Kłamstwa/Tom II/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kłamstwa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mensonges
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Paweł Bourget.

KŁAMSTWA.
Romans paryzki
Tom II.
WARSZAWA.
Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego".
Pasaż Miodowa-Długa № 23.

1904.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Октября 1903 г.




I.
Okrutna prawość.

Ireneusz Vincy, nie mogąc nigdzie znaleźć Zuzanny, stanął w przedsionku Muzeum. Tyle sprzecznych myśli wirowało mu po głowie, że nie był zdolnym zdać sobie sprawy z tego, co się z nim stało, ani z tego, gdzie się teraz znajdował. Zuzanna nie omyliła się w swych rachubach: cios, jaki zadała młodemu człowiekowi, uczynił go niezdolnym do rozumowania i zastanawiania się. Gdyby otwarcie wyznała mu swą miłość, Ireneusz, rozumując na trzeźwo, byłby prawdopodobnie spostrzegł, jaką sprzeczność stanowiło to nagłe wyznanie z anielskim charakterem, który Zuzanna przybrać usiłowała. Pomyślałby niechybnie, że nie musi być ona aniołem, skoro tak łatwo pozbywa się swych skrzydeł. Tymczasem teraz mógł się przekonać, że anioł, rozpostarłszy swe białe skrzydła, odleciał w krainę obowiązku.
— I ona mnie kocha, ale nie przebaczy mi nigdy, żem na niej wymógł wyznanie tego uczucia!... — myślał Ireneusz.
Uwierzył naiwnie, że jego anioł odleciał z postanowieniem niepowrócenia więcej, a wiara ta pochłaniała wszystkie siły jego umysłu. Jakimże sposobem skłonić do zaniechania powziętego zamiaru kobietę, która była tak szczerą, że nie umiała utaić swego uczucia, lecz tak uczciwą, że uczucie to poczytywała za zbrodnię? Stawała mu teraz przed oczyma twarz jej przerażona i oczy łzami zamglone. Pogrążony w bolesnej zadumie, prosto szedł przed siebie; nieznośną mu była teraz myśl spotkania kogokolwiek, chociażby nawet najukochańszej swej powiernicy, Emilii. W siadłszy do dorożki, kazał jechać za rogatki, w stronę Saint-Cloud. Rozkaz ten wydał woźnicy machinalnie, przypomniawszy sobie, że Zuzanna opowiadała mu o wycieczce, którą dzieckiem będąc odbyła z koleżankami do Saint-Cloud.
Wysiadłszy z dorożki, z żywem uczuciem zadowolenia udał się w głąb lasu. Zeschłe liście szeleściły za każdem jego stąpnięciem; nad głową jego mroźny wiatr gnał szybko ciężkie, zimowe chmury. Od czasu do czasu, przez gęstwinę szarych pni i bezlistnych gałęzi, spostrzegał posępne zwaliska starego zamku i zwierciadlane wody stawu, po którym tak często pływał łódką nieszczęśliwy książę, zabity potem przez Zulusów. Ale zimowy krajobraz i wspomnienie tragicznej śmierci Napoleońskiego wnuka, nie wywarły żadnego wrażenia na umyśle młodego poety, który zastanawiał się nad tem jedynie, w jakiby sposób zobaczyć znowu kobietę, którą kochał a która go również kochała. Cóż zrobić? Czy gwałtem chcieć wedrzeć się do jej mieszkania? Czy próbować widywać się z nią w salonach, do których uczęszczała? Czy z zuchwałem natręctwem czatować na nią na ulicy lub w teatrach? Wrodzona delikatność nie pozwalała mu uczynić nic ta kiego, coby mogło zniechęcić Zuzannę. Nie chciał niczem sprzeciwić się jej woli, nawet okazywaniem swego uwielbienia. W dzieciństwie i młodości tak piękne a ułudne snuł marzenia, że teraz szczerze postanowił nie zbliżać się do niej i być jej tak posłusznym jak Dante swej Beatryczy, Petrarka Laurze, jak ci dumni poeci, będący uosobieniem wymyślonej przez średnie wieki a pełnej poświęcenia duchowej, platonicznej miłości. Z jakimże zapałem czytywał dawniej sonety, poświęcane przez tych marzycieli pamięci zmarłych lub oddalonych kochanek! Ale czyż te wzniosłe choć pełne klasztornego ducha utwory, mogły go zabezpieczyć przed jadem zmysłowej miłości, którą piękna i wytworna Zuzanna bez jego wiedzy zaszczepiła mu w żyłach?...
Być jej posłusznym?... Nie, to przechodziło jego siły!... I znów myśli rozsadzały mu czaszkę; przyspieszał kroku, aby uspokoić nerwy rozdrażnione przez najstraszliwsze cierpienie: niepokój. Tymczasem zmrok już zapadł. W tedy dopiero Ireneusz, zmęczony myślami, powziął jedyny możliwy do urzeczywistnienia zamiar: napisać do Zuzanny. Udał się do poblizkiej wsi, wszedł do restauracyi i tu na brudnym stole, przy odgłosie kul bilardowych, przy gwarze rozmowy graczy palących fajki, w obecności brudnego fagasa, który przyglądał mu się ciekawie, na wyplamionym stole i zardzewiałą stalówką napisał list jeden, potem drugi i trzeci nareszcie.
Wstyd palił mu czoło, gdy pomyślał, na jak grubym papierze i w jakiem ohydnem miejscu układa list do niej... Obawiał się obrazić Zuzannę, ale zarazem nie był zdolnym czekać aż powróci do domu i tam dopiero skreśli słowa, którem i chciał ją przebłagać...
Jakże wielkiem byłoby zdziwienie barona Desforges, gdyby wiedział, że Zuzanna — namiętna i czarująca królowa, mieszkanka na ulicy Thabor — odebrała od nieśmiałego wielbiciela list w tych słowach zawarty:
„Napisałem już i podarłem kilka listów, nie wiem nawet czy i ten tegoż samego nie dozna losu, bo nie umiem znaleźć słów, ktoreby oddały moje uczucie a nie były przez panią poczytanemi za obrazę. A jednak pewien jestem, że uczucie moje nie obraziłoby pani, gdybyś je znać mogła. Niestety! wzrok ludzki nie umie sięgnąć do głębi serca... Przysięgam pani jednak, że uczucie, które mnie skłania do napisania tego listu jest tak czystem, tak podniosłem, że nie może przynieść ujmy nawet pani, która jesteś ideałem cnoty i szlachetności! Ale znamy się tak niewiele, że choć pani z przędziwną czystością serca, brzydzącego się cieniem nawet kłamstwa, wyznałaś mi swą miłość, kto wie, czy wspomnienie tej miłości nie zatarło się już bez śladu zanim papier ten dojdzie rąk pani. Ach! gdyby tak było istotnie, nie dawaj mi pani żadnej odpowiedzi, nie czytaj nawet mego listu. Zrozumiem znaczenie tego milczenia i przyjmę wyrok w pokorze. Pomimo smutku i cierpienia, zachowam jednak dla pani dozgonną wdzięczność, bo dzięki tobie miałem w życiu jedyną chwilę zupełnego, najwyższego szczęścia, bo dzięki tobie, ujrzałem wcielenie ideału, o którym w latach młodzieńczych marzyłem! O tak! za tę chwilę błogosławić cię, pani, będę, choćby mi serce pękało z rozpaczy, że poznawszy cię, natychmiast utraciłem na zawsze. Zjawiłaś się przedemną po to jedynie, aby mi dać dowód, że ideał mój nie jest marą zwodniczą. W ciężkiej wędrówce dalszego życia to drogie,, ozkoszne wspomnienie stanie mi za talizman spokoju, za słowo czarodziejskiego zaklęcia...
Wiem dobrze, że nie mam prawa domagać się niczego, jeśli jednak uczucie, które dziś rano zabłysło w oczach pani — o jakże pieknemi były wtenczas te oczy, które na zawsze pozostaną mi w pamięci — jeśli uczucie to żyje dotąd, jakkolwiek głos obowiązku milczenie mu nakazuje, jeżeli po raz drugi potrafiłabyś pani uronić łzę przyjazną nad mojem uwielbieniem i czcią niewymowną — o! w imię tego uczucia, w imię tego wzruszenia zaklinam cię, pani, miej litość nademną, przed wykonaniem okrutnego wyroku skazującego nas na wieczne rozłączenie, zechciej mnie poddać jednej tylko, jedynej próbie! Proźba moja jest tak pokorną, tak w niczem nie sprzeciwia się rozkazom pani, zechciej więc wysłuchać jej łaskawie! Tak mało chwil, niestety! danem mi było spędzić w towarzystwie pani a jednak zdołałem już dostrzedz, że w życiu pani — tak szczęśliwem napozór jest niejedna smutna karta. Czy nie pragnęłaś pani mieć nigdy przyjaciela, któremubyś każdą swą troskę powierzyć mogła, który nie ośmieliłby się nigdy odezwać do pani równie zuchwale, ale który byłby zawsze przy boku pani, dzieląc każdą jej radość lub zmartwienie, szczęśliwy że oddycha tem samem powietrzem, gotów stawić się na każde żądanie, oddalić się ilekroć pani tego zażądasz i wszystkie myśli swe i uczucia tobie jedynie poświęcić? Ach! przed tą chwilą szału, w której uczucie przemogło wolę moją, ja o tem tylko marzyłem, aby zostać twym przyjacielem i nie roszcząc sobie praw żadnych, módz się poświęcić dla ciebie! A jednak czuję, że w uczuciu mem znajdę dość siły, by teraz jeszcze urzeczywistnić to marzenie. O! nie zaprzeczaj mi pani, proszę! Przysięgam, że szczerem sercem zanoszę tę prośbę i raz jeszcze ponawiam postanowienie, że z ust mych nie wyjdzie nigdy takie słowo, któreby panią zmusiło do żałowania swej pobłażliwości, gdybyś zechciała choć na czas jakiś poddać mnie tej próbie! Wszak będziesz pani zawsze mogła kazać mi odejść od siebie, jeżeli przekonasz się, że w czemkolwiek sprzeniewierzyłem się zobowiązaniu, które w tej chwili zaciągnąć pragnę?!
O Boże! jakże mi brak słów na wypowiedzenie tego, co czuję! Ręka mi drży, gdy piszę te słowa, serce mi bije na mysi, że pani czytać je będziesz. Jakąż odpowiedź otrzymam? Czy wolno mi będzie raz jeszcze przestąpić próg tej świątyni, w której okazałaś mi pani tyle przyjaźni, tyle życzliwości, że wspomnienie chwil tam spędzonych jest balsamem pociechy na krwawiącą ranę mego serca? A w sercu tem dziś już nic niema prócz przywiązania, posłuszeństwa, czci i uwielbienia dla pani. O! powiedz, powiedz proszę, że mi przebaczasz! powiedz, że mi pozwalasz powrócić do siebie! powiedz, że mi nie odmawiasz twej przyjaźni i pozwalasz na nią zasłużyć! Nie wahałabyś się ani chwili, gdybyś mogła wniknąć do głębi mego serca. Ale choćby prośba ma odrzuconą została, nie usłyszysz odemnie słowa skargi lub wymówki; zawsze i wszędzie, zarówno w upojeniu radosnem jak w chwili najstraszliwszych moralnych katuszy, wdzięcznym ci pozostanę. Teraz dopiero zrozumiałem, że nawet cierpienie sprawione przez ukochaną osobę jest szczęściem najwyższemu...
Szósta godzina biła na ratuszowym zegarze, gdy Ireneusz rzucał ten list do skrzynki pocztowej. Zaledwie koperta zniknęła mu z przed oczu a już żałować począł wysłania tego listu, obawa następstwa, jakie z tego wyniknąć mogły, dręczyła go stokroć srożej niż niepokój, miotający jego sercem od chwili rozstania się z Zuzanną. W natłoku myśli cisnących mu się do głowy zapomniał zupełnie o zwykłym trybie swego życia, zapomniał, że nigdy dotąd nie wydalał się z domu na dłużej, nie uprzedziwszy poprzednio domowników.
Poczuwszy głód, wstąpił na obiad do restauracyi i nie myśląc o siostrze ani o narzeczonej, czynił tysiączne przypuszczenia, jakiem będzie postanowienie Zuzanny po przeczytaniu jego listu. Ocknął się z tego snu na jawie wtedy dopiero, gdy wróciwszy pieszo do domu koło dziesiątej, spotkał się w korytarzu oko w oko z poczciwą służącą, która ujrzawszy go, o mało nie upuściła na ziemię trzymanej w ręku lampki.
— Ach! Panie — zawołała Franciszka — gdyby pan wiedział, jak się nasza pani niepokoiła o pana!...
— Jakto? — przerwał Ireneusz zwracając się do Emilii, która wybiegła na korytarz naprzeciw niemu — byłaś niespokojną, dlaczego nie wracałem dotąd?... Nie gniewaj się na mnie — dodał ciszej, całując siostrę — to ona jest tego przyczyną...
Młoda kobieta, która istotnie doznała srogiego niepokoju, spojrzała badawczo na brata. Ale widząc wzburzoną twarz jego i oczy pałające gorączkowym blaskiem, nie miała siły czynić mu wyrzutów, że z bezwiednym egoizmem zapomniał o jej usposobieniu tak skłonnem do obawy i niepokoju o ukochanego; uścisnęła go serdecznie i wskazując na uchylone drzwi do jadalnego pokoju, rzekła półszeptem:
— Panie Offarel są tam.
Pod wrażeniem kilku tych słów, gorączkowe podniecenie Ireneusza zmieniło się nagle w stan trwożliwego niepokoju. Dziś rano, pomimo radości, jaka przepełniała mu serce, gdy zwiedzał z Zuzanną wspaniałe galerye Luwru, wspomnienie biednej, opuszczonej narzeczonej zatruwało mu chwile niebiańskiego szczęścia... A teraz musi ujrzeć przed sobą nie wspomnienie Rozalii, ale ją samą, musi spojrzeć w te oczy, których spojrzenia unikał rozmyślnie od dni tylu; musi patrzeć na bladą jej twarz, wiedząc dlaczego znikły dawne rumieńce! Głośniej, wyraźniej niż kiedykolwiek, sumienie wyrzucało mu popełnioną zdradę. Bo zdradą było miłosne wyznanie uczynione innej kobiecie z zupełnem lekceważeniem zobowiązań względem tej, która miała prawo uważać się za jego narzeczoną. Z bijącem sercem wszedł po jadalnego pokoju i spotkawszy utkwiony w swej twarzy wzrok Rozalii, odgadł natychmiast, że czytała w jego sercu jak w księdze otwartej. Siedziała koło matki, zajęta, jak zwykle, robotą, tuż przy niej stało puste krzesło, na którem postawiła kapelusz ojca i koszyk od roboty.
Ireneusz zrozumiał natychmiast niewinny ten wybieg, za pomocą którego młoda dziewczyna, spodziewając się przybycia ukochanego, chciała zostawić mu miejsce przy sobie. Obie z matką robiły na drutach wełniane mitenki dla pana Offarel, który skarżył się obecnie na silny reumatyzm w palcach. Wiecznie gderający urzędnik siedział przy końcu stołu i zapijając mocny grog — pomimo trapiącej go ciągle obawy o stan swego zdrowia — grał w pikietę z panem Fresneau.
Emilia zaproponowała panom grę w karty, aby uniknąć ogólnej rozmowy, któraby odrywała jej myśli od nieobecnego brata. Aniela zwijała splątane pasmo czarnego jedwabiu. Wisząca lampa oświetlała łogodnym blaskiem ten obrazek skromnego mieszczańskiego bytu, obrazek, który wydał się Ireneuszowi symbolem szczęścia, jakie zadawałniało go dotychczas a które porzucił bezpowrotnie. Szczęściem dla niego, pan Fresneau podniósł oczy od kart i przerwał bieg smutnych jego rozmyślań:
— Jak się masz? — zagadnął grubym swym głosem — możesz się poszczycić, mój drogi, że masz tak rozsądną siostrę! Wyobraź sobie, że chciała nie kłaść się spać i dowodziła, że niechybnie spotkało cię jakie nieszczęście, jeżeli nie dałeś znać, co się z tobą dzieje!... Miała nawet ochotę wysłać mnie na zwiady... Napróżno przedstawiałem jej, że musiano cię zatrzymać u znajomych na śniadanie i na obiad... Czekam, pan jesteś na ręku, panie Offarel!
— Masiałem odwiedzić znajomych mieszkających na wsi — odpowiedział Ireneusz — spóźniłem się na pociąg.
— Jak on niezręcznie kłamie! — pomyślała Emilia, zachwycając się zakłopotaniem brata, jako dowodem prawości jego charakteru, podobnie jak gotowa była zachwycać się przebiegłością jego, aż do machiavelizmu posuniętą.
— Przybladłeś pan nieco — ironicznie zauważyła pani Offarel — czy pan jesteś cierpiącym?
— Czy pan chce usiąść tutaj, panie Ireneuszu — wtrąciła Rozalia, z nieśmiałym uśmiechem — zabiorę ztąd kapelusz ojca.
— Oddaj mi go, postawię go w bezpieczniejszem miejscu — przerwał pan Offarel, wskazując ręką kredens.
— Zapominasz, że to jest najwspanialszy mój kapelusz, miałbym się zpyszna, gdybym go nie szanował.
— Ach! ojczulku, najwspanialszy i od tak dawna jedyny! — zawołała wesoło Aniela. — Pan Ireneusz miałby prawo pochwalić się wspaniałym kapeluszem — dodała, podnosząc do góry błyszczący cylinder, przy którym jeszcze smutniej wyglądał dawno wyszły z mody i wyplamiony kapelusz starego urzędnika.
— Ależ obecnie nic nie może być za pięknem dla pana Ireneusza — z właściwą sobie uszczypliwością zauważyła pani Offarel a chcąc wywrzeć swój gniew na Anieli, której postępek nie podobał jej się, dodała:
— Życzę ci tylko, aby twój mąż był zawsze tak porządnie ubranym jak twój ojciec.
Tymczasem Ireneusz usiadł przy Rozalii. Nie odpowiedziawszy ani słowa na uwagę zawziętej swej nieprzyjaciółki, nie przyjmował i nadal udziału w rozmowie, którą Emilia zwróciła rozmyślnie na temat sztuki kucharskiej.
Pani Offarel bowiem równie namiętnie zajmowała się tą kwestyą jak swemi pieszczochami: Burkiem, Kopciuszkiem, Filusiem i Milutkiem. Niezadowolona z posiadania jej tylko wiadomych przepisów przyrządzania różnych potraw a szczególniej konserwy z raków i potrawy z kaczek z sosem Offarel jak go z chlubą nazywała — chlubiła się niezrównaną znajomością sklepów i magazynów, rozprawiając o Paryżu tak, jak Robinson o swej wyspie. Od czasu do czasu odbywała istne pielgrzymki do dzielnic bardzo oddalonych od ulicy Bagneux, dowodząc, że kawę w tym tylko sklepie a ciasta w tej tylko cukierni kupować można. Wiedziała w które dnie przychodzi świeży transport oliwy lub śledzi do sklepu korzennego. Podczas tych wycieczek, doznawała zwykle tysiącznych przygód, które dostarczały niewyczerpanego materyału do rozmowy. Jeżeli chodziła piechotą, rozwodziła się następnie nad brakiem porządku na ulicach, nad ścieśnionem powietrzem, lub nad niegrzecznością przechodniów. Jeżeli jeździła omnibusem, miała tysiące rzeczy do powiedzenia o swych sąsiadach: widziała jakąś panią bardzo tłustą i uprzejmą, to znów jakiegoś niegrzecznego młodzieńca, konduktor poznał ją i ukłonił się grzecznie... omnibus o mało się nie wywrócił... jakiś pan bardzo stary i chodzący o kuli nie zdążył wsiąść na przystanku... Niegdyś Ireneusz przysłuchiwał się z zajęciem tym błachym szczegółom, które pani Offarel pomimo płytkości swego umysłu, umiała ubarwić oryginalnemi a dosadnemi wyrażeniami.
Opowiadając o jakimś panu, który umizgał się w omnibusie do kucharki wracającej z targu z pełnym koszykiem, mawiała:
— Niektórzy ludzie lubią tłuste kieszenie...
Opisując gwałtowną sprzeczkę, której była świadkiem dowodziła, że jeden z nich wymyślał jak Darnajat — zagadkowe porównanie, którego znaczenia nigdy wyjaśnić nie chciała.
Dziś jednak zbyt jaskrawa zachodziła różnica pomiędzy romantycznym nastrojem, do jakiego młodego poetę doprowadziła rozmowa z Zuzanną a pospolitością tej sfery, z którą od dzieciństwa zżyć się był przecież powinien. Nie pomyślał on o tem, że na każdym szczeblu drabiny społecznej spotkać można śmieszne słabostki charakteru, że w zakulisowem życiu sfer wielkoświatowych, kryje się tyle podłego współzawodnictwa, tyle niecnych układów z sumieniem, iż wobec tych zabiegów, mających na celu li tylko błyszczenie pozorami, pospolite życie sfer mieszczańskich wydać się może ideałem nieskazitelnej cnotliwości. Patrzył na Rozalię, której podobieństwo do matki sprawiało mu nader przykre wrażenie. A przecież młoda dziewczyna nie była brzydką: matowa bladość twarzy nadawała jej jakiś wdzięk idealny; szczere, głębokie uczucie malowało się w jej spojrzeniu, ilekroć odrywając oczy od roboty, podnosiła je na ukochanego. Ale dlaczegóż czarne jej oczy miały ten sam odcień, co oczy starej kobiety? Dlaczego, pomimo dwudziestoczteroletniej różnicy wieku, Ireneusz zauważył teraz ten sam rysunek czoła, ten sam owal twarzy, ten sam wykrój ust? Dlaczego nielitościwie okrutny gniewał się na biedną dziewczynę za jej podobieństwo do matki, za brak rumieńców na twarzy, za wyraz smutku w oczach, za jej milczenie nawet?... Niestety! jakże często w poczuciu własnej winy mężczyzna znajduje niewyczerpane źródło niesprawiedliwych sądów o ukochanej niegdyś kobiecie! Ireneusz obwiniał Rozalię o wyrzuty sumienia, zatruwające rozkosz uczucia, jakie wzbudziła w nim nowa kochanka.
Istotnie, biedna dziewczyna bezwiednie popełniła zbrodnię: wydawała mu się uosobieniem przeszłości serca, której nigdy przebaczyć nie umiemy, ilekroć stanie zaporą między nami a naszą przyszłością.
Jakkolwiek kobiety są po większej części niestałem i w uczuciach, niecne ich wiarołomstwm jest przecież zbyt małą karą za samolubstwo cechujące ród męzki. Gdyby Ireneusz miał rozpaczliwą odwagę, jaką posiadał jego przyjaciel, gdyby umiał trzeźwo bez złudzenia zastanowić się nad samym sobą, musiałby przyznać niechybnie, że jedynym powodem jego niechęci do Rozalii było własne jego postępowanie z narzeczoną. Ale on był poetą, marzycielem; ułudnem i, błyszczącemi zasłonami ukrywał ujemne strony swego charakteru. Wszystkie swe myśli skierował ku Zuzannie, ku nowemu uczuciu, które zrodziło się i zakwitło w jego sercu, i po raz pierwszy powziął stanowcze postanowienie zerwania dawnego stosunku z Rozalią.
— Powinienem stać się jej godnym! — pomyślał; stać się godnym kobiety przewrotnej, obłudnej, która zwyciężyła szczerą, łagodną, pełną prostoty dziewczynę elegancyą stroju, przepychem otoczenia, niezrównaną umiejętnością udawania miłości a nadewszystko czarem swej zmysłowej piękności.
W wyobrażeniu Ireneusza snuł się znów obraz tej pięknej czarodziejki, gdy pan Offarel podniósł się z krzesła, dając hasło do odwrotu i kończył rozmowę z gospodarzem domu:
— Wygrałem czternaście sou... Ha! będę miał przynajmniej na cygara na cały tydzień. Ale czas już wracać — dodał zwracając się do żony — czy jesteście już gotowe, moje panie?
— Ponieważ szczęśliwym trafem, nikogo dziś nie brak między nami — wtrąciła pani Offarel, wymawiając z naciskiem wyraz „nikogo“ i rzucając złowrogie spojrzenie na Ireneusza — umówmy się, kiedy przyjdziecie państwo na obiad? Może w sobotę! Zdaje mi się, że p. Fresneau ma w ten dzień więcej czasu swobodnego?
A otrzymawszy twierdzącą odpowiedź nauczyciela, zwróciła się teraz bezpośrednio do młodego człowieka:
— Pana także czekać będziemy, panie Ireneuszu. Zaręczam panu, że daleko przyjemniej spędzisz czas u nas niż u tych wszystkich bogaczów, którzy rzucają łaskawie panu Larcher okruchy ze swego stołu...
— Ależ, pani... — przerwał młody poeta.
— Zgoda, zgoda — odparła pani Offarel — co do mnie stosuję się zawsze do tego, co mawiała babka moja — że kawałek suchego chleba wśród swoich lepiej smakuje niż indyk z truflami u obcych.
Pomimo, że uwaga pani Offarel nie mogła być zastosowaną do nieszczęśliwego Klaudyusza, który wskutek silnie rozminiętego kataru kiszek musiał wstrzymywać się nawet od wypicia kieliszka wina, Ireneusz uczuł się tak dotkniętym, jak gdyby przyjacielowi jego wyrządzono najsroższą zniewagę.
Uszczypliwe te słowa stały się dla niego nowym dowodem namiętnej niechęci pomiędzy sferą, z której wyszedł, a sferą, o której śnił, marzył, która stała się teraz najgorętszym celem jego pragnień. Zrozumiał, że ludzie ci mają prawo do niego, prawo stokroć więcej uzasadnione niż przypuszczała pani Offarel, ponieważ był narzeczonym Rozalii. Serce jego zapałało znów niechęcią do biednej dziewczyny i z większą jeszcze stanowczością niż przed chwilą powiedział sobie w duchu:
— Muszę z nią zerwać.
Położył się spać z tem postanowieniem, ale nie mógł zasnąć. Myśli jego zwróciły się teraz w inną stronę: ku Zuzannie, ku wysłanemu do niej listowi a rozgorączkowana wyobraźnia nasuwała mu cały szereg nieprzewidywanych dotychczas niebezpieczeństw... Jeżeli list ten został przejętym przez męża Zuzanny? Dreszcz wstrząsnął jego ciałem, gdy pomyślał ile nieszczęść nieopatrzne jego postępowanie ściągnąć mogło na głowę tej nieszczęśliwej kobiety, skazanej na pożycie z okrutnym, nielitościwym tyranem. A przypuściwszy nawet, że list doszedł szczęśliwie przeznaczenia, jeżeli treść jego nie podoba się Zuzannie?.. Tego się najwięcej obawiał, usiłował przypomnieć sobie każde napisane słowo.
— Jakże szalenie postąpiłem, pisząc do niej w ten sposób! — wyrzucał sobie w duchu.
Teraz już pragnął, aby list zginął w drodze... Wszak zdarza się dość często wtedy, gdy to jest dla nas najmniej pożądanem... Dlaczego podobny wypadek nie miałby się trafić jeżeli go całem sercem pragniemy?.. Po chwili zaczął się wstydzić swego tchórzostwa, przypisując je rozdrażnieniu, spowodowanemu niemiłem towarzystwem, wśród którego spędził wieczór cały; przeklinał płytkość umysłu pani Offarel a niechęć do matki czyniła go niezdolnym do odczuwania litości dla córki.
Do czwartej rano oka zamknąć nie mógł, dręczony bolesnemi myślami, usnął wreszcie snem ciężkim, gorączkowym a gdy ocknął się nazajutrz, pierwszą myślą jego było ponowienie raz jeszcze uczynionego postanowienia, aby natychmiast zwrócić Rozalii dane słowo.
Ale jakiego sposobu użyć? Najłatwiejszym i najprostszym sposobem było: poprosić młodą dziewczynę o chwilę rozmowy sam na sam.
Nieraz już Rozalia uprzedzała go, o której godzinie pani Offarel wyjdzie z domu; biegł wtedy na ulicę de Bagneux, pewien, że zastanie Rozalię samą, bo Aniela — równie dyskretna siostra, jak nią była Emilia — nie przeszkadzała kochankom rozmawiać spokojnie. Tak, prawość i uczciwość nakazywały uczynić w ten sposób! Ale młody poeta nie miał siły znieść nawet myśli o szczerem rozmówieniu się z narzeczoną. W podobnem położeniu mężczyźni starają się często osłonić pozorami litości własne swe tchórzostwo; nie mając odwagi znieść widoku cierpienia, którego stali się przyczyną. Nie myślą o rozpaczy, jaka ogarnia serce porzuconej kobiety, ale nie chcą patrzeć na jej łzy. Pragnąc oszczędzić sobie wzruszenia — które jak twierdził, przechodziło siły jego — postanowił użyć środka, do jakiego zwykli uciekać się ludzie pozbawieni woli i stanowczości. Papier jest cierpliwy... Ubrawszy się prędko, zaczął pisać list, ale po chwili rzucił pióro nie mogąc znaleźć słów na wypowiedzenie swych myśli. Rozgniewany, smutny czekał z niecierpliwością chwili, w której co rano przynoszono z poczty listy i gazety. Jakkolwiek niedorzecznem było spodziewać się tak wcześnie odpowiedzi od Zuzanny, serce zabiło mu żywiej, gdy Emilia weszła do pokoju, trzymając w ręku ranną gazetę i trzy listy.
Ach! jakże gorąco pragnął ujrzeć na jednej z tych trzech kopert wykwintne, okrągłe pismo, któreby wszędzie od pierwszego rzutu oka poznał, choć je raz tylko widział!.. Ale niestety, we wszystkich kopertach mieściły się listy, tyczące interesów pieniężnych, rzucił je więc na stół z takiem rozdrażnieniem, że Emilia żywo zaniepokojona, spytała:
— Czy masz jakie zmartwienie, mój drogi braciszku?
Na twarzy młodej kobiety malowało się tak głębokie przywiązanie, w oczach jej widniała tak żywa, tak szczera miłość dla brata, że zmęczonemu wahaniem i niepewnością poecie, wydała się teraz aniołem zbawienia. Dlaczegóżby nie miał powierzyć Emilii uczynienia tego, czego sam nie śmiał powiedzieć a czego napisać nie umiał? Zaledwie dostrzegł ten sposób ratunku, z pośpiechem właściwym ludziom słabego charakteru i ze łzami w oczach począł opowiadać siostrze o zobowiązaniu zaciągniętym względem Rozalii i o niezłomnym zamiarze zerwania tego stosunku.
Spowiedź lub szczere wyznanie dają częstokroć dziwną moc jasnowidzenia: w miarę jak Ireneusz rozwijał swą opowieść, w sercu jego rodziły się nowe uczucia, które wypowiadał teraz na poparcie powziętego posłanowienia a które powinny były odezwać się w nim wtedy, gdy stawał się winnym postępków, o które się teraz obwiniał.
Zawiązując stosunek miłosny — stosunek niewinny wprawdzie, ale tajemnicą osłonięty — nie pamiętał on o tem, że poczucie uczciwości nie pozwala bałamucić młodej dziewczyny i że niebezpiecznem jest przyzwyczajać ją do uchylania się z pod czujnego rodzicielskiego oka. Nie pamiętał on o tem, że honorowy mężczyzna nie ma prawa wyznawać kobiecie uczucia, o którego stałości nie jest przeświadczonym i że o ile gwałtowna namiętność może usprawiedliwić popełniony występek, o tyle żądza wrażeń stanowi zwykle obciążającą okoliczność. Teraz dopiero te i tym podobne zarzuty przychodziły mu na myśl i na usta a zarazem po twarzy Emilii poznawał ile cierpiała, widząc, że nie posiadała dotąd bezwzględnego zaufania ubóstwianego brata. W stosunku ścisłej, wyłącznej niemal zażyłości, podobna nieszczerość jest zawsze bardzo bolesną. Ale przykre, z zawodem graniczące uczucie, którego doznała pani Fresneau, wyraziło się u niej jedynie niechęcią do młodej dziewczyny i kiedy brat wytłomaczył jej, jakiej usługi żąda, odrzekła z całą naiwnością:
— Miałam o niej lepsze wyobrażenie.
— Nie potępiaj jej — odparł Ireneusz, rumieniąc się ze wstydu. — Gdyby stosunek nasz pozostał nadal w tajemnicy, kto byłby temu winnym?... Ach! ja niestety! jestem jedynym winowajcą!
— Ty? — zawołała Emilia, obsypując go pocałunkami. Ty jesteś za bardzo dobrym i czułym!... Zrobię wszystko co zechcesz i przyrzekam ci wywiązać się zręcznie z tego zadania... Dobrze zrobiłeś, zwracając się z tem do mnie... My, kobiety, posiadamy dar powiedzenia wszystkiego... A zresztą, przyznaję, że poczucie uczciwości nakazuje ci wyjść z tak fałszywego położenia — po chwili milczenia dodała. — Trzeba to skończyć jaknajprędzej, dziś zaraz pójdę do Rozalii, rozmówię się z nią, jeżeli będzie sama, albo też poproszę, aby tu przyszła do mnie.
Pomimo przeświadczenia o swej zręczności, młoda kobieta zrozumiała po namyśle całą trudność; siedziała przy śniadaniu smutna i zakłopotana. Pan Fresneau dopytywał się naiwnie o powód jej smutku a Ireneusz, patrząc na nią, doznawał wyrzutów sumienia. Czyż polecanie osobie trzeciej, by uwiadomiła Rozalię o zmianie uczuć narzeczonego nie było okrutnem pastwieniem się nad biedną dziewczyną, upokorzeniem, które powiększyć musiało jej cierpienie? Gdy Emilia wychodząc do państwa Offarel przyszła się z nim pożegnać, chciał ją w pierwszej chwili zatrzymać... Ale nic nie powiedział i Emilia wyszła z pokoju. Słyszał stuknięcie bramy, zamykającej się za nią... Pomyślał, że za chwilę przybędzie już do Rozalii. Ale smutny bieg jego myśli przerwanym został nagle radosnem przypomnieniem, że zbliża się chwila nadejścia wieczornej poczty. Zuzanna musiała bezwątpienia otrzymać list jego rano i jeżeli odpisała natychmiast, można teraz spodziewać się odpowiedzi... Nadzieja ta i gorączkowe oczekiwanie chwili, w której ona urzeczywistnić się miała, rozwiały ostatni cień litości dla biednej, opuszczonej dziewczyny.
Silne uczucie przytłumia częstokroć subtelną wrażliwość serca ludzkiego. Sercem Ireneusza miotał niepokój, od jakiego żaden kochanek nie jest wolnym: ani prosty żołnierz, spodziewający się nieortograficznie napisanego listu wiejskiej dziewczyny, ani książę krwi, prowadzący sentymentalną korespondencyę z piękną, dowcipną i zalotną damą dworu. Napróżno staramy się powrócić do zwykłych, obowiązkowych zajęć; myśl czuwa i liczy minuty, z których każda wiekiem się wydaje. Co chwila spoglądamy na zegar, tworzą tysiące najnieprawdopodobniejszych przypuszczeń. Gdyby nie obawa śmieszności po raz dwudziesty może zapytalibyśmy tego, kto nam zwykle listy oddaje:
— Czy nic niema dla mnie?
Cóż straszniejszego nad oczekiwanie, które wzamian za przypuszczenia szalone, za urojone obawy i gorączkowe marzenia przynosi nam tak często bolesne rozczarowanie? Ogień ten trawi serce i mózg wysusza... Gdy po upływie dwóch godzin, Emilia weszła znów do pokoju brata, Ireneusz przywitał ją tak, jakby zupełnie zapomniał o zleceniu, jakiem ją obarczył. Ale na twarzy pani Fresneau malowało się takie wzruszenie, że poeta z mimowolnym niepokojem zapytał:
— No, cóż?
— Już skończone — odrzekła pół szeptem. — Ach! Ireneuszu, ja nie znałam jej dotąd!...
— Cóż ci odpowiedziała?
— Ani słowa wymówki... Płakała tylko, płakała gorącemi łzami!... Jak ona cię kocha!... Nie zastałam pani Offarel ani Anieli... O ironio losu! poszły kupować przysmaki na sobotni obiad... Ja przynajmniej nie zasiądę do tej uczty... Rozalia otworzyła drzwi i ujrzawszy mnie, zbladła, zachwiała się... myślałam, że zemdleje... Nie otworzyłam jeszcze ust a ona już wszystko odgadła... Pomyślałam wtedy, że nie ja jedna umiem przeczuć wszystko, co się w sercu twem dzieje... Weszłyśmy do jej pokoju... Ach! jak każdy sprzęt tam ciebie przypomina: nad łóżkiem wisi twoja fotografia, na komodzie za szkłem zasuszone kwiaty, które zrywałeś dla niej podczas naszych zamiejskich wycieczek, na stole leżą twoje poezye w ozdobnej oprawie... Powiedziałam wreszcie, co mnie do niej sprowadziło, ale przysięgam ci, że mówiłam serdecznie i bardzo ostrożnie... I mnie łzy stanęły w oczach, kiedy biedna dziewczyna odpowiedziała głosem drżącym od wzruszenia: — Jaki on dobry, że panią z tem do mnie przysłał! O! bo pani przynajmniej nie potępisz mnie za moją miłość dla niego.. Powiedziała mi potem, że oddawna już spodziewała się tego i że prosi o jedno tylko, abyś jej pozwolił zatrzymać twoje listy... Ach! nie pytaj mnie teraz więcej! Nie mogę oprzeć się smutnemu przeczuciu, że boleść Rozalii przyniesie ci nieszczęście, mój najdroższy!


II.
U siebie w domu.

List rzucony przez Ireneusza do skrzynki pocztowej w Saint-Cloud, doszedł do celu swego przeznaczenia tego samego dnia, który na zawsze zachować się miał w pamięci nieszczęśliwej Rozalii.
Zuzanna otrzymała ów list na chwilę przed wyjściem męża, który zwykle w jej pokoju pijał ranną herbatę; zaledwie zdążyła rozerwać kopertę, gdy na wpół rozchylonych drzwiach ujrzała łagodne oblicze Pawła, który z progu już, zawołał wesoło:
— Dzień dobry ci, moja biała różyczko!
Porównanie to zapożyczył Paweł od ulubionego swego poety Alfreda Musset, którego utwory uważał za arcydzieło młodości i gorącego, namiętnego uczucia. Przejęty uwielbieniem dla romantycznego poety, szczycił się tem, że kocha Zuzannę jak kochanek a nie jak mąż i nieraz w zaufaniu mawiał przyjaciołom:
— Wtajemniczyłem moją żonę we wszystko, to najlepszy sposób oduczenia jej wszelkiej ciekawości.
Istotnie, był tak zakochanym w swej „białej różyczce“, jak pierwszego dnia po ślubie, to też zbliżywszy się do żony złożył namiętny pocałunek na jej szyi. Ale Zuzanna odepchnęła go, mówiąc:
— Proszę cię, pozwól mi przeczytać list spokojnie i przygotuj herbatę.
Wiedziała z doświadczenia, że Paweł nie ośmieli się nigdy zapytać, do kogo pisuje i od kogo listy odbiera a uczucie, tchnące ze słów, skreślonych przez młodego poetę, przejmowało ją taką rozkoszą, że przeczytawszy list cały, odczytała go raz jeszcze i złożywszy we dwoje schowała za stanik. Gdy wreszcie podeszła do stołu i przysunęła do siebie nalaną poprzednio przez męża filiżankę herbaty, twarz jej promieniała taką radością, że Paweł, chcąc ją podrażnić, zawołał z udanym gniewem:
— Wydajesz się tak uszczęśliwioną, że gdybym był zazdrosnym, mógłbym pomyśleć, że czytałaś przed chwilą list od kochanka... A gdybyś wiedziała, jak ci ślicznie z tą radością! — dodał, całując ją w ramię, pachnące i rozgrzane wziętą przed chwilą kąpielą.
— I miałbyś słuszność może — odparła Zuzanna ze złośliwym uśmiechem. Niektóre kobiety doznają dziwnej radości, gdy z uśmiechem na ustach wypowiadają prawdę głęboko przeświadczone, że słowa ich nie znajdują wiary. Wydaje im się, że narażają się na istotne niebezpieczeństwo i lubują się w wynikłem ztąd podrażnieniu nerwowem.
— Jakże wygląda twój kochanek? Czy przystojny przynajmniej? — dorzucił Paweł, rozśmieszony tą odpowiedzią, którą w dobrej wierze za żart uważał.
— Bardzo przystojny...
— Czy można wiedzieć, jak się nazywa?
— Zanadto jesteś ciekawym. Zgadnij?
— Niepodobna! — zawołał Paweł — wszyscy cię uwielbiają. Ach! Zuziu! — dodał z odcieniem głębokiego uczucia w głosie — jak przykrem być musi konieczność podejrzewania. Wyobraź sobie mnie, dręczonego w biurze zazdrością!... Zresztą — dorzucił po chwili namysłu — powierzyłbym cię opiece barona.
— To szczęście, że nikt nie słyszał dowcipnych jego uwag! — pomyślała Zuzanna po po wyjściu męża. — Wiecznie wyrwie się z czemś równie niedorzecznem nawet przy ludziach.
Ale teraz tak była uszczęśliwioną z listu Ireneusza, że nie gniewała się nawet na męża za jego prostactwo. Te piękne i sprytne grzesznice rządzić się zwykły podobną logiką a następnie gniewają się na ciebie, jeżeli się potkniesz w drodze. Nie zadawalniają się tem, że cię oszukały; wymagają abyś tylko do pewnego stopnia pozwolił się oszukać. Jeżeli przekroczysz zakreśloną przez nie granicę, stajesz się nieznośnym, stoisz im na przeszkodzie i ściągasz ich gniew na siebie... Lecz teraz Zuzanna wzruszyła tylko ramionami z wyrazem pogardliwej litości. Potem wyjęła z za stanika list i odczytała go po raz trzeci.
— To prawda — rzekła do siebie — że Ireneusz nie jest wcale podobnym do innych.
W marzeniach swych ujrzała znów młodego poetę takim, jakim się wydał jej oczom w Luwrze, gdy stojąc z pochyloną głową przed obrazem Veronesa oczekiwał na jej przybycie. Jakże wzruszonym i pięknym był w chwili, gdy oczy ich się spotkały! A potem, gdy jej swą miłość wyznawał, jakże drżały piękne, wydatne jego wargi! Jakże śliczną jej się wydała złocista jego broda, okalająca twarz pełną siły i świeżości! Ach! w owej chwili musiała walczyć sama z sobą, aby nie uledz pokusie i nie odpłacić mu namiętnym uściskiem! Ale owoc nie był jeszcze dojrzałym. Należało umieć czekać cierpliwie. Nie omyliła się, przypuszczając, że niezwłocznie po jej odejściu, poeta napisze do niej... odgadła nawet treść listu. Postanowiła wtedy nie odpowiedzieć ani na ten list, ani na następny.
Ale upłynął dzień jeden... i drugi... i trzeci a Zuzanna czekała niecierpliwie drugiego listu. Pomimo, że głęboko przeświadczoną była o sile uczucia, jakie wzbudziła w Ireneuszu, doznała jednak mimowolnej trwogi, gdy trzeciego dnia rano, przejeżdżając powozem, spostrzegła go znowu stojącego na ulicy Murillo.
Udając, że go nie zauważyła, zasunęła się w głąb powozu i nadała swej twarzy i oczom wyraz takiego smutku i rozmarzenia, że kamienne nawet serce poruszyćby mogła.
Wytworny i wygodny powóz przeistoczył się w tej chwili w klatkę, w której więzioną była kobieta, będąca ofiarą swego męża, otaczającego ją zbytkiem zaprzysiężonej miłości i obowiązku.
Po części smutek jej nie był udanym, gdy przejeżdżała koło młodego poety. Wobec bladości jego, wywołanej trzydniowym niepokojem, wobec wzruszenia malującego się na jego twarzy, naprawdę ozwało się w niej szalone pragnienie, aby zatrzymać powóz, porwać go z sobą i powiedzieć wreszcie:
— Kocham cię tak, jak i ty mnie kochasz.
Tymczasem trzeba było jechać do sklepów i oddawać wizyty... Teraz już Zuzanna nie wątpiła, że ten drugi list, oczekiwany przez nią z taką niecierpliwością wkrótce nadejdzie. Istotnie, otrzymała go tegoż samego wieczoru, ale w chwili, w której nadejście listu mogło być dla niej niebezpiecznem; wróciwszy do domu, Ireneusz z gorączkowym pośpiechem napisał całe cztery stronice a pragnąc żeby list ten jaknajprzędzej i najpewniej został przez Zuzannę otrzymanym, wysłał go przez posłańca koło piątej po południu, tak, że lokaj przyniósł do salonu list w chwili, w której Zuzanna miała u siebie barona.
Desforges przybył o zwykłej godzinie a nie zapominając o zaskarbieniu sobie łask Zuzanny, przyniósł tym razem kosztowną złotą szkatułkę, kupioną w sali hotelu Drouot.
Rzuciwszy okiem na list, Zuzanna poznała natychmiast od kogo pochodzi i pomyślała w duchu:
— Za najmniejszą oznaką wzruszenia, baron domyśli się mej tajemnicy.
Tak się to dzieje zazwyczaj, im bardziej pragnęła ukryć wzruszenie, tem trudniej przychodziło jej udawać spokojną. Spojrzała jednak uważnie na adres, jakgdyby nie poznała pisma, rozdarła kopertę, poszukała wzrokiem podpisu i szybko przebiegłszy list oczyma, rzuciła go na biurko zarzucone mnóstwem papierów.
— Znowu prośba o jałmużnę — rzekła. To dziwna rzecz, jak często odbieram podobne listy. A ty, Fryderyku, jakże sobie radzisz z niemi?
— O! w bardzo prosty sposób — odparł baron, daję pięćdziesiąt franków za pierwszym razem, dwadzieścia za drugim a ani grosza za trzecim. Wydałem już odnośne zlecenie memu sekretarzowi. Miłosierdzie to wędka, na którą nikt mnie już nie złowił... Myślałby kto, że ci ludzie są biedni, dla tego, że im brak pieniędzy? Jest to wynikiem usposobienia, którego nikt, ani nic zmienić nie zdoła. Założyłbym się o dwadzieścia luidów, że ta osoba, która w tej chwili błaga cię o wsparcie, miała już z dziesięć razy w swem życiu sposobność do zrobienia majątku a jednak gdybyś ją jak najhojniej obdarowała, za lat parę znów grosza mieć nie będzie. Zresztą nie wymawiam się wcale od dania jałmużny, ale nie wierzę stanowczo, aby pieniądze w ten sposób wydane, przyniosły jakąkolwiek korzyść. W dodatku rozumiem doskonale, że dobroczynność jest środkiem zdobycia rozgłosu.
— Przestań — przerwała Zuzanna — jesteś nieznośnym sceptykiem. I ze złośliwą ironią, cechującą kobiety, które zmuszone są uciekać się do kłamstwa dodała. — O! ciebie nie łatwo oszukać!
Baron uśmiechnął się zadowolony pochlebstwem, które mogłoby uśpić wszelkie podejrzenie, gdyby istotnie zrodziły się one w jego umyśle, bo próżność stanowi zawsze słabą stronę najrozumniejszego nawet mężczyzny. Ale baron dalekim był od cienia nawet nieufności. Zuzanna mogła oszukiwać z równą łatwością, z jaką Ireneusz zdołał wprowadzić w błąd siostrę. Osoby obcujące ciągle z nami, nie umieją dostrzedz zaszłej w nas zmiany, któraby natychmiast uderzyła każdego obcego człowieka. Ludzie mało znajomi, nie mają już zawczasu wytworzonego o nas zdania, podczas, gdy przyjaciele raz wyrobiwszy sobie sąd o naszym charakterze, nie zadają sobie trudu sprawdzania trafności swego mniemania. Oto dlaczego baron nie spostrzegł jak wzruszoną była Zuzanna podczas jego odwiedzin, które tym razem przeciągnęły się dłużej niż zwykle. Opowiadał jej różne ploteczki zasłyszane w klubie, podczas gdy Zuzanna niespokojnie kręciła się po pokoju, od czasu do czasu rzucając ukradkowe spojrzenia na list, który z niekłamaną radością schwyciła w chwili gdy baron wyszedł z salonu.
Poczciwy człowiek z tego barona — rzekła sama do siebie — ale jakiż nudziarz!
Nowe uczucie przed dwoma tygodniami zaledwie w jej sercu zrodzone, zniweczyło do szczętu wdzięczność dla człowieka, któremu tyle winną była. Wynagradzając sobie przykre chwile niecierpliwości, odczytała powtórnie szalony list młodego poety, który tym razem odwoływał się do szlachetności jej charakteru. Nie wspominał już o przyjaźni, bo uwierzył w głęboki smutek, w jakim Zuzanna zdawała się pogrążoną, gdy ją widział przejeżdżającą powozem.
— Jeżeli pani mnie kochasz — pisał, — zlituj się nademną przynajmniej, jeżeli sama nad sobą nie masz litości.
To przeświadczenie o wzbudzonem w niej uczuciu, przeświadczenie, które od kogo innego wydałoby się Zuzannie szaloną zarozumiałością, wzruszyło ją teraz do głębi serca, jako dowód uwielbienia tak bezwzględnego, że nie dopuszczało cienia nawet nieufności. Byłoby rzeczą zupełnie naturalną, gdyby Ireneusz zarzucił jej teraz, że bawiła się nim tylko z okrutną kokieteryą. Ale jakże dalekim był młody poeta od podobnego przypuszczenia!
Biedny dzieciak! — rzekła Zuzanna sama do siebie — jak on mnie kocha! — I jakby dla kontrastu przypomniawszy sobie barona, dodała jeszcze: — najlepszy to sposób uniknięcia zdrady!
Odczytała raz jeszcze list, który tak wymownie świadczyło boleści, miotającej sercem młodego poety a zarazem tak żywo przypomniał jej rozkoszne chwile, spędzone z nim w tymże saloniku, że mimowoli zadała sobie pytanie: czy próba, na jaką chciała wystawić Ireneusza, nie przeciągała się zbyt długo.
— Nie — zawyrokowała wreszcie — niech poczeka jeszcze.
Rzeczywistą, jedyną możliwą odpowiedzią na jego błagalne prośby było zawezwać go do siebie, ona zaś chciała odwiedzić go tam, w jego własnem mieszkanku, które z takim zachwytem jej opisywał. Liczyła, że drżąca z przestrachu, przybiegnie do niego pod pozorem przeszkodzenia mu w zamiarze samobójstwa. Pozoru tego dostarczy jej z pewnością trzeci list, na który postanowiła czekać, zawczasu już ciesząc się radością, z jaką ujrzy urzeczywistnienie swych planowo Nie wątpiła ani na chwilę, że nagłem zjawieniem się w mieszkaniu Ireneusza, tak go zmiesza i uraduje, że Ireneusz nie będzie zdolnym zastanowić się spokojnie nad jej postępowaniem. Tem postępowaniem potrafił ułatwić sobie upadek, który niedoświadczenie i naiwność Ireneusza z pewnością by jej utrudniły. Wprawdzie w tem samem mieszkaniu była obecną cała rodzina młodego poety, ale Zuzanna tak była zepsutą, że nawet grożące niebezpieczeństwo dodawało nowego uroku jej zamiarom. Z gorączkową niecierpliwością oczekiwała trzeciego listu. Skracała sobie czas wizytami, spacerami a jednak myśl ta zajmowała ją nieustannie. Szczęśliwym dla niej zbiegiem okoliczności, Desforges — zapewne wskutek napomnień doktora Noirot — nie naznaczył jej w tym tygodniu żadnej schadzki. Zuzanna wiedziała jednak dobrze, że było to rzeczą odłożoną. Gdyby nawet została kochanką Ireneusza, nie mogłaby zerwać stosunków z tym, który łożył na jej zbytkowne potrzeby. Konieczność tę znosiła równie spokojnie jak ten fakt, że była żoną Pawła.
— Co ci to może szkodzić, jeżeli ciebie tylko jednego kocham? — mawiają zwykle zamężne lub utrzymywane przez innych kochanków, gdy są narażone na sceny zazdrości wywołane zwykle głupotą mężczyzn, pragnących posiadać je wyłącznie i bez podziału. Jest to zdanie, które kobiety mówią zwykle najzupełniej szczerze, wiedząc, że oddanie się z miłości nie ma nic wspólnego z oddawaniem się z obowiązku, dla pieniędzy, lub nawet dla chwilowej rozkoszy. Chociaż konieczność dzielenia swych pieszczot nie sprawiała przykrości Zuzannie, zadowolona jednak była, że może odwlec tą chwilę, a tymczasem dni kilka napawać się swobodnie rozkoszami nowego uczucia. Zepsuta do głębi serca, należała do rzędu tych kobiet, które gdy pokochają prawdziwie stają się mistrzyniami w miłości, mistrzyniami idealnemi i przewrotnemi zarazem.
— Żeby tylko nie powziął zamiaru podróżowania! — pomyślała, przeczytawszy trzeci list, w którym poeta bez słowa wymówki przesyłał jej ostatnie pożegnanie. Obawiając się, aby Ireneusz nie schwycił się środka zalecanego przez Napoleona, który z właściwą sobie trzeźwością sądu mawiał:
— W miłości ten tylko zwycięztwo odniesie, kto umie cofać się.
Dotychczasowym swem postępowaniem postawiła wszystko na kartę. Czy wygra? nie umiała odpowiedzieć stanowczo. Przepowiednie jej sprawdzały się dotąd z dokładnością, która ją przejmowała radością i przerażeniem zarazem. W trzecim liście Ireneusza tchnęła tak głęboka rozpacz, że przeczytawszy go powtórnie, zręczna komedyantka pomimo całego swego doświadczenia, obawiała się naprawdę, czy młody poeta nie powziął zamiaru odebrania sobie życia.
Napróżno pocieszała się myślą, że Ireneusz napomknąłby niezawodnie w swym liście o wyjeździe z kraju, gdyby postanowił istotnie to czynić; napróżno przekładała samej sobie, że piękny, dwudziestopięcioletni młodzieniec nie odbiera sobie życia dlatego jedynie, że ukochana przezeń kobieta nie odpowiada na jego listy — była istotnie wzruszoną i drżała z obawy, gdy w parę godzin potem przybyła na ulicę Coëtlogon. Stanęła chwilę ujrzawszy po raz pierwszy ten zaciszny zakątek, którego malowniczość tak zachwyciła niegdyś Klaudyusza Larcher.
Na ciemnem i zachmurzonem tle niebios rysowały się ponuro bezlistne szkielety drzew. Śmiechy gromadki dzieci, bawiących się w żołnierzy, przerywały jedynie ciszę panujących w około.
Odrębna powierzchowność spokojnej uliczki, niezwyczajność jej postępowania a nadewszystko niepokój, jakie będą następstwa tak śmiałego kroku — wszystko to przejmowało ją najwyższem wzruszeniem, do jakiego z natury zdolna była. Uśmiechnęła się na myśl, że jedyną rękojmię zastania Ireneusza w domu było przypuszczenie, że czeka zapewne na jej odpowiedź. Ale gdy odźwierny oznajmiwszy jej, że pan Ireneusz jest w domu, wskazał drzwi jego mieszkania odzyskała wnet właściwy sobie spokój. Zuzanna jak wogóle praktyczne kobiety, odznaczała się iście męzką energią. Skoro dany fakt był już spełnionym, odzyskiwała stanowczość i śmiało dążyła do celu.
Zadzwoniła:
Po chwili ciężkie kroki dały się słyszeć i twarz Franciszki ukazała się w uchylonych drzwiach. W każdym innym wypadku uśmiechnęłaby się wobec zdziwienia, które go służąca nie starała się nawet ukrywać. Ochłonąwszy z pierwszego wrażenia i przypomniawszy sobie, że raz już Coletta Rigaut przychodziła prosić Ireneusza o uczynienie poprawki w swej roli, Franciszka pewną była, że teraz także ma z podobnym gościem do czynienia, gdyż otworzywszy drzwi na prawo, zawołała:
— Panie Ireneuszu, jakaś pani chce się widzieć z panem. To pewnie autorka... bardzo przystojna.
W tej chwili z sąsiedniego pokoju wyszedł młody człowiek, który ujrzawszy Zuzannę zbladł śmiertelnie. Lekkim i szybkim krokiem przebiegła korytarz, który zawieszony litografiami Rafaela wyglądał jak napoleońskie muzeum i weszła do pokoju poety.
Ireneusz zamknął drzwi od przedpokoju. Byli sami, we dwoje.
— Ach! to pani!... — zawołał Ireneusz, tonąc rozkochanym wzrokiem w twarzy pięknej kobiety, która stała przed nim w skromnej, ciemno popielatej sukni.
Doznawał on w tej chwili wzruszenia, którego słowami odmalować niepodobna a które ogarniać nas zwykło, ilekroć dzięki nieprzewidzianym wypadkom rozpaczliwy smutek zamienia się nagle w radość bezgraniczną.
W chwilach podobnych tyle myśli ciśnie się do głowy, tyle różnorodnych uczuć miota sercem, że człowiek odurzony nadmiarem szczęścia, traci zdolność myślenia, nogi uginają się pod nim a ręce drżą nerwowo... Ireneusz oparł się o ścianę, nie spuszczając oczu z twarzy kobiety, którą przed tak niedawnym czasem uważał za straconą dla siebie na wieki. Wzruszenie jego spotęgowało się jeszcze, gdy zauważył, że i Zuzanna drżała także — a tym razem wzruszenie jej nie było udanem. Prócz namiętnego uczucia, które istotnie zapłonęło ku młodemu poecie, dręczyła ją teraz obawa, co on o jej postępowaniu pomyśleć może. Wchodziła do tego pokoju — w którym, pewną była, noga żadnej kobiety nie postała dotąd — z postanowieniem oddania się kochankowi, postanowieniem o tyle stanowczem o ile zależnym było od jej woli, bo w położeniu podobnem ostateczny wynik zależy zawsze od postępowania mężczyzny.
Zuzanna wiedziała dobrze, że Ireneusz, nie podobny w niczem do tych złotych młodzieńców, którzy z przesadnym częstokroć cynizmem, oddają się zmysłowym rozkoszom, stawiać jej będzie trudności na każdym kroku.
Naiwność ta podobała się, lecz zarazem przejmowała ją obawą. Liczyła wprawdzie na rozbudzenie w nim żądz zmysłowych, pewna, że te skuteczniej doprowadzą do celu, niż najbardziej wyuzdane zepsucie. Trzeba było tylko rozbudzić jego żądze niby od niechcenia, nie zdradzając w niczem swego pożądania.
W pierwszej chwili, zmieszana wzrokiem młodego poety, zawahała się nieco, ale potem uczucie przemogło, zapomniawszy o swych planach o roli jaką odegrać miała, zarzuciła mu ręce na szyję i opierając głowę na jego ramieniu, szeptała stłumionym głosem:
— Ach! nie mogłam się oprzeć smutnym przypuszczeniom. Przelękłam się pańskiego listu i przybiegłam tutaj. Walczyłam strasznie z sobą, aż w końcu siły mnie opuściły. Boże! mój Boże! Co pan pomyślisz o mnie?
Ireneusz przytulił do serca drżącą kobietę. Pochylił się nieco i namiętnemi pocałunkami okrywał jej oczy — które tak smutnie wyglądały z powozu przed kilku dniami, policzki — których świeży rumieniec zachwycił go od pierwszej chwili poznania — i usta, które rozchylały się miłośnie na przyjęcie jego pocałunków. Co on o niej pomyślał? czyż teraz zdolnym był do pomyślenia, skoro całą istotę jego pochłaniał ten uścisk gorący, który jest w istocie najzupełniejszem i najbardziej upajającem posiadaniem kobiety? A Zuzanna także z niekłamaną rozkoszą poddawała się jego pocałunkom. Serce jej zmęczone ohydnemi zawikłaniami dyplomacyi kobiecej, tęskniło od dawna do wzbudzenia uczucia młodego, szczerego, któreby wzamian nic nie żądało. Teraz zaś, gdy czuła na swej twarzy gorący oddech Ireneusza, znalazła urzeczywistnienie swych pragnień, znalazła miłość, o której marzyła. Ach tak! Ireneusz był młodym! umiał oddać swe serce bezwzględnie, zupełnie, bez chwili namysłu, bez słowa wątpliwości! umiał zapomnieć o wszystkiem, co nie było teraźniejszością! umiał uledz popędowi pierwszego wrażenia, nie pomnąc, że ono przeminie za chwilę!... Nie dziw więc, że ta kobieta zepsuta moralnie i rozczarowana doświadczeniem starego, cynicznego kochanka, shańbiona tem więcej, że nędzą materyalną nawet nie mogła usprawiedliwić swego upadku, ta przewrotna wszetecznica, która zapatrywała się na stosunek z Ireneuszem jak na partyę szachów, uległa na chwilę rozkoszy, jaką jej sprawiało to młode, świeże uczucie. Zbrodnia wyrachowanej miłości, pociąga zazwyczaj tę karę, iż wyrachowania te stają w myśli w chwilach prawdziwego uniesienia. To też pomimo upojenia, w jakie wprawiały Zuzannę pocałunki młodego poety, przypomniała sobie nagle, że nie powinna oddać się natychmiast, bez oporu i z rozpaczliwą odwagą wyrywając się z jego objęć, zawołała:
— Muszę już wracać. Widziałam pana... wiem że żyjesz... O Ireneuszu — po raz pierwszy nazwała go po imieniu — błagam cię, pozwól mi odejść.. nie zbliżaj się do mnie!...
— Zuzanno! — ośmielił się zawołać młody człowiek, który z pięknych jej usteczek zakosztował najbardziej upajającego napoju: przeświadczenia o wzajemności — nie obawiaj się mnie, najdroższa... Może już nigdy nie zdarzy nam się równie szczęśliwa chwila... Ach! błagam cię, zostań... Patrzaj! — dodał z nieopisanym wdziękiem usuwając się od niej. Patrzaj, jak jestem ci posłusznym. Wszak poddawałem się dotąd sroższym rozkazom twoim... Ach! więc mi wierzysz zatem? — zawołał, widząc, że wyraz przerażenia znikł z twarzy pani Moraines. Więc zostajesz, nieprawdaż? — pytał dalej z dziecinnem przymileniem, które mężczyźnie dodaje niewysłowionego uroku zarówno w oczach wielkiej damy jak i dziewczyny ulicznej — usiądź tam na tym fotelu, na którem siaduję zwykle przy pracy i bądź tak swobodną, jak nią jesteś w swoim salonie...
Poszedłszy znów ku Zuzannie, wskazał jej ręką fotel, odebrał zarękawek i pomagał jej zdjąć okrycie. Zuzanna pozwalała na w szystko ze smutnym uśmiechem, jakgdyby ulegała przemocy. Uśmiech ten był ostatnim objawem życia Madonny, ostatnim aktem odegranej przez nią komedyi ideału.
Zdjęła kapelusz, który młody poeta położył na stole a następnie ukląkł przed nią z tą czcią bałwochwalczą, jaką mężczyzna zawsze obdarza kochankę, jeżeli ta daje mu dowód miłości, który przemawia do jego uczucia i do próżności zarazem, do popędów zmysłowych i do szlachetnych wymagań je go serca.
— Jak bardzo mnie musi kochać — myślał w duchu Ireneusz — jeżeli przyszła do mnie, pomimo swej skromności, pobożności i poczucia zaciągniętych obowiązków!
Mimowoli przypominał sobie wszystkie słowa pełne fałszu i bezczelnej obłudy — a uważając je za nowy dowód jej szczerości, mówił z zapałem:
— Ach! co to za szczęście być z tobą razem w tej chwili!... Nie obawiaj się niczego, nikt nam nie przeszkodzi... Moja siostra wyszła na całe poobiedzie a niewolnica — tak określił stanowisko Franciszki, aby wywołać uśmiech na usta Zuzanny — niewolnica jest zajętą w kuchni... Jesteśmy zupełnie sami... jesteś u mnie, najdroższa!... Spójrz na ten pokój, który do mnie wyłącznie należy... na to pustkowie, w którem tyle chwil smutku przeżyłem! Ach! gdyby przedmioty martwe, były obdarzone mową, każdy z tych sprzętów mógłby ci powiedzieć jak srodze cierpiałem podczas tych kilku dni!... Biedne moje książki — mówił wskazując na nizką oszkloną szafę — leżały zapomniane... Nie spojrzałem ani razu na te ryciny, które tak zachwycały mnie dawniej... Nie dotknąłem pióra, którem pisałem do ciebie... Siedziałem, jak głaz, na tym fotelu liczyłem dnie i godziny... Wielki Boże! Ilekroć cierpiałem przez ten tydzień!... Ale wszystko już minęło, skoro ty jesteś ze mną, skoro mogę znów spojrzeć w twe oczy!... Najcięższe zmartwienie podzielone z tobą wydaje mi się szczęściem najwyższem!...
Zuzanna słuchała z przymkniętemi oczyma, oczarowana melodyą tych słów namiętnych a jednak nie zapominała na chwilę o umiejętnem przeprowadzeniu swych planów. Czyż świadomość niebezpieczeństwa przeszkadza biegłemu fechmistrzowi pamiętać na placu boju o zasadach swej umiejętności? Zuzanna zadrżała z radości, gdy młody poeta upewniał ją, że nie potrzebuje się obawiać żadnego natrętnego świadka; z zadowoleniem rozglądała się po młym pokoiku, widząc w staranności umeblowania nowy dowód trafności swych przy puszczeń, co do przeszłości Ireneusza. Wszystko świadczyło tu o zamiłowaniu młodego poety do pracy i samotności, o czystem szlachetnem życiu artysty, żyjącego w podniosłej atmosferze marzeń i zachwytów. Nadewszystko jednak podobał jej się młody poeta, namiętne jego spojrzenia i pieszczotliwy dźwięk głosu, to też zawahała się w wyborze drogi, któraby jaknajprędzej doprowadziła ja do upragnionego celu a przecież nie odebrała jej idealnego uroku.
— Czy myślisz — odparła z westchnieniem, uznawszy, że najskuteczniejszym środkiem będzie ubolewanie nad swą niedolą — czy myślisz, że ja także nie cierpiałam?... Dlaczegóż miałabym zapierać się tego?... Bóg mi świadkiem, że nie chciałam czytać twych listów!... Pierwszy z nich nosiłam przez cały dzień w kieszeni nie mając dosyć odwagi, aby go zniszczyć, nie czytając. Wiedziałam, że prośby twoje zmiękczą moje postanowienie a poprzysięgłam sobie nie słuchać cię więcej... Tak gorąco modliłam się do mego Anioła Stróża, aby mi udzielił siły zapomnienia o tobie!... Ach! jakże ciężko walczyłam w własnem sercem!...
Tu po raz ostatni ukazała się madonna, która wzniosła oczy do nieba a niebem tem był na ten raz sufit zawieszony japońskiemi cackami. W cudnych jej oczach przemknął, jakby cień odlatujący Anioła-Stróża, spojrzała na Ireneusza i tonem zupełnego poddania się, właściwym rozkochanym kobietom, rzekła:
— Jestem zgubioną, ale cóż mnie to obchodzić może?... Zanadto cię kocham... Nie zdaję sobie sprawy z tego, co się ze mną dzieje, wiem tylko, że nie mam siły patrzeć na twój smutek...
Konwulsyjne łkanie przerwało jej mowę drżąca pochyliła głowę na ramię młodego człowieka, który znów zaczął ją okrywać pocałunkami. Jak dziecko objęła go rękoma za szyję i pierś swą do jego piersi przycisnęła tak, że mogła słyszeć jak silnie biło mu serce. Nie uszło też jej uwagi, że w oczach Ireneusza błysnął promień żądzy, która najpokorniejszych w szalonych śmiałków przeistoczyć jest zdolną.
— Ach! puść mnie! — szepnęła i wyrwawszy się z jego objęć, cofnęła się, jednak w stronę łóżka.
Ireneusz podbiegł znów do niej, krew uderzyła mu do głowy, wyrazy najszaleńszej miłości cisnęły mu się na usta i z siłą podwójną przez namiętność, porwał ją na ręce...
Zuzanna, zniewolona namiętnemi jego pieszczotami oddała mu się w jednym z tych szalonych miłosnych uścisków, w którym młodzi ludzie tracą świadomość wszystkiego co nie jest podzielanem przez kobietę... Zkądże Ireneusz mógł w podobnej chwili mieć tyle przytomności umysłu, aby dostrzegł, że kochanka jego zniezrównaną zręcznością grała komedyę? A jednak chociażby tylko po szczegółach jej ubrania mógł poznać, że przybyła tu z zamiarem oddania mu się.
Miała na sobie suknię z miękiej materyi, na której pogniecenie nie zostawiało śladu, leniuszek zamiast gorsetu, — nie włożyła żadnego klejnotu ani nawet w y krochmalonej spódnicy, która mogłaby w danym razie stanowić przeszkodę. W ubraniu składającem się tylko z jedwabiu i batystów, była jakby obnażoną i gotową do uciech miłosnych. Ale młody człowiek nie pytał, czy ta kobieta zasługuje na jego uwielbienie: wśród ciszy przerywanej tylko szeptami i westchnieniami, napawał się z rozkoszą najtajniejszemi wdziękami tego pięknego i młodego ciała, odurzał się jego zapachem i nie dbał czy był zwodzonym. Zresztą, czy można nazwać oszukanym tego, kto chwili szczęścia zakosztował?


III.
Dnie szczęścia.

Gdy Ireneusz chcąc oszczędzić kochance niechętnych spojrzeń kucharki, wyprowadził ją do przedpokoju i drzwi za nią zamknął, było już postanowionem, że młodzi ludzie i nadal widywać się będą.
Zuzanna wyszła na ulicę a chociaż ostrożność nakazywała jej oddalić się jaknajprędzej, obejrzała się jednak po za siebie, aby raz jeszcze zobaczyć Ireneusza, który stał za firanką w oknie, wychodzącem na ogródek. Pomimo zwykłej przezorności i oschłości serca, Zuzanna tak się czuła szczęśliwą z urzeczywistnienia swych planów, że uśmiechem i ruchem ręki raz jeszcze pożegnała młodego poetę, który stał wciąż w oknie tego pokoiku, w którym ona tak zupełne odniosła zwycięztwo. Wsiadłszy w dorożkę na rogu ulicy Assas, kazała jechać do magazynu Bon-Marche, gdzie powóz na nią miał oczekiwać; w drodze przechodziła myślą wszystkie szczegóły rozmowy z młodym poetą, winszując sobie w duchu okazanej przez siebie zręczności. Gdy tylko kobieta zostanie kochanką mężczyzny, obmyślenie sposobów widywania się nadal, wydaje jej się o tyle łatwem i przyjemnem, o ile przedtem zdawało się wstrętnem i niepodobnem do urzeczywistnienia. Jeżeli prośba o nową schadzkę poprzedza chwilę namiętnych uścisków, wydaje się ona gorzkiem przypomnienie rzeczywistości, następnie zaś uważaną jest za wymowny dowód miłości i obietnicę przyszłego szczęścia... W kwadrans niespełna po namiętnych pieszczotach, Zuzanna, odegrawszy nieuniknioną w takich razach komedyę obrażonej wstydliwości niewieściej, pierwsza szturm przypuściła:
— Muszę zażądać od ciebie jednej obietnicy... Jeżeli chcesz, abym nie wyrzucała sobie mej miłości dla ciebie, jak zbrodni, przysięgnij, że nie będziesz bywał w salonach, w celu spotykania się ze mną. Powinieneś pracować dalej a nie wiesz czem jest takie życie... W krótkim bardzo czasie, zmarnowałbyś genialne swe zdolności i niepospolity talent literacki a zmarnowałbyś je przezemnie!... Tak, musisz mi przyrzec, że nie będziesz bywał nigdzie a przedewszystkiem u żadnej z tych pań, które ci tak nadskakiwały owego wieczoru...
Jakże gorącym pocałunkiem Ireneusz podziękował jej za te słowa, w których kochanek mógł widzieć dowód zazdrości a artysta hołd oddany przyszłym jego utworom.
— Czy u ciebie nawet bywać mi nie wolno? — zapytał nieśmiało.
— Ach; u mnie mnie] niż gdzieindziej — odparła. — Spaliłabym się ze wstydu, gdybym cię zobaczyła w obecności mego męża... Wszak rozumiesz mnie, nieprawdaż? — rzekła pieszczotliwie, przesuwając rękę po głowie młodego poety, który znów klęczał u jej stóp. Po chwili, oparłszy głowę na ramieniu Ireneusza:
— Ach! zlituj się nademną! — mówiła z westchnieniem — nie wymagaj, abym się jaśniej tłómaczyła... Pragnęłabym się stać twoją przyjaciółką, aby oddalić od ciebie wszelkie zmartwienia, i dodawać ci odwagi w ciężkiej walce życiowej... przyjaciółką, która kocha i jest kochaną tajemnie, zdala od świata i ludzi, szydzących z najświętszych uczuć serca... Dopuściłam się strasznego błędu — mówiła, ukrywając twarz w dłoniach — niechże on przynajmniej nie doprowadzi mnie do tysiącznych kłamstw i podłości. które mi dotąd tak były wstrętnemi!... Ach! oszczędź mi tego, Ireneuszu, jeżeli mnie kochasz prawdziwie... Ale czy ty mnie kochasz istotnie?
Podczas gdy mówiła te słowa, z których każde było podłością i kłamstwem, nie uszło jej uwagi, że na twarzy romantycznego kochanka malował się zachwyt głęboki, wywołany podniosłością jej uczuć... Otoczyła znów swe skronie aureolą madonny, którą złożyła przedtem na chwilę fizycznej miłości.
Tak więc, dzięki przebiegłości i czułości, dzięki najpozytywniejszym rachubom i najbardziej subtelnej delikatności uczuć, doprowadziła młodego poetę do tego, że przystał na następujący układ, jako jedynie godny poetyckiej ich miłości: Ireneusz miał nająć pod zmyślonem nazwiskiem, w dzielnicy niezbyt odległej od ulicy Murillo, mieszkanie umeblowane, w którem mogliby widywać się dwa, trzy lub cztery razy na tydzień. Zuzanna podsunęła mu myśl najęcia mieszkania w dzielnicy Battignolles, ale uczyniła to tak zręcznie, że Ireneusz mógł mniemać, iż sam był twórcą tego pomysłu. Miał on zaraz nazajutrz rozpocząć poszukiwania i uwiadomić ją o swym wyborze „poste restante“ pod umówionemi literami w umówionem biurze pocztowem. Wszystkie te ostrożności — zbyteczne zresztą — przekonywały Ireneusza, w jak ciężkiej niewoli wlokło się życie jego biednego anioła.
— Biedny, nieszczęśliwy mój aniele! — zawołał z rozpaczą, gdy Zuzanna, ubolewając nad despotyzmem swego męża, przyrównywała siebie do zwierzęcia otoczonego przez myśliwych — dla czegóż życie twoje jest jednem pasmem cierpienia?...
Zamiast odpowiedzi, Zuzanna znów utkwiła w suficie cudne swe oczy z tak świetnie udanem wzruszeniem, że gdy nawet po latach wielu, nawet przeświadczywszy się o wiarołomstwie kochanki, mężczyzna, przypominając sobie jej wzruszenie, powiada w duchu:
— Ach! wtedy przynajmniej była szczerą!
Zresztą nawet bez tej znakomicie odegranej komedyi, Ireneusz przystałby z radością na projekt zrodzony w głowie młodej uczennicy barona Desforges. Nie będąc w stanie oprzeć się szalonemu uczuciu, byłby równie chętnie przyjął wszelki inny układ. Ale plan, naszkicowany przez Zuzannę, miał tę niezaprzeczoną wyższość nad innemi, że odpowiedział w zupełności usposobieniu młodego poety. Oryginalność tego stosunku zachwycała zapalonego miłośnika romansów, który cieszył się zawczasu myślą, że życie jego będzie odtąd osłonięte tajemniczością. Pozowanie młodej kobiety na muzę, stojącą na straży jego pracy literackiej, schlebiała egoistycznym popędom autora, pragnącego pogodzić miłość sztuki z miłością kobiety, rozkosze zmysłowe z samotnością i niezależnością — dwoma niezbędnemi warunkami twórczości. Zapomniawszy o dawnych smutkach i obawach, Ireneusz czuł teraz niewypowiedzianą błogość w sercu. A tak bardzo upojonym był swem szczęściem, że nie dostrzegł wyrazu bolesnego zdziwienia, które tegoż wieczoru malowało się wymownie na twarzy jego siostry. Może Franciszka domyśliła się prawdy i powtórzyła swe domysły pani Fresneau, bo ta cierpiała widocznie. Zupełna nieznajomość życia, cechująca kobiety uczciwe a skłonne do marzycielstwa, naraża je często na tak bolesne zdziwienie. Jako kobiety, zajmują się żywo wszelkiemi miłosnemi sprawami i ułatwiają zawiązanie stosunku, w którego niewinność szczerze wierzą! Wtedy dopiero zaczynają dostrzegać następstwa — nieuniknione zazwyczaj w stosunkach miłosnych — doznają zdziwienia, które mogłoby rozśmieszyć, gdyby nie było boiesnem i godnem najgłębszego szacunku... Emilia wiedziała już całą prawdę: opowiadanie służącej, czas trwania tej wizyty, widoczny nieład w pokoju, gorączkowy blask oczu brata a nadewszystko instynkt, właściwy najuczciwszym nawet kobietom — wszystko naprowadzało ją na myśl, że pani Moraines oddała się Ireneuszewi, tutaj pod jej dachem!... Jako matka rodziny, jak o kobieta pobożna i uczciwa, oburzyła się tym faktem a jednocześnie przypominała sobie gorzkie łzy, które widziała na bladych policzkach Rozalii. Porównywając w myśli młodą dziewczynę, której przywiązanie do brata teraz dopiero oceniała należycie i nieznajomą wielką damę, po stronie której tak nierozważnie stanęła, mimowoli zadawała sobie pytanie:
— Czy Ireneusz nie zawiedzie się na tej kobiecie?
Ale Emilia była także siostrą — siostrą słabą i kochającą — i widząc szczęście brata, nie miała siły zrobić mu najlżejszej nawet wymówki. Zbyt żywo jeszcze pamiętała, jak smutnym był przez cały ubiegły tydzień. Miotana tysiącem sprzecznych uczuć, nie starała się wywołać nowych zwierzeń a Ireneusz milczał także, bo spełnienie jego marzeń i nadmiar szczęścia, czyniły go dyskretnym. Nie mógł teraz mówić o Zuzannie. Zdawało mu się, że żadne słowo nie zdoła określić uczuć przepełniających jego serce... Po krótkich poszukiwaniach, udało mu się znaleźć odpowiednie mieszkanko w dzielnicy wskazanej przez Zuzannę, na spokojnej mieszczańskiej ulicy des Dames. Przytem okoliczności złożyły się tak szczęśliwie, że nic już nie stawało na przeszkodzie widywania Zuzanny jaknajczęścjej, gdyż jedyny człowiek, którego odwiedzanie zajmowało mu dość dużo czasu, wyjechał z Paryża w tydzień po dniu, w którym Zuzanna została jego kochanką. Rodzina państwa Fresneau siadała właśnie do obiadu, gdy do jadalnego pokoju wszedł Klaudyusz w stroju podróżnym, blady i bardzo mizerny.
— Przybiegłem tylko na chwilę, aby was pożegnać — oświadczył, odsuwając sobie podane krzesło — wyjeżdżam o dziewiątej, zjem obiad na dworcu.
— Na jak długo opuszczasz nas pan? — spytała Emilia.
— Chi lo sa? — odparł Klaudyusz — jakby powiedzieli mieszkańcy tej pięknej krainy, do której podążam.
— Ach! co za szczęśliwy człowiek! — zawołał Fresneau — zamiast słuchać jak głupi chłopcy tłómaczą Wirgiliusza będzie mógł czytać utwory wielkiego poety, pod jego ojczystem niebem!...
— Bardzo szczęśliwy, w istocie! — z nerwowym śmiechem odparł zagadnięty.
Pożegnawszy wszystkich, wybiegł spiesznie z Ireneuszem, który go wyprowadził aż na ulicę. Znalazłszy się sam na sam z przyjacielem, Klaudyusz zawołał z rozpaczą:
— Ach! ta Coletta!... Czy pamiętasz, kiedy widziałeś ją u mnie po raz ostatni?... Ach! jak ona ślicznie wyglądała tego dnia!... Jak złośliwie odzywała się o kobietach... Niestety! ze wstydem wyznaje, że kobieta jest teraz powodem mej zazdrości! Tak, Coletta zawarła w przeciągu kilku dni bardzo ścisły stosunek z Aliną Raymond, potworem a nie kobietą, osławioną już w całym Paryżu. Samo wymówienie jej nazwiska kala usta człowieka. Ach, nie miałem już siły patrzeć na to i dlatego odjeżdżam... Nie miałem ani grosza i wyobraź sobie... znalazłem jakiegoś zacnego lichwiarza, który mi pożyczył na sześćdziesiąty procent... Nie zapomnę unieśmiertelnić go w najpierwszej komedyi, jaką teraz napiszę... Czy wiesz, jaki warunek postawił mi ten lichwiarz? Oprócz procentu zażądał, abym kupił dwieście pięćdziesiąt trumien i odsprzedał je po znacznie niższej cenie... To rzecz niesłychana! Koniec końcem dzięki lichwiarzowi, starej ciotce mieszkającej na wsi — do której nie wstydziłem się odwołać listownie — dzięki mojemu wydawcy i „Przeglądowi Paryzkiemu“, któremu zobowiązałem się dostarczyć wkrótce sensacyjną nowelkę, zdobyłem sześć tysięcy franków. Ach! choćby mi serce pękać miało z bólu, muszę od niej uciekać a gdy dowie się o moim wyjeździe z listu mego — który dopiero w Medyolanie napiszę; będę choć w części pomszczony.
Ze złośliwą radością klasnął w ręce, potem smutnie potrząsając głowa, dodał:
— Pamiętasz balladę Heinego o hrabim Olafie, który wyznawał miłość narzeczonej w obecności kata, który go miał życia pozbawić? Ach! ten kat nie odstępował mnie ani na chwilę, odkąd pokochałem Colettę... Cierpiałem dotąd, ale teraz, gdy kat przyjął na siebie postać kobiecą, nie mogę pozostać tu dłużej. Do widzenia, mój drogi, wrócę dopiero, gdy będę zupełnie wyleczonym...
I od tej pory Ireneusz nie otrzymał żadnej wieści o nieszczęśliwym przyjacielu a ilekroć pomyślał o nim, mimowoli uderzyła go różnica między niebezpieczną, dziką aktorką a kobietą, którą on ukochał i która tak godną była jego miłości.
Od chwili wyjazdu Klaudyusza, przestał też bywać zupełnie w „foyer“ Wielkiego teatru, nie chcąc słuchać złorzeczeń, jakich prawdopodobnie Coletta nie szczędziła kochankowi, który ośmielił się porzucić ją na zawsze. Tak więc nieobecność Klaudyusza sprawiła, że młody poeta zerwał wszelkie stosunki ze światem, do którego wprowadził go przyjaciel.
Z dniem każdym coraz bardziej owładnięty urokiem Zuzanny, zapomniał o najpierwszych obowiązkach grzeczności: nie złożył wizyty żadnej z tych pań, które go tak uprzejmie zapraszały a — co gorsza — nie poszedł już ani razu do hrabiny Komof. Ale hrabina, dobra w gruncie kobieta i znająca ludzi, sądziła pobłażliwie kapryśne usposobienie artystów, to też powiedziawszy sobie:
— Nudził się widocznie u mnie...
Przestała zapraszać Ireneusza i nie czuła żalu do niego. Zresztą zajętą była obecnie wprowadzaniem do swego kółka towarzyskiego jakiegoś cudzoziemca, który był kompozytorem muzycznym i spirytystą i znajdował się w bezpośrednich stosunkach z duchem Szopena. Ale nie dosyć na tem.
Szczęściem dla Ireneusza, pani Offarel obraziła się, że on i Emilia nie byli u niej na obiedzie, który przygotowała tak starannie, biegając przez cały tydzień do najrozmaitszych sklepów. Jeden tylko pan Fresneau dotrzymał słowa.
— A toś mnie naraziła na przyjemność. — oświadczył żonie, wróciwszy do domu. — Kiedy powiedziałem, że masz silną migrenę, pani Offarel uczyniła ręką ruch tak groźny, że aż oniemiałem ze strachu. Kiedy powiedziałem, że Ireneusz nie może odstąpić chorego przyjaciela — nawiasem mówiąc, znalazłaś nie zbyt zręczną wymówkę — zapytała z niedowierzeniem, czy ten przyjaciel mieszka w książęcym pałacu. Wreszcie, kiedyśmy siedli do stołu, wywarła całą swą złość na nieszczęśliwym Klaudyuszu. Powiadam ci, nie zostawiła na nim suchej nitki! Dowodziła, że to egoista, że jest źle wychowany, że zrujnował zdrowie, że nie ma żadnej przyszłości, że to... że owo... bez końca!... Brr!... aż mnie mrowie przechodzi. Gdyby nie partyjka ze starym Offarel! Ot! i dziś znowu przegrałem... Prócz mnie był tam jeszcze młody Passart. Bardzo mi się podobał ten chłopiec. Przypomnij mi, proszę, abym przedstawił go naszemu wujowi... Między nami mówiąc, zdaje mi się, że ten młodzieniec wpadł w oczko Rozalii...
Domysły męża wywołały uśmiech na usta Emilii, która nieraz już słyszała ubolewania pani Offarel nad nieszczęśliwą miłością młodego nauczyciela rysunku a obecnie odgadła natychmiast, że obrażona matka po to jedynie zaprosiła pana Passart, aby dowieść, że Ireneusz nie jest jedynym starającym się o rękę jej córki, Po tej nieszczęśliwej sobocie, pani Offarel, — które dawniej co drugi dzień prawie spędzała wieczór u państwa Fresneau — nie pokazywała się przez całe dwa tygodnie. Gdy po upływie tych dwóch tygodni postanowiły odnowić przerwany stosunek, przybyły w towarzystwie wspomnianego już pana Passart, wysokiego, niezgrabnego młodzieńca, w okularach i z piegami na twarzy.
Emilia odgadła natychmiast, że pani Offarel przyprowadziła młodego człowieka, aby wzniecić zazdrość w sercu Ireneusza. Zresztą, złośliwa kobieta nie miała widocznie zamiaru taić swych planów, bo natychmiast po przywitaniu rzekła:
— Mój mąż ma dużo zajęcia dziś wieczór i pan Passart podjął się opieki nad nami... Proszę cię, Róziu, zrób miejsce przy sobie panu Jakubowi.
Od czasu ostatniej rozmowy z Emilią, Rozalia nie widziała jeszcze Ireneusza. Drżąca, wzruszona, z sercem z ciśnionem szła z ulicy Bagneux na ulicę Coëtlogon a krótka ta przestrzeń wydawała jej się nieskończenie długą. Teraz jednak znalazła dość siły, by podnieść oczy na dawnego narzeczonego — jakgdyby błagała go o przebaczenie za postępowanie swej matki — i siadając w rogu pokoju, odparła z udaną obojętnością:
— Muszę postawić koszyk z włóczkami na tem krześle... Sądzę, że pan Passart nie przywiązuje wagi do tego krzesła?
— Może pan zechce tutaj usiąść? — wtrąciła Emilia i chcąc przyjść w pomoc odważnej dziewczynie, wskazała młodemu człowiekowi miejsce obok siebie. Rozalia nie chciała stanowczo odegrać narzuconej sobie roli, chociaż wiedziała, że ściągnie tem na siebie straszną burzę, chociaż pragnienie zemsty mogło było powstać w jej zbolałem sercu. Ale kobiety szlachetne i kochające prawdziwie, nie zniżają się do takich małostek. Ze wstrętem odpychają od siebie pokusę wzbudzenia zazdrości niewiernego kochanka, bo dla osiągnięcia tego celu musiałyby uśmiechać się zalotnie do innego mężczyzny — a myśli tej znieść nie mogą. Boskim prawdziwie dowodem miłości jest ta skrupulatna wierność, która sprawia, że wspomnienie kobiety ryje się zażartemi głoskami w pamięci mężczyzny... A jednak ilekroć chodzi o bezpośredni wynik chwili obecnej, szlachetna kochanka pada zazwyczaj pokonana zręcznością zimnej zalotnicy. Dopiero po latach wielu, osiwiały już kochanek, cofnąwszy się myślą do dawnych swych przygód, potrafi ocenić istotną wartość kobiety, która nie chciała zadać mu boleści choćby nawet w celu odzyskania jego miłości. Tak! po latach wielu dopiero a tymczasem ugania się za wszetecznicami, które umieją podniecać jego uczucie tą upadlającą, lecz tak czarodziejską zazdrością! Na usprawiedliwienie Ireneusza powiedzieć należy, że gdy poświęcał Rozalię dla Zuzanny, czynił to w przeświadczeniu, że idzie za głosem prawdziwej miłości. To też nazajutrz, wysłuchawszy zachwytów Emilii nad pełnem godności zachowaniem się młodej dziewczyny, odparł z bezwiedną zarozumiałością:
— Jaka szkoda, że takie szlachetne uczucie nie pozyskało wzajemności!
— Wielka szkoda, istotnie! — odparła Emilia z westchnieniem.
Po akcencie, z jakim Emilia powiedziała te słowa, Ireneusz mógłby był odgadnąć, że siostra zmieniła zdanie o pani Moraines, gdyby był zdolnym myśleć o czemkolwiek, co nie było jego miłością. Ale miłość pochłonęła całą jego istotę. Całe jego życie rozdzieliło się teraz na dwie części: dnie, w których widywał panią Moraines i dnie, w których tęsknił za jej nieobecnością a które wydawały mu się nieskończenie długiemi.
W tedy dla skrócenia sobie czasu, obudziwszy się rano, nie wstawał natychmiast, ale długo jeszcze leżał, puściwszy wodze marzeniom. Czuł w sobie ubytek sił i energii — nieuniknione następstw a nadmiernego oddawania się rozkoszom zmysłowym. Ubierał się następnie z niezwykłą dawniej starannością, która dla kobiety doświadczonej w sprawach miłosnych jest wymownym dowodem stanu serca młodego człowieka. Ubrawszy się wreszcie, siadał przed biurkiem posłuszny woli swej madonny, pisał dla niej dziennik swych myśli i uczuć. Ona wprawdzie nigdy ani słowa do niego nie napisała, ale nie śmiał mieć za to urazy, bo Zuzanna zapytana przez niego o przyczynę milczenia, odpowiedziała z głębokiem westchnieniem:
— Nie jestem nigdy samą, pilnują mnie na każdym kroku!
Ireneusz nie zastanawiał się nigdy, z jakich powodów Zuzanna nałożyła na niego obowiązek szczegółowego spisywania myśli i wrażeń. Nie pytał nigdy o to, bo pozowanie na sentymentalnego Narcyza, który nieustannie przegląda się w własnem sercu, schlebiało wielce jego próżności, od jakiej żaden autor nie jest wolnym.
Zuzanna wprawdzie zbyt mało znając anormalne zboczenia natur artystycznych, nie miała bynajmniej na celu podniecania jego próżności, chciała mieć dziennik Ireneusza, bo odczytywanie gorących, namiętnych jego wyznań, uprzyjemniało jej chwile nieobecności kochanka.
Po odprawieniu rannych modłów do swego bóstwa i po zjedzeniu śniadania, Ireneusz szedł do biblioteki uniwersyteckiej i tam sumiennie zbierał materyały do swego „Savonaroli“, nad którym znów pracować zaczął. W bibliotece zwykle przesiadywał do zmroku.
Pracował — ale praca nie szła mu z taką łatwością jak kiedyś, kiedy tworzył „Sigisbeusza“; nawet nie obudziło się w nim natchnienie, które sprawia, że myśl sama biegnie stokroć szybciej od pióra, że tysiączne pomysły cisną się do głowy, że obrazy występują w umyśle z dotykalną niemal plastycznością, że praca pisarska wreszcie staje się rodzajem dziwnego upojenia, po którem wprawdzie następuje wyczerpanie sił — ale i ono jakąż rozkoszą przejmuje! Teraz jednak, gdy Ireneusz układał sceny swego dramatu, doznawał bolesnego natężenia myśli które wzmagało się jeszcze, ilekreć próbował układać wierszem ustępy poprzednio niż prozą naszkicowane.
Składało się na to kilka pobudek bardzo różnorodnej natury: fizyczna — ubytek sił żywotnych, wypływający z nadmiaru rozkoszy zmysłowych; moralna — ciągłe zajęcie myśli Zuzanną i niezdolność zapomnienia o niej choć na chwilę; intelektualna wreszcie — pewność powodzenia, pewność, która częstokroć wywiera zabójczy wpływ na najgenialniejsze nawet talenta.
Tworząc i pisząc dramat, Ireneusz myślał już o wrażeniu jakiego dozna publiczność. W wyobraźni swej widział już pierwsze przedstawienie sztuki, widział zapełniających salę teatralną dziennikarzy, krytyków, bogatą młodzież i panią Moraines w jednej z lóż parterowych. Słyszał zawczasu grzmot oklasków, które równie demoralizująco wpływają na autorów dramatycznych, jak znaczna ilość wydań na powieściopisarzy. Zamiast pracować nad wiernem odmalowaniem obrazów i charakterów — co stanowi niezbędny warunek każdego dzieła tchnącego prawdą życiową, pracował nad tem jedynie, by wzbudzić najsilniejsze wrażenie. Zbyt miody jeszcze, aby posiadał tą łatwość wypisania się, dzięki której wytrawni autorzy umieją na chłodno pisać o uczuciu, z pozornym zapałem wprowadzającym w błąd najbieglejszych nawet krytyków, Ireneusz w samym sobie szukał źródła natchnienia i nowych myśli. Ale poszukiwanie to było daremnem! Dramat, który zamierzał przedstawić, nie rozwijał się w jego myśli, w naturalnym, konsekwentnym przebiegu. Pomimo skrzętnie zebranych materyałów i nagromadzonych notat, tragiczne postacie mnicha florenckiego, strasznego papieża, Aleksandra VI, gwałtownego Michała-Anioła, bolejącego Machiavelliego i groźnego Cezara Borgii, nie ożywiały się przed jego oczyma.
Wtedy z rozpaczą rzucał pióro; wpatrywał się w błękit niebieski, przeglądający przez koronkowe firanki zawieszone u okien; łowił uchem każdy szmer dolatujący z sąsiednich pokoi; skrzypiące drzwi, śmiech bawiącego się Kostusia, gderanie Franciszki, odgłos kroków siostry lub szwagra; a wreszcie zaczynał liczyć ile godzin dzieli go jeszcze od przyszłej schadzki z kochanką.
— Ach! jak ja ją kocham! jak ja ją kocham! — zawołał z zapałem, który dodawał nowej siły jego uczuciu.
Następnie z rozkoszą przypominał sobie każdy szczegół urządzenia mieszkanka, w którem odbyć się miała schadzka, oczekiwana z tak gorączkową niecierpliwością. Prędzej i z mniejszym trudem niż przypuszczała Zuzanna — doświadczona więcej w sprawach podobnych — udało się Ireneuszowi znaleźć mieszkanie, złożone z trzech umeblowanych pokoi.
Mieszkanie to odnajmowała pani Malwina Raulet, trzydziestopięcioletnia kobieta, której poważny ubiór, sympatyczna postawa, miły dźwięk głosu i łagodny wyraz oczów, wzbudziły zaufanie Ireneusza. Pani Malwina Raulet uchodziła za wdowę, utrzymującą się ze szczupłego kapitaliku, pozostałego po nieboszczyku panu Raulet, który był mityczną postacią a którego zawód określała zwykle ogólnikowem zdaniem:
— Mój mąż prowadził interesu.
W rzeczywistości jednak przebiegła i chytra właścicielka mieszkania nie była nigdy zamężną. W obecnej chwili utrzymywał ją jakiś doktór, człowiek poważny i ojciec rodziny, którego tak dalece swoją pozorną dystynkcyą a zapewne i ukrytemi wdziękami usidlać zdołała, że stale i regularnie przynosił jej co pierwszego pięćset franków, które stanowiły jej miesięczny dochód, ale pani Raułet, kobieta niezwykle rachunkowa, pragnęła powiększyć jeszcze ten dochód i w tym celu oddzieliła od mieszkania — zbyt dla niej obszernego — trzy pokoje, z których jeden mógł służyć za salonik, drugi za gabinet a trzeci za sypialnię. Z powodu osobnego wejścia, pokoiki te mogły stanowić wygodne i zamknięte mieszkanko w sobie, które pani Raulet umeblowała sprzętami, stanowiącemi spadek bardzo smutnej pamięci. Będąc przez lat dziesięć płatną kochanką jakiegoś waryata, którego szaleństwo rodzina utrzymywała w tajemnicy, otrzymała po jego śmierci, umówioną zawczasu sumę dwudziestu tysięcy franków, oraz całkowite umeblowanie mieszkania, w którem przez czas tak długi oddawała się swemu ohydnemu zawodowi.
Ireneusz nie przypuszczał nawet jak brudnem i shańbionem było życie kobiety, z którą zawierał umowę. Ale wpośród Paryża, w którym kryje się tyle intryg miłosnych, niejeden piękny i bogaty młodzieniec podąża do podobnego mieszkania, chociaż znaną mu jest dokładnie przeszłość osoby, która mu dostarcza gotowego schronienia do uścisków z kochanką! Ireneusz nie domyślił się również, że ta kobieta, zdająca się być uosobieniem skromności, odgadła natychmiast jego zamiary. Przedstawił się jej, jako mieszkaniec Wersalu, zmuszony przyjeżdżać do Paryża dwa lub trzy razy tygodniowo i przyjął nazwisko D’Albert — bohatera romansu „Mademoiselle de Maupin“, którego paradoksalnemi rozumowaniami zachwycał się w swem dzieciństwie. Ale gdy pisząc nazwisko d’Albert pod umową, którą pani Raulet podpisać mu kazała, postawił kapelusz na stole, przybiegła gospodyni, dojrzała natychmiast przybite w głębi cylindra pierwsze litery prawdziwego imienia i nazwiska swego lokatora. Uradowana tem odkryciem, spytała:
— Może pan życzy sobie, aby moja służąca sprzątała jego mieszkanie?... Policzę za to tylko pięćdziesiąt franków miesięcznie.
Młody człowiek nie ośmielił się stawić oporu, bo wygórowane to żądanie, wypowiedziane było tak szczerym tonem i zresztą pani Roulet wydała mu się kobietą tak ze wszech miar godną szacunku! A jednak po raz pierwszy spojrzał na nią z pewną nieufnością. Ale powierzchowność pani Raulet, nie zdradzała w niczem kobiety ciągnącej zyski z cudzych miłostek i namiętności. Miała na sobie ciemną wełnianą suknię, zrobioną gustownie, lecz z wielką prostotą. Do paska jej przytwierdzony był zegarek zawieszony na grubym złotym łańcuchu, który zepewne musiał stanowić dar ukochanej matki. Zamiast broszki miała medalion, zawierający promień siwych włosów, przechowywanych zapewne, jako pamiątka po zmarłym a ubóstwianym ojcu.
Ręce okryła długiemi, jedwabnemi mitenkami, przez które przeświecało złoto pierścionka, ślubnej obrączki zapewne. Sprawiedliwość nakazuje dodać, że ta dystyngowana wdowa nie zadawalniając się doktorem, miała jeszcze dwóch bardzo młodych kochanków, z których jeden był studentem prawa, drugi subiektem w dużym domu handlowym a którzy obaj uważali ją za kobietę z wielkiego świata, materyalnie krzywdzoną przez nielitościwie chciwą rodzinę.
Istotnie, tych dwóch kochanków ułatwiało pani Raulet czynienie tysiącznych oszczędności, zapewniając jej obiady w restauracyi, powozy na spacer, kosztowne podarunki i lożę do teatru. Ale względy te nie przeszkodziły cnotliwej kobiecie zapewnić wrzekomego pana d’Albert:
— Ten dom jest bardzo spokojny. Niech pan na mnie się nie gniewa — dodała z uśmiechem ale ze względu na młody wiek pański, zmuszoną jestem zastrzedz sobie prawo zerwania naszej umowy, gdybym usłyszała jakie hałasy na schodach, zwłaszcza wieczorem...
Ireneusz zaczerwienił się mimowoli, słysząc te słowa, bo w naiwności serca obawiał się, aby czcigodna wdowa nie wymówiła mu mieszkania po pierwszej schadzce z kochanką.
Wiedziony tą śmieszną obawą, tegoż samego wieczoru, natychmiast po wyjściu Zuzanny, która spędziła z nim parę godzin, pośpieszył złożyć wizytę swej gospodyni pod pozorem rozmówienia się z nią szczegółowiej o usługę.
Przyjęła go ona z wytworną grzecznością kobiety, która o niczem nie wie, niczego się nie domyśla i nic nie widziała, chociaż przed chwilą, stanąwszy w oknie wychodzącem na ulicę, śledziła wzrokiem panią Moraines. Tak, obecnie już Malwina nie miała żadnych wątpliwości: wiedziała na pewno, że lokator jej był kochankiem kobiety, należącej do najwyższych sfer towarzystwa. A jednak ani w jego postawie, ani w ruchach, ani w sposobie czesania włosów nie było nic takiego, coby zdradzało młodzieńca z bogatej rodziny. Rozważywszy te dane, gospodyni wyprowadziła wniosek, że według wszelkiego prawdopodobieństwa kochanka, nie zaś kochanek, płacić będzie cenę komornego i wyrzucała sobie, że zażądała tylko pięćset franków miesięcznie, oraz skromnej dopłaty za usługę.
Nieodżałowana to szkoda! przecież ją samą mieszkanie kosztowało tysiąc czterysta franków rocznie a zasługi służącej „do w szystkiego“ wynosiły czterdzieści pięć flanków! Ale mniejsza o to, potrafi powetować sobie tę stratę na różnych drobiazgach: na zapłacie za drzewo, za pranie lub za śniadanie, gdyby młody człowiek zgodził się na jej propozycyę stołowania go, ilekroć przyjedzie do miasta.
— To doskonała kobieta, bardzo grzeczna i uprzedzająca — oświadczył Ireneusz Zuzannie, gdy ta pytała go o panią Raulet.
I w gruncie rzeczy, ufność poety nie była pozbawioną słuszności. I cóżby zyskał na tem, gdyby z pesymizmem Klaudyusza analizował charakter tej kobiety? Nic więcej prócz przewidywania tysiącznych niebezpieczeństw wyzysku, urojonych zresztą, bo Malwina, pomimo swego faktorstwa, przekupstwa i chytrości, posiadała naturę prawdziwej mieszczki, chciała być otoczoną powszechnym szacunkiem i miała zamiar, zrobiwszy majątek, powrócić do swego rodzinnego miasta i wieść tam życie pobożne i cnotliwe.
Obawa skandalu lub procesu, do któregoby jej nazwisko było zamieszanem, wystarczała do powstrzymania jej od wszelkich zamiarów ujawnienia złego. A dbałość tę o pozory posuwała do takiego stopnia, że obawiając się podejrzeń stróża, przedstawiła mu Ireneusza i Zuzannę, jako młode małżeństwo, mieszkające stale na wsi i spokrewnione z nieboszczykiem jej mężem. Z tych samych względów, uprzedzając żądania wrzekomego pana d’Albert, oddała mu klucz od bramy, aby niedopuścić do żadnych stosunków między nim a stróżem.
Ireneusz nie zastanawiał się wcale nad pobudkami uprzejmości swej gospodyni. Młodzi ludzie nie zwykli dociekać istotnego znaczenia faktów, które okazują się dogodnemi dla ich uczucia. Wiedzie ich to częstokroć na drogi ślizkie i niebezpieczne, ale pozwala przynajmniej nacieszyć się wonią wszystkich kwiatów i zerwać wszystkie owoce.
Gdy Ireneusz przebiegał ulicę Paryża, dążąc do swego uroczego mieszkanka, w sercu jego brzmiała boska muzyka, zagłuszająca złowieszcze szepty podejrzeń. Schadzki ich odbywały się zwykle rano. Ireneusz nie zastanawiał się nigdy, dlaczego te godziny dnia były najdogodniejsze dla Zuzanny.
W rzeczywistości zaś wybrała je ona dlatego, że wtedy najłatwiej mogła uniknąć czujnego dozoru barona.
Przedpołudniowe bowiem godziny Desforges poświęcał staraniom około swego zdrowia, które cenił nadewszystko. Brał lekcyę fechtunku, który uważał za „ćwiczenia muskułów“, jeździł konno po alejach lasku, co nazywał „kuracyą powietrzną“, słowem według wyrażenia doktora Noirot „zużywał nad miar nagrodzonych materyałów“. A dwulicowa madonna, znając dokładnie wszystkie narowy i zwyczaje kochanka, wiedziała, że wymagania hygieny są dla niego równie świętemi, jak niemi były dla Pawła obowiązki biurowe. Ze złośliwą radością myślała nieraz, że w chwili, gdy jej mąż siedzi w biurze, „niezrównany przyjaciel“ pędzi galopem na angielskim wierzchowca, ukochany poeta wchodzi do ogrodnika, aby świeżemi kwiatami przyozdobić świątynię ich miłości. Zazwyczaj wybierał on róże czerwone, jak usta kochanki, lub też blade jak jej policzki w chwilach zmęczenia, ale zawsze świeże, pachnące, aby swą wonią podniecały chęć do pieszczot i uścisków. Zuzanna wiedziała dobrze, że podczas kiedy ona dążyła do ich ustronia, młody kochanek stał w oknie, z twarzą opartą o szyby i wsłuchiwał się w turkot przejeżdżających dorożek. Jakże będzie szczęśliwym, kiedy nareszcie jej dorożka zatrzyma się przed domem. Zanim zdąży wbiedz na schody, on już otworzy drzwi i czekać będzie u siebie, aby nie stracić ani jednej tak drogocennej chwilki.
Następnie, nie powiedziawszy ani słowa powitania, podniesie jej koronkową woalkę i tysiącznemi pocałunkami okrywać zacznie świeże jej policzki i pąsowe, wilgotne usteczka. A potem wreszcie, uniesiony szalem porwany żądzą namiętną, przytuli ją do siebie w gorącym, miłosnym uścisku!...
Największym wdziękiem zręcznej zalotnicy, był dziewiczy wyraz twarzy, który zachować potrafiła pomimo rozpusty i występku.
Temu właśnie zawdzięczała Zuzanna, że stawszy się mistrzynią Ireneusza w miłości nie zdradziła na chwilę istotniej nicości moralnej, że miody poeta uwierzył, iż oboje razem czynią coraz to nowe odkrycie w tajemniczej krainie rozkoszy zmysłowych. Namiętność zmysłowa, stanowiąca w istocie podstawę ich stosunku, była też powodem coraz częstszego powtarzania się schadzek na które Zuzanna przychodziła zwykle rozpromieniona szczęściem, wolna od najlżejszych nawet wyrzutów sumienia.
Na mocy praw dziedziczności zapewne, jako córka dyplomaty i męża stanu, należała ona do ludzi czynu, których wybitnym rysem charakteru jest zdolność udzielania się innym. Ludzie ci umieją oddać się wrażeniom chwili obecnej tak bezwzględnie, że wspomnienie przeszłości, ani przewidywanie przyszłości, nie staje im nigdy na przeszkodzie. W gwarze ludowej istnieje wyrażenie „spalić mosty za sobą“, które dobitnie a nader trafnie określa tę specyalną umiejętność chwilowego zapomnienia.
Zuzanna oddawna już oddzieliła w zupełności czas przeznaczony dla Pawła od tego, który poświęcała baronowi. Pomimo tego jednak gdy przychodziła chwila oddania się Ireneuszowi, należała do niego tak bezwzględnie, z tak zupełnem zapomnieniem o wszelkich innych warunkach swego zycia, że sama nie zdawała sobie sprawy, jak haniebnem było jej kłamstwo. Zresztą, upojona rozkoszą, nie mogła i nie chciała roztrząsać moralnej doniosłości swego postępowania.... Zapomniała o wszystkiem, pamiętając o tem jedynie, że widzi wobec siebie kochanka, który uwielbiał jej piękność, zachwycał się jej wdziękami i elegancyą stroju. Bo Ireneusz kochał zarówno kształtne jej cało, jedwabne pończoszki, twardą pierś i przejrzystą batystową koszulę, gorący jej oddech i wysadzaną szafirami bransoletę, długie jasno-bląd włosy i szyldkretowe szpilki, podtrzymujące warkocze. Ona zaś pozwalała uwielbiać się jak bożyszcze i z niewypowiedzianą rozkoszą tonęła w szale pocałunków kochanka — pocałunków miłosnych, które nie były wymierzone, wyliczone i wyważone, jak pieszczoty barona — pocałunków coraz to nowych, nie tak monotonnych jak uściski Pawła — pocałunków pełnych zapału, jak serce dwudziestopięcioletniego młodzieńca; — pocałunków świeżych, gorących, przerywanych tylko słowami miłosnego wyznania. Znudzona życiem kurtyzanka, z wielkim wysiłkiem zaledwie zdołała oderwać się od tak wytwornej uczty! Około południa zaczynała ubierać się, w czem Ireneusz z dziecinną radością jej pomagał, patrząc z zachwytem, jak poprawiała włosy, myła piękne swe ręce i wkