
Śród wsi łemkowskich znajdujemy dość liczne wsie polskie. Wiemy teraz dokładnie, że było ich więcej na teraźniejszej Łemkowszczyźnie, a jeżeli tak, to co się stało wtedy z Polakami, którzy niegdyś budowali im „przysieki“ i „brony“? Porzucili te miejscowości i wynieśli się na zachód i północ? Nie wydaje się to prawdopodobnym, gdyż trudno przypuścić, żeby odłogiem pozostawili oni żyzne gleby kotliny jasielsko-sanockiej. Bliższy prawdy byłby domysł, że z biegiem czasu część kmieci polskich została przez zarząd dóbr królewskich i panów przeniesiona do innych miejscowości, część zaś z tych lub innych powodów stopiła się ze społeczeństwem łemkowskim, zmieniając nazwiska, zawołania i religię nawet, co odbywa się często i nieraz bardzo szybko, bo przecież nawet Włosi z Mediolanu — Marzani i Paletotini, osiedleni na Polesiu za czasów Bony stali się od dawna — „rdzennymi“ już Poleszukami — Marzanami i Paltami. Ten sam proces trwa również od kilkunastu lat na Litwie kowieńskiej i na Śląsku niemieckim i w Prusach Wschodnich, kędy nazwiska polskie i mazurskie, lecz nie dusze ulegają całkowitemu zniekształceniu. Jednak należy zwrócić uwagę na niedogodne dla Polaków rozproszenie osadnictwa na łemkowszczyźnie, gdzie rzucają się w oczy zwarte skupienia osad łemkowskich, śród których Polacy mają tylko pobyt sezonowy lub zamieszkują przysiółki. Dość szerokie pasmo osadnictwa łemkowskiego zwęża się coraz bardziej ku zachodowi — w powiatach krośnieńskim i jasielskim. S. Wygrzywalski tłumaczy to silnym obniżeniem Karpat w kierunku Przełęczy Dukielskiej i jeszcze jedną niezmiernie ciekawą okolicznością historyczną. Okolice te ogarniające Żmigród, Stary Żmigród i Kąty, dość wrześnie zostały zabudowane przez Polaków-„przewoźników“. Stanowili oni odrębną warstwę ludności i trudnili się prowadzeniem karawan przez Beskid Niski. Trakt handlowy biegł doliną Wisłoki na Bierz, Jasło, Dębowice, Żmigród, i przez Duklę poza główny grzbiet. Kraj — pomiędzy Duklą a Gorlicami i Bardiowem, uważany był zawsze za mało bezpieczny. Grasowały tu bowiem bandy beskidników opryszków. Aby zabezpieczyć się przed nimi wynajmowali kupcy polscy, ormiańscy i węgierscy silne nieraz oddziały zbrojnych przewoźników, którzy za ustaloną opłatą podejmowali się przewozu i obrony ludzi i towarów przez Karpaty i inne miejscowości niebezpieczne. Przewoźnicy ci — odważni i przedsiębiorczy — przybywali z głębi Polski i osiedlali się po obu stronach traktu handlowego i u podnóża Beskidu Niskiego, czym daje się wytłumaczyć głębokie przeniknięcie Polaków w okolicach Żmigrodu i Dukli. Wyspy zaś polskiej ludności śród Łemków powstały wskutek osiedlenia się Polaków, dawniej mających swe odwieczne siedziby w górach i puszczach, po stacjach handlowych, jak Piwniczna, Muszyna, Tylicz, Dukla, Jaśliska, albo też wskutek zakładania osad przez bartników, potażników i smolarzy, jak np. Huty: — Wysowska, Krempska, Samoklęska i Polańska w gorlickim, jasielskim i krośnieńskim powiecie. Łemkowskie wsie to zazwyczaj łańcuchówki z zagrodami typu jednobudynkowego we wschodniej i środkowej połaci kraju i typu dwubudynkowego na zachodzie. Domy łemkowskie są zmodyfikowanymi szałasami pasterskimi, po dodaniu do nich sieni, drugiej izby i komory. W zagrodach jednobudynkowych, zaraz za sienią rozpoczyna się część gospodarcza: stajnia, szopa i stodoła. Poza fundamentem z kamienia jako budulca używają Łemkowie belek świerkowych lub jodłowych, układanych na zrąb. Im bliżej ku wschodowi, tym częściej spostrzec można chaty o ścianach zwyczajem słowackim pokrytych równymi pasami białych okrągławych plam, po czym następuje bielenie kantów zrębu przez całą rozciągłość szpar pomiędzy belkami — aż takiej „wyprawie“ zdobniczej ulegną zewnętrzne ściany izb mieszkalnych i wreszcie cały dom, jak to się praktykuje w powiecie gorlickim a także w jasielskim. Jednakże najbardziej zwracają na siebie uwagę domy o barwnej wyprawie — czarnej, czerwonej i żółtej z równoczesnym bieleniem szpar międzybelkowych, ram okiennych i framug wejściowych. Zamiast farby używane są miejscowe kolorowe glinki i łupki bitumiczne, zmieszane z ropą. Okapowy, o szerokim kącie szczytowym dach chaty kryty bywa gontami, słomą lub dranicami, przy czym kalenice wzmocnione są szeregiem gontów, snopkami słomy lub kozłami. Szczyty domów są starannie pobite gontami. Chaty częstokroć nie posiadają kominów. Takie „kurne“ legowiska mają ponury wygląd: okopcony pułap i czarne ściany, okryte grubą warstwą sadzy nie usposabiają mieszkańców ich do wesołości i różowych nastrojów, tym bardziej, że dawno okienka — małe, o dziewięciu drobnych, mętnych szybkach, nigdy nie otwierane, nie przepuszczają świeżego powietrza i promieni słonecznych. Jedyną białą plamą na czarnym tle odcina się codziennie pobielany piec. Obecnie zjawiły się już piece z kominami, większe okna rozmaitych typów, a nawet domy murowane. Zabudowania gospodarcze, stosunkowo niedawno wprowadzone „sypańce“ — spichrze, chlewy, stajnie i szopy stawiane są pod jednym dachem z izbami mieszkalnymi. Osobno stoją tylko piwnice kamienne, wkopane głęboko w zboczu pagórka. Niektóre chaty mieszkalne na zewnątrz zasłonięte są oszalowaniem z desek, co przechowuje ciepło w izbach i daje miejsce na skład drzewa opałowego lub słomy na podściółkę dla bydła. Na Łemkowszczyźnie każde niemal gospodarstwo ma swoją „filię“ w górach, gdzie stoi „chyża“, czyli letnia chata jednoizbowa i stajnia. Przebywają tam Łemkowie na wiosnę i w jesieni, gdy orzą wysoko położone pola lub zbierają plon. W pewnych miejscach celem tych zagród sezonowych jest wypas bydła — tradycyjne zajęcie potomków wędrownych Kucowołochów. Stoją tam budy dla bydła i budki dla pasterzy, a czasem szałas, chociaż w tym wypadku wygody człowieka odchodzą na plan dalszy, jak daje się to spostrzec u wszystkich koczowników, bo echa ich życia nie zamarły jeszcze w duszach Łemków. Koło domów pojawiły się już sady owocowe, lecz są one prowadzone nieumiejętnie i do nich miejscowe gospodynie nie czują, zdaje się, żadnego pociągu.
Pola i pastwiska większej części włościan ulokowały się na marnej, nieraz błotnistej glebie. Gospodarstwa z biegiem czasu zostały rozdrobnione, a ziemia, słabo nawożona i niewspółcześnie uprawiana, niedostateczny dla wyżywienia rodzin daje plon. Najlepiej ze zbóż udaje się owies i jęczmień, urodzaje żyta bywają słabe i niepewne, pszenica z powodu wysokiego położenia, późnej wiosny i wczesnej zimy prawie nigdy się nie udaje. Gospodarstwa rolne Łemków po zniszczeniu ich przez szalejącą tu w r. 1915 wojnę, a już i wcześniej nawet — wobec zaniedbania roli przez licznych wieśniaków udających się na emigrację do Kanady, Francji i Stanów Zjednoczonych nie mogą jeszcze dojść do stanu normalnego. Przeszkadza temu w znacznym stopniu rozdrobnienie posiadłości włościańskich i rozbicie na małe kawałki, w nieładzie rozrzucone po terenie. Obecnie prowadzi się energiczna walka z tymi „szachownicami“ drogą komasacji, życzliwie przyjętej przez Łemków w zupełnym zrozumieniu jej korzyści. W pierwszych latach odbudowy zniszczonego przez Niemców i Rosjan Państwa, Łemkowie byli pozostawieni własnemu losowi. Wielkie z tego powstały braki — materialne i moralne, lecz teraz, w miarę słusznego zainteresowania się tym ludem, od wieków wspólnymi z Polakami kroczącym drogami a istotnie potrzebującym mądrej i serdecznej opieki, wkrótce już nastanie czas, gdy Łemkowie podniosą stroskane głowy i raźniej już spoglądać będą w przyszłość. Nie łudźmy się jednak nadzieją, że lud łemkowski zachowa na długo jeszcze swe dawne cechy zewnętrzne i swoisty byt. Już obecnie i to i tamto zmienia się szybko, przekształca się i zmierza do szablonu. Na to nie ma rady! Cywilizacja i ogólno państwowy plan życia są to potężne czynniki ewolucji i standartyzacji we wszystkich dziedzinach. Taka jest konieczność dziejowa...
Znawcy tego kraju wskazują, że mogłyby tu jak dawniej dawać dobre zyski wypas wołów, sadownictwo, pszczelarstwo i uprawa lnu. Przemysł ludowy nie jest w stanie podnieść dobrobytu Łemków, jak ma to miejsce na Huculszczyźnie. Łemko — pierwotny, niepomysłowy rzemieślnik — „struga“ łyżki, misy, talerze i inne przedmioty z drzewa w Nowicy i Leszczynach, wyrabia żarna w Bartnem, Przegonieniu i Jaśliskach, tka grube sukno i płótno w Światkowej, Krempnej i Polanach, warzy w Łosiach znaną w całej bodaj Polsce maź kołową i robi miotły; lubi wędrować z wyrobami własnego skromnego przemysłu po wsiach i miasteczkach, bo to prawdopodobnie koi budzącą się w jego sercu tęsknotę do dawnego życia koczowniczego. Rzeźbiarstwo w drzewie, choć zdradza piękne i bogate motywy, u Hucułów zapewne zapożyczone, nie wydało tu ani jednego prawdziwego artysty tej miary, co Szkryblak, Diaczuk-Derejuk i Mehedeniuk za Prutem, ani takich garncarzy, jak Bachmiński, Koszak i Tymiak w Beskidzie Huculskim.
Źródłem dobrobytu Łemków może stać się wyłącznie rola i pastwisko oraz naturalne bogactwa ich kraju — źródła lecznicze — szczawy żelaziste w Wysowej, siarczane — w Wapiennem, Uściu Ruskim, Gładyszewie, Samoklęskach, Mszanie itd.; solanki — w Ropie, Prełukach i Uhercach a także i te, których na swych terenach uzdrowiskowy Iwonicz i Rymanów jeszcze nie wyzyskał. Przystosowując je do użytku publicznego i ułatwiając komunikację można byłoby tu ściągnąć niezamożne zastępy kuracjuszów i kolonie dla dzieci, co dałoby zarobek okolicznej ludności łemkowskiej. Trudno byłoby wyliczyć wszystkie miejscowości tak bardzo nadające się do zorganizowania stacji klimatycznych, letnisk i kolonii dla młodzieży — gdyż jest ich zbyt wiele, a częstokroć o wysokich walorach i możliwości rozwoju. Tym a nie innym sposobom związanoby gorączkowo, sztucznie, natrętnie „ukrainizowaną“ Łemkowszczyznę z Polską, zainteresowaną w ekonomicznym odrodzeniu tej części Beskidu Niskiego i jego przedgórzy. A wtedy czy przy radle, czy przy baranach na „łuhu“, czy i w niedzielę po cerkwi donośnym wesołym głosem zaśpiewałby — nie zatruty podstępną agitacją z za kordonu — młody Łemko z wojska do zagrody wróciwszy:

Ja sy chłopak szwydkyj, ny bojusia bytky,
Chto sia bytky bojit, ten za drzwiamy stojit...

Ze zdumieniem i utajoną radością słuchać go wtedy będzie siwy staruch — niedobitek z czasów minionych i ciężkich jak koszmar, jakiś tam Atanas-długowłosy i po dawnemu „czuchaty“.

∗             ∗

Niedziela... Pogodna jesien od dawna już w złoto i szkarłat odziała gaje bukowe, brzozy, olchy i jarzębiny. Ścierniska lśnią się złocistym połyskiem, a nad nimi snuje się błyszczącymi pasmami „babie lato“, na podorywach runią się oziminy; po ugorach, szukając dobrej trawy, błąkają się łaciate krowy.
W dolinie, śród grabów i lip, wznosi się niby ścięta piramida czworoboczna dzwonniczka z galeryjką i kopułką na szczycie, a za nią dwie inne kopułki na czterookapowym dachu gontowym drewnianej cerkiewki. Dalej — hen — za rzeką bieleje inna — murowana, o zarysach okrągłych; trzy na niej kopuły, przy niej dzwonnica.
Drogą, co wije się brzegiem, idą ludzie kupkami, przystają, gwarzą i dążą dalej. Różowy kurz kłębi się za wozem. Barwne, wesołe ukazują się na nim plamy.
— Ha — to mołodycie idą z cerkwi!
Tak myśli patrząc na to, co dzieje się na nizinie, stary gazda Atanas, lecz nie uśmiecha się ani do strojnych dziewczyn, ani do słońca nawet, ani do migocących w jego promieniach „farbitek“ — chust mołodyć i ich „malowanek“.
Wszedł dziś z chaty bodaj o świcie, zanim synowie z żonami i dziećmi do cerkwi zbierać się poczęli, i zabrnął starym zwyczajem, może od lat osiemdziesięciu, i może i dłużej — znaną mu ścieżką na ten „hrunek“. Niewysoki to pagórek, a przecież widać z jego szczytu całą okolice, całą...
Westchnął Atanas i okiem ogarnął daleki plant kolejowy, białą wstęgę szosy, a potem wzrok zatrzymał na cmentarzu przy cerkwi. Pociągnął głośno nosem, oparł się mocniej na sękatym kiju i mruknął do siebie:
— Dawniej tego nie było, a wszak żyli dostatnio Fedor, Andruszko, Baraba i Iwan z Hawryłą, co to leżą sobie teraz w ziemi przy cerkwi i już o nic się nie troskają.
— Och! — westchnął znowu i ciężką ręką uczynił na piersiach trzykrotny znak krzyża. — Długie, bardzo długie życie dał mi Bóg, a po co?
Stęknął i usiadł na skraju ścierniska. Koniki polne, niby szare bryzgi, rozprysnęły się na wszystkie strony. Stary pochylił się, bo w burej trawie miedzy dojrzał drobne, żółte grzyby „łyszky“ i inne — „barani rohy“ co to jeszcze przetrwały, jak on sam — stary Atanas, rolnik łemkowski i pasterz.
Poprawił na głowie staromodny, wypłowiały „kałap“ — okrągły kapelusz filcowy, nabyty niegdyś u Słowaka wędrownego.
Zamyślił się, i — zapatrzony w promienistą dal, — nic już nie widział. Właściwie widział i słyszał gazda, tylko wszystko to było niejasno, ni to jakieś majaki, ni to echa zamierające za Wisłokiem. Jakaś tęsknota żrąca ścisnęła mu serce, a potem wżarła się w nie kłami i już nie popuściła. Zdawało się, że razem z krwią w żyłach sączyły się wspomnienia, w niej jak ropa w ziemi ukryte. Atanas widzi przed sobą ogromny, bezbrzeżny step, tak ogromny, że aż mu się w głowie zakołowało. Step ów tak się rozparł, że zdawało się, iż jest to olbrzymia zielona stolnica, a na niej — szafirowa kopuła nieba. Hej — ani tu, ani tam nie widać końca i skraju! Aż oddech staremu sparło, bo nigdy tak bogatego stepu nie widział i wymarzyćby nie potrafił. To krew jego, co taiła w sobie gorącą czerwień praszczurów wołoskich, pokazała mu dalekie widnokręgi południowych, nadmorskich przestworzy, na nich zaś płowe woły o szerokich rozłogach rogów, czerwone krowy o ciężkich wymionach, tysiączne kierdele baranów, owiec i kóz. W końcu dojrzał sędziwy Łemko przodków swoich — starodawnych pasterzy — i zdumiał się. Spod szerokich rondów kapeluszów wybijały im się długie, czarne włosy, pyłem stepowym niczym siwizną przyprószone, jarzyły się oczy ciemne, śmiałe i płomienne, wyglądające czujnie wilka — szarego drapieżcy i straszniejszy od niego wrogów — Połowca, Madziara i Tatara. Wyczuł i pojął Atanas, że przywidziały mu się postacie starodawnych pasterzy, skotarów i „wiczarów“ — a nawet — kto wie — może wziąłby ich za „pekelników“ lub „jengluszów“ i przypominałby z wielkiego strachu od dawna zapomniane „odczyny“ na czarną moc. Jednak — nie przeraził się stary Łemko tych pasterzy, bo bystry wzrok jego dojrzał to, co było najważniejsze i najbardziej wymowne — odzież! Niczym się nie różniła ona od strojów, noszonych jeszcze przez starych gazdów łemkowskich. Wszystko na tych smagłych i rosłych pastuchach „fajne“ było i wedle obyczaju — „soroczki“-koszule, o kołnierzach, kraśnymi wstążkami związanych od tyłu, — gdzie się tworzyła pazucha; wełniane spodnie — „hołoszni“, niebieska kamizelka. tzw. „łejbyk“ aż z sześciu rzędami świecących się guzików, ciemna kurtka z rękawami — zwykły „sierak“, czy jak indziej mówią — „hunia“, a na jedno ramię narzucona ciemno-brunatna „czuchania“, z długą na plecach „galerią“ — peleryną, zakończoną białymi frędzlami, a wszystkie szwy i kanty łejbyków, sieraków i czuchań — zdobione barwnym sznurkiem czy suknem. I spodnie — „hołoszni“ z ciemnej wełny, ściągnięte szerokim pasem skórzanym z kieszeniami, jaki nosił jeszcze dziad Atanasa — też Atanas; „kapeluchy“ filcowe, szerokie — prawdziwe, rdzennie łemkowskie z zagiętymi do góry rondami! I onucze „chustianky“! na stopach — „skirni“ — chodaki... wszystko znane i swojskie.
Jakiś kundel zabłąkany nie zwietrzywszy człowieka zawczasu wypadł znienacka na Atanasa, przysiadł przerażony i po chwili umykał już poszczekując jękliwie. Widzenie prysło...
Stary wyciągnął z kieszeni płóciennych, brudnych „nohawek“ fajeczkę i kapciuch z machorką. Zapalił i ćmił sobie powoli, patrząc, jak ucieka dym z nozdrzy i odpędza drobną „muszkarę“, co lepić się poczęła do pomarszczonej i ciemnej skóry starca.
— Hej, gdyby tak było! — marzy Atanas, wspominając widziany obraz. — Hej, choć raz jeden okiem rzucić na ten step i na te woły długorogie, lepsze nawet od węgierskich, i na te owoce, przelewające się jak wart wezbranego potoku.
Tak marzy starzec i nie wie, że odżyły w jego duszy radości i troski dalekich przodków — pastuchów koczowych. Nie wie nic o tym, że nastała niegdyś czarna godzina, kiedy to uchodzić musieli na północ wciskając się pomiędzy góry a pola ludu polskiego. Wtedy szukali połonin dla bydła, szałasy stawiali, z gałęzi smrekowych sklecone, opędzali się niedźwiedziom, rysiom i wilkom, bili się na śmierć ze zbójnikami, którzy gniazda swoje mieli w karpackich rozłogach aż doszli do tej tu krainy i tu pozostali, bo dalej, snadź, sunąć nie mogli, a z czasem już i — nie chcieli. Wszystko tu inaczej, nie tak jak na stepach z widziadła, co go tak dziwnie judziło, a nawet nie tak, jak to dziadowie gospodarzyli, stawiając na halach szałasy dla owiec i wypasając woły węgierskie. Teraz już mało jest gazdów, którzy mają chyżę i szopę na hali za polem, i wołów już nie widać opasłych, a i bydło marnieć poczęło. Dopiero niedawno wojsko polskie rozdało włościanom dobre barany i owce a i o krowy też troskać się poczęły władze. Zapewne „łem“ czekać — lepiej będzie, ino on — stary Atanas — tego już chyba nie ujrzy, bo to już i czas, by nad nim, wedle zwyczaju zawodząc żałośnie zaśpiewały baby:

Już ja sia wybyraju do hrobu sumnoho,
Już mia tu ne budete wydiły,
Dity moi nikoły...

Westchnął znowu i brwi geste nastroszył, ni to strach odganiając, ni to czując, że w sercu gorycz wzbiera, niczym potok górski.
Po chwili jednak uspokoił się i o innym zupełnie myśleć zaczął, ot tak, aby nie siedzieć z pustą głową. Synowie jego w Ameryce byli i „stówki“ dolarowe do domu jemu i swoim żonom posyłali. Dokupił on wtedy gruntu i coś-niecoś z trzody, a gdy powrócili z za morza...
Atanas zaklął nagle i kijem w ziemię uderzył. Owa wojna przyszła i hulać poczęła, jak wściekła!
Spłonęły wsie, pokotem legły łany, pobrano bydło, a iluż to ludzi poległo, jak dwóch jego synów pod Gorlicami i na Dukielskiej przełęczy... Wszystko poszło z dymem i z krwią! Och, Boże Miłosierny, co się tu działo!! Wszak cała bodaj ziemia cmentarzami wojennymi się okryła. Widział je Atanas gdy, żeby coś dorobić, kupczył po wsiach i miasteczkach. Widział te mogiły, tysiące mogił na cmentarzach w Magórze Małastowskiej, Gorlicach, Staszkówcach, Pustkach, Łużnej i wzdłuż traktów, a już je tam i ówdzie przeorał pług i jęczmień okrył rozkołysanym łanem. Zapewne z torbami poszłaby cała rodzina lub z głodu wymarła, gdyby nie brat Szymon, co, z Kanady powróciwszy, zagrody ani nikogo ze swoich nie znalazł, więc do Atanasa przystał i dolary mu swoje oddał. Trochę wytchnęli wtedy i odżyli. Mogliby zapewne stanąć mocno z takim kapitałem, ale nie sądzone to im było. Chwała Przeczystej, że choć zdążyli nieco chudoby dokupić i nową chatę wystawić z dymnikiem wysokim i aż czterema izbami, bo resztę dolarów wycyganiły Żydy z miasteczka i na marki wymieniły. Wiadomo — papier, dym, ot tak — zupełnie nic! Szymon z tej zgryzoty do mogiły się położył, ale Atanas i synowie wytrwali.
— Dzie-e-e-e-dziu A-a-tana-a-a-a-s! — dobiegło z doliny dźwięczne, jak granie fujarki, wołanie dziewczęce. Ho-ho-dzie-e-e-dziu!
Starzec wstał i odkrzyknął w dół:
— Hau, Marynoczko! Po-łe hau!
Oparty na kiju uśmiechał się łagodnie i czekał.
Przyszła... Krasna, jak zorza, roześmiana jak słonko, co na szypotach rozprysnęło się figlarnie. A strojna, a barwna!
Jasny wąż warkocza wyślizgnął się spod pstrej chustki, na skroniach z obu stron świeżej, wesołej twarzy poruszały się z lekka „mucyky“ starannie skręcone loczki a puszyste, bo dziewucha włosy w „warze“ z liści kapuścianych z wieczora wymyła. Granatowy gorset odsłaniał białą, lnianą koszulę, na mankietach czerwoną i czarną włóczką ozdobioną, na spódnicy biły w oczy pasma różnobarwnych wstążek i fartuszek, również poszyty wstążkami, których cały pęk zwisał od kołnierza „soroczki“ i przykrywał nieco sznury paciorków i koralików. Małe stopki obute były w żółte chodaki, włożone na świeże, białe onuczki. Marynka, szybko wchodziła na pagórek stromą ścieżką wymachując trzymaną w ręku „huńką“ i coś podśpiewując.
Wreszcie wbiegła na szczyt „hrunka“ i łasząc się do dziada szczebiotała:
— A chodźcież, dziedziu, bo już wszyscy z cerkwi powrócili! A chodźcież, bo strawa czeka na stole!
Ciągnąc starca za „czuchę“ trajkotała bez przerwy:
— A na stoli pyrohy, maczanka z muky z mołokom, warianky z kapusty i bandurky z hrudkoju.
— Hardi! — uśmiechnął się do niej dziad.
— Nuże, chodźcie tedy, dziedziu! — pociągnęła go za sobą.
Atanas wspierając się na lasce począł zstępować z góry. Choć leciwy był, szedł pewnym, lekkim krokiem nadążając za wnuczką, która rozejrzawszy się wokoło zauważyła:
— Baczcie-łem, dziedzin, jaka tam zawała!
Istotnie od zachodu sunęła ciemna chmura. Stary machnął ręką i uspokoił dziewuchę, że deszczu ani wiatru halnego do nocy nie będzie. Ucieszyło to ją widocznie, bo wydała cichy okrzyk i klasnęła w dłonie. Po chwili śmiała się jak dzwonek, bo jej huńka z rąk wypadła i potoczyła się po stromej zerwie.
Stary gazda przyjrzał się jej uważnie i pytająco, po chwili zaś mruknął:
— Haj tam! Któryż to z chłopaków „wyhledał“ ciebie za „żeniczkę“, Marinko?
Przystanęła, lecz nagle jednym skokiem przypadła do niego i, szarpiąc go za poły „czuchani“, mówiła szybko i gorąco:
— Któż inny, jak nie Hryć — „hardyj” chłopak! On już „chomełkę“ mi do czepca z leszczyny struga, a świekra czepiec szyje... Prędko już prędko swaszki przyjdą „ładkaty“, by matula Marynoczkę im pokazała... Ach, dziedziu!
Zawstydzona nagłym wybuchem, ukryła zarumienioną twarz na piersi Atanasa.
— Daj wam, Boże, szczaścia! — szepnął gazda ogarniając wnuczkę ramieniem. — Daj Boże!
Nic nie mówiąc więcej schodzili w dolinę. Gdy weszli do izby, cała rodzina zasiadała już do stołu.
— Dobre dnuwałyste? — spytał starzec czyniąc zadość dobrym obyczajom towarzyskim i powiesił na kołku laskę, czuchę i kapelusz.
— Dobre, sława Bohu! — odpowiedzieli mu chórem domownicy.
Usiadł i pierwszy ze wspólnej misy łyżką lipową wyciągnął pierog i zatopił go w maczance.
Do misy wyciągnęło się natychmiast piętnaście łyżek.
— Duże dobri pyrohy! — pochwalił Atanas.
Jedli szybko i zręcznie, a gdy skończyli i podziękowali Bogu, stary gazda zrzuciwszy hunię i łejbyk wgramolił się na zapiecek, aby z nawyku przespać się nieco. Sen jednak nie chciał tknąć powiek Atanasa. Czuł się podnieconym i wzburzonym. Ale czym? Czy ożywającym w nim majakiem dawno minionych koczowisk stepowych praszczurów — pasterzy, co aż tu nad Wisłok i Jasiołkę zabrnęli, czy może uradowała go wieść, że wnuczka Marinka — tylko patrzeć czepiec niewieści wdzieje i własne gniazdo z Hryciem założy?
— Daj im, Boże szczaścia i zdrowia! — szepcze gazda i nagle odbiegają go wszystkie troski, a jakaś fala wesołości tak go porywa, że nabija „duhanem“ fajeczkę i basowym głosem nucić poczyna:
— Popid lis kałynowyj, Tam Marynka chodyła, Kałynu łamała...
I tak już zasypia... Zasypia i nie słyszy, jak w sieni drżącym głosem opowiadają sobie baby, że tej nocy parobek Fedko słyszał, jak sowa — zła wieszczka — „hołowkaty“ dwa razy poczynała.
— Dożaj, chtoż to pomre? — spytała strwożona Marynka.
— Może Atanas, bo duże stareńkij — odrzekł cichy głos niewieści
W tej samej chwili stary gazda wypuścił zgasłą fajkę z ust, zamruczał przez sen — „Z łyczka rumianoczok, — Z hołowońki winoczok“... — i chrapnął potężnie, po gazdowsku.

Starzy ze zgorszeniem patrzą na wdzierające się zewsząd nowe obyczaje. Jeszcze nie mogą lub nie chcą dobrych od złych odróżnić. Już, zacisnąwszy zęby, darowaliby pogardę młodzieży do odwiecznej odzieży łemkowskiej, bo — jeżeli prawdę powiedzieć — droga jest ona na te czasy i niedogodna, kiedy uwijać się trzeba i ruszać bez przerwy, by końce wiązać z końcami, walcząc o dzień jutrzejszy. Dobre jest to, że choć łejbyków nie porzucają i sieraków, a reszta... ech, minęło, minęło! Parobki wolą fabryczne spodnie, marynarki, kapelusze i trzewiki, bo to miejskie, współczesne. Tego ich nauczyli ci, co po miastach w wojsku służyli, bo im łemkowska „staryna“ myszką trąci. Chwała Bohu, że baby i dziewuchy dawnych strojów się nie wstydzą, ale i to prawda, — że bardzo pięknie w nich wyglądają na zielonych kobiercach łąk i na tle ciemnych ścian lasu. Wiadomo, niewieści ród! Jeszcze ledwie-ledwie utrzymuje się dawny nawyk malowania chat na czerwono w białe pasy, a nawet w dwa kolory — czerwony dla mieszkalnej połowy i żółty — dla gospodarczej, lecz utrzymuje się — i to cieszy serca starych gazdów. We wszystkim innym wielkie zaszły zmiany! O gospodarstwie inaczej już myśli młodzież, coś tam o spółdzielniach jakichś się naradza, o pożyczkach, oborowym chowie bydła, o nowych szkołach, drogach i lekarzach wiejskich.
— Może to i dobre, ale nowe, a więc i straszne — mruczą do siebie starcy i podejrzliwie patrzą na młodych gazdów. Staruchy tylko, a i młodsze baby nie zwracają na te gadania najmniejszej uwagi. Nie mają czasu i w dawnej żyją atmosferze. Ustaliła ją i w nieruchome, zda się, przyoblekła formy długa przeszłość łemkowska, co na wszystko — od urodzenia do śmierci, na każdy dzień i każdy czyn niezłomne utrwaliła prawo niepisane. Siwowłosi gazdowie wstydzą się już, ale baby nie ustępują i żądają, by „take wełyke wazne diło“, jak budowa nowej chaty odbywało się starym zwyczajem szukania za pomocą kołaczyków zawieszonych na patykach — szczęśliwego miejsca i wpuszczenia do nowego domu koguta przez okno, zanim ktoś pierwszy wejdzie do sieni. A orka i siew — od czego zależy urodzaj i byt rodziny — czyż to nie „wełyke ważne diło“ i czyż można tu czegoś zapomnieć i nie wykonać, co przez tyle wieków chroniło dziadów od klęski i głodu? Należy więc oracza, konie i woły, pług i bronę wodą świętojańską pokropić, między kołami pługu umieścić chleb w lnianej szmatce, konie batogiem przeżegnać w imię Boże. Wielka to nieostrożność, gdy gazdynia przed wyjazdem „czołowika“ na siew zapomni kożuch „na liwyj bik werchom“ włożyć, pokropić ziarno wodą, a resztę wylać tuż poza wozem, a już nigdy nikomu nie wolno tego dnia pożyczać węgli, zapałek i w ogóle ognia! Przeciwko gradobiciu ludziska święcą patyki leszczynowe i zatykają je po polach. Pierwszy snop z pola przynosi do domu gaździna, a wtedy już nikt nie tknie zboża w polu, jak również myszy nie będą psuć ziarna, jeśli przed pierwszym wozem żyta na boisku rzucić zamkniętą kłódkę. O tym wszystkim pamiętać należy starannie, bo tego wymaga surowe, niepewne życie w łemkowskiej krainie. Wróżby wszelkie i szczątki, echa dawnego prawa ludowego i czary — to też dziedzina niewieścia, zazdrośnie przez nie przekazywana córkom, bo wnuczki już zmądrzały i śmieją się w żywe oczy, patrząc na praktyki babskie i słuchając, co ględzą one cichymi głosami, ni to wielką powierzając tajemnicę. Szepcą zaś one i mruczą o „chowańcach“ — dobrych, chętnych do pomocy ludziom biesach domowych, o „błudach” złośliwych, które pijanych i niewierzących gazdów na rozstajne wyprowadzają drogi, aż chłopy zabłąkają się gdzieś i przepadną. Mruczą coś o „wenkluzach“ czy „jengluszach“ co to zuchwałemu człowiekowi, jeżeli zdobyć je i ujarzmić potrafi, pieniędzy przysporzą. A ileż to te stare, w kabłąk zgięte baby mają w pamięci opowieści „szczyrych“ o diabłach i wiedźmach, o topielicach, o sile uroków od złego oka, a jeszcze więcej odczynów, zamawiań i zaklęć przeciwko czarnym mocom piekielnym?! Leczyć też umieją wszystkie choroby, byle dzień wybrać odpowiedni, szczęśliwy i taką również godzinę, czy to do „swytanja“ czy „z noczy“. Skuteczne to są leki — owe „czorne zila“, które tak trudno znaleźć, jak i kwiat paproci na Kupałę; ale i pospolity barwinek, spalony na popiół, dobry jest na bielmo, tendziawa w gorzałce — na cholerę, a i tyrłycz niezgorszy. Na gojenie ran niema lepszych środków, jak sok „serpnyka“ i popiół ze skóry jeża. Obkurzanie „prysiritem“ zdejmuje uroki, lecz to nie wszystko, — bo w siwych głowach, okrytych czepcami, przechowuje się prawdziwa skarbnica sposobów na obfity udój, cielenie się krów i owiec, na tłuste mleko i na epidemię u zwierząt domowych, poza tym — któż inny, jeżeli nie baba, zna do sedna dawne obyczaje — przy chrzcie, ślubie i pogrzebie. Przed tymi „starinkami” poważnieją nawet i śmiać się przestają wnuczki, co już łyknęły życia wielkomiejskiego, a dlatego, że są to bardzo rzewne zabobony, pełne dostojeństwa i wymagające żywego udziału osoby zainteresowanej, która staje się celem współczucia, zachwytu i zazdrości, szczególnie więc przy obrzędach weselnych, o czym najśmielsze i najbardziej wyemancypowane dziewuchy myśleć i marzyć nie ustają. I nie dziw, boć to wszakże życie, nowe życie, które trzeba rozpocząć i do grobowej deski możliwie szczęśliwie dociągnąć na roli, łąkach i w chacie mężowskiej, co będzie cichą przystanią lub też udręką niewypowiedzianą i nieskończoną. Śledzą więc dziewuchy pilnie, pamiętliwe na zasłyszane rady babek, by „swatacz piszow na diwky“, wedle obyczaju łemkowskiego i, gdy się ułoży z rodzicami chłopca, wraz z „tatcio“ poszedł do księdza dać na zapowiedzi. Nie zapomni panna młoda przyjmować podarki ślubne nie gołą ręką ino przez lnianą chustkę i ofiarować oblubieńcowi kołacz i koszulę, otrzymawszy od niego kołacz z białej mąki, podany na „chusti“ do czepca. Pamięta ona też o tym, aby swatki i drużki włożyły do trzewików ziarna, przędzę, miód i pieniądz, by w cerkwi ślubny wianek nie zsunął się z głowy i nie zgasła świeca w ręku starosty. Po skończonym obrządku, tuż na dziedzińcu cerkiewnym mołodycia potajemnie puści sobie świeże jajko kurze za pazuchę, a gdy ono bez zatrzymania ześlizgnie się po jej ciele i spadnie na ziemię — młoda mężatka już wie, że porody będzie miała lekkie, więc uśmiecha się radośnie, kiedy ją i męża sąsiedzi obsypują ziarnem na bogate i płodne życie. Z cerkwi nowożeńcy powracają każde z osobna do rodzicielskich chat, gdzie dawniej zawsze, a teraz już w niektórych zaledwie okolicach, naprzeciwko nim wychodzą rodzice, odziani w kożuchy, wywrócone futrem do góry, niosąc na plecach chleb — znowu dobra wróżba na szczęście i dostatek.
Po obiedzie u rodziców młody z przyjaciółmi idzie do chaty żony, ale znajduje ją zamkniętą. Pukają głośno, a wtedy wywiązuje się tradycyjna rozmowa. Zapewne ustalili ten rytuał młodzi pasterze stępowi, inną niegdyś posługujący się mową, gdy to, podczas krótkich postojów po większych obozach koczowych, wypatrywali sobie dziewuchę po sercu i, wymaniwszy ją na step szeroki, jak umieli, przekonywali o swej miłości i o tym, że cała ziemia, słońce, księżyc i gwiazdy tylko dla nich dwojga zostały stworzone, aby w radości i szczęściu żyć mogli. — Chto tam je? — pytają z chaty.
— My — ludy podorożni, spokijni, choczymo u was widpoczaty! — odpowiada pan młody.
— My was ne znajemo — szczo wy za ludy, może wy jaki opryszki, bo ne majete żadnych znakiw, a czomu wy deś do inszoji chaty ny zajszły? — udanie groźnym i niby strwożonym głosem pyta dalej ojciec mołodyci.
— Nam sa tut zwizda objawyła, tu stała i dała nam znak, szczoby my tu zajszły — objaśnia pokornie jeden z drużków.
Drzwi się otwierają — goście wchodzą, piją wódkę i zasiadają do stołu, chociaż mołodyci nie widać i nie słychać. Wtedy swaszki rozpoczynają „ładkanie“ grożąc, że nie będą pić i jeść, zanim nie pokażą im mołoduchy, starosta zaś przysięga, że nie ujrzawszy jej nie opuszczą chaty.
Gospodarz się certuje, zwleka i kręci, w końcu wychodzi i powraca z parobkiem o wypchanym poduszkami brzuchu i długich wąsach. Po długiej mitrędze przyprowadzają wreszcie oblubienicę, i sadzają obok młodego męża. Stoły już nakryte, jedzenie i picie przygotowane. Zaczyna się uczta weselna, podczas której młodym podają osobne dania, najczęściej kurę.
Wreszcie „młoda“ wraz ze swoją skrzynią wyprawną przybywa wozem do domu męża. Pierwsze straszne, odpowiedzialne kroki, decydujące o całej przyszłości! O ile przed ołtarzem broni swych praw głowy domu mężczyzna, bacząc, by kobieta nie nadepnęła mu na nogę, nie przycisnęła do jakiegoś twardego przedmiotu odzieży i podczas przysięgi nie położyła na jego rękę swej dłoni, o tyle, wchodząc do nowej chaty, działa z gorączkowym pośpiechem niewiasta. Ona pierwsza zaczyna się myć, by odpędzić złe moce, ona też kropi wodą gości i wszystko wokół w całej zagrodzie. Do świtu nieraz przeciągnie się starodawny „propijnyk“ — zapijanie młodej i oczepiny, gdy to przy jej płaczu i zawodzeniu zdejmują wieniec — nakładają „chimlę“, upinają na niej włosy i „powiazujut“ czepcem, przy czym starosta weselny kraje żytni, zdobny w gwizdy i „ptaszki“ „chlib-stilnyk“ i dzieli go pomiędzy członków rodziny.
A nazajutrz młodzi przyniosą na plebanię trzy gałązki sosnowe, oplecione barwinkiem. Koniec... Młode stadło rozpoczyna powszednie, szare życie i już od tych dwojga ludzi zależy, czy będzie im przyświecać słonko, czy też „nawała“ marna okryje dziś takie promienne niebo nad nimi.
Są to stara siwe obyczaje, ale pełne nieśmiertelnej żywotności. Niech cywilizacja, współczesne poglądy i prądy przenikną całe życie Łemków, zmienią wszystko, zabiją szyderstwem diabłów, wiedźmy, duchy, rusałki, uroki i inne zabobony, co rychło już nastąpi, jak tylko umrze gazda Atanas i staruchy — znachorki, — te obyczaje weselne długo jeszcze żyć będą! Jakiż bowiem chłopak i jaka dziewczyna nie zechcą w tym ważnym dniu uczynić wszystko, by stworzyć sobie życie pogodne, dostatnie i szczęśliwe?!
Jeszcze od czasu do czasu, powijając dziecko, jak przez sen, instynktownie przypomina sobie matka — co słyszała niegdyś od starych kobiet wiejskich — wprawnych „powituch“ — domorosłych akuszerek. Te przestrzegały „wahitne żinki“, oczekując potomstwa, by dla zdrowia dziecka zawsze nosiły przy sobie nożyk, a nigdy nie kładły za pazuchę świeżych owoców, by za nic nie stąpały po sznurze lub łańcuchu, nie ściągały mężowi butów; one też uczyły, że nie wolno na kobietę ciężarną rzucać czymśkolwiek, choćby dla żartu, i pluć w jej stronę. Noworodkowi, jeżeli jest dziewczynką, dają do rączki igłę, chłopakowi młotek, aby był kowalem, i pieniądze — przepowiednię i talizman przyszłego bogactwa. Teraz dzieciom, oprócz pieniędzy, darowują książkę i ołówek — bo zrozumieli już Łemkowie, że sztuka czytania i pisania — lepsza to nieraz od majątku potęga i „odczyn“ na różne biedy i klęski. Tak to dogorywają przeżytki obyczajowe. Następne pokolenie kobiet nigdy już ich sobie nie przypomni, bo i teraz już młodzież nie darzy zaufaniem znachorów wiejskich, woli poradzić się lekarza w miasteczku i nie zadaje sobie trudu, by na Kupałę i w wigilię święta Matki Boskiej Zielnej szukać traw i ziół leczniczych. Zapomną też niebawem młodzi Łemkowie, co należy robić, gdy, przepowiadając czyjąś śmierć, zawyje pies, huknie sowa, skrzeknie sroka pod oknem lub kogucim głosem krzyczeć pocznie kura, z łopotem skrzydeł zlatując z drąga w stajni lub oborze? Już i w naszych czasach gdzieniegdzie tylko umierającego kładą na słomę i wciskają mu w rękę „hranycznu świczku“, by miał lekkie konanie. Zmarłego zaś ubierają w koszulę lnianą, uszytą bez węzłów, i w najlepszą odzież, zatrzymują zegar i odwracają lustro szkłem ku ścianie. Po nabożeństwie żałobnym młodzi urządzają w chacie zabawę. Taki „pochoron“ kończył się nieraz krwawymi bójkami, co uważane było za bardzo dobry znak, lepszy nawet od „jojkania“, gdy matka, żona lub córki nieboszczyka niezwykłe głośno zawodzą i szczerze płaczą. Do trumny kładą różne przedmioty, zapasy żywności i „wykupne“ pieniądze. Wynosząc ciało z izby, żegnają ją trzykrotnie, uderzając trumną o próg, a w tym samym czasie domownicy poruszają wszystko w zagrodzie — bydło, konie, psy, ziarno, siano, wozy, narzędzia rolnicze i sprzęty domowe, co ma na celu sprowadzić urodzaj i zdrowie. Smutne bywają ostatnie chwile przed oddaniem ziemi ciała nieboszczyka, jeżeli posądzą go, że stanie się upiorem lub innym „pekelnykiem“. Teraz to już odeszło w mrok przeszłości, lecz niedawno jeszcze takiemu biedakowi, leżącemu już w trumnie, wbijano w głowę ząb od brony, a przez całą drogę na cmentarz przed orszakiem pogrzebowym sypano mak, by upiór nigdy nie mógł wrócić.
Po pogrzebie rodzina i przyjaciele zmarłego spożywają „niespodziewanyj“ obiad bez mięsa i śpiewają na intencję nieboszczyka „wicznuju pamiat“ — nasze „requiescat“, a na cześć pozostałych na tym padole — „mnohaja lita“, co odpowiada polskiej pieśni biesiadnej „sto lat“. Na siódmy dzień po pogrzebie urządza się nowe przyjęcie — „tyżdeń“ z udziałem popa, modłami, odczytaniem ewangelii i święceniem chaty. Wiele przechowało się jeszcze dawnych pogańskich i koczowych obrzędów pogrzebowych, lecz, jak coraz już częściej mówią gazdowie i gazdynie — „toho zwyczaju teper tu neje“. Tak — znikają coraz szybciej stare obyczaje i tradycje. Samo życie z nowymi warunkami wykorzenia je jak chwasty... jeszcze kilkanaście lat i — wszystkie echa minionej przeszłości umilkną na zawsze, umrą i nie odnowią się, bo im cywilizacja, zwyczajem łemkowskim i cygańskim, wbije w głowę ząb od brony, pod język położy dwie szpilki, obsypie makiem i nasieniem dzikiej róży. Po raz ostatni, po raz ostatni... O tej samej godzinie rozwieją się jak smugi mgieł porannych sędziwe zwyczaje domowe i gospodarskie, a nawet obrzędy doroczne, o ile nie zostaną związane z wypoczynkiem po pracy, zabawą, śpiewem i tańcem. Już młode gazdynie nie bardzo chętnie pieką wigilijny „kriaczun“ z talizmanicznym ząbkiem czosnku we środku, na krzyż przewiązany pasemkami przędzy lnianej. Uśmiechają się młodzi łemkowie śledząc, jak ojcowie niosą staromodne pieczywo na brzeg potoku i, trzymając je na dwu snopkach owsianych, zanurzają w wodzie, a potem myją się i dźwigają kubełek z wodą, aby inni obmyli się w tej wodzie, co wszelką czarną moc odgania. Wszystko, co przyniósł gazda od potoku, ma znaczenie i dobroczynną siłę, a wszystko służy do wróżb. Bochen „kriaczuna“, pchnięty tak, by toczył się kantem, ma zatrzymać się górną częścią, by wszystko wypadło szczęśliwie. Snopki owsa Łemkowie rozwiązują i kładą pod serwetę, co chroni najskuteczniej przed myszami.
Te zwyczaje nie wszędzie już są przechowywane w swej pogańskiej czystości. Zmieniają się szybko i niedługo już przejdą w krainę wspomnień, bo już i teraz nie wierzy młodzież łemkowska, żeby czosnek z „kriaczuna“ mógł być skuteczny na ból zębów i mają większe zaufanie do jodyny, aspiryny, a nawet... dentystyki. Na święta wielkanocne za to w każdej chacie baby pieką z żytniej mąki „pasku“ i kładą na niej trzy ucięte pręty wierzby. W niektórych wsiach robią pisanki, lecz jak ziemi do nieba, tak im do huculskich wyrobów! Na świętego Jana, którego wesoły i zawsze trochę tajemniczy dzień będzie zapewne długo jeszcze obchodzony, mają miejsce sobótki i kupało, gdy to palą stosy z gałęzi jałowca, smereka i jodły, śpiewają i skaczą przez płomienie, bo gdzieś głęboko w duszy Łemków tkwi przekonanie, że ogień — brat Jariły-boga uzdrawia i oczyszcza. A noc świętojańska, duszna i gorąca burzy i zapala krew... Rozłożyste buki i ciemne graby spoglądają na to, co się dzieje w ich cieniu, bo tajemne tam i ważne zachodzą wypadki, o całym stanowiące życiu, gdy to pojawi się na wsi zawsze od tej nocy szalonej pogardzana „zawytka“ — sierocina lub nowa, szczęśliwa mołodycia... Młoda gazdynia będzie myślała, że swym urokiem czy lubystkiem zdobyła sobie męża i nie wie, nie pamięta, że było to na Kupałę, a więc sam Jariło taki jej los szczęśliwy wyznaczył... Nie pamięta o tym gazdynia, co to już w mieście bywam nieraz, słyszała radio i przyglądała się obrazom na srebrnym ekranie. Poznała ona życie i wie, że jest tak zawiłe i groźne, że nic na to nie poradzą wróżby, czary, odczyny i lubczyki. Nie ma ona żadnych złud i żadnych rozczarowań. Przed nią wije się i ginie w oddali droga ciężkiej pracy, troski i chwilami rozpaczliwej walki. Polega więc tylko na własnych siłach, wytrwałości i sprycie. A wszystkie te staroświeckie gusła — zabawa, żart, oszukiwanie samych siebie, budzenie mętnej nadziei. Ech! Co dla niej Jariło? Dźwięk bez treści, niezrozumiałe, obce uchu, niepotrzebne echo przeszłości... I pieśni nawet pocieszycielce nie wierzy...

Spiwanoczky moji, tilko was spiwaty —
Takyj roczok nastaw, by was zabywaty.
Takyj roczok nastaw, taka hodynoczka,
Szczoby zabywaty swoji spiwanoczky.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Ferdynand Ossendowski.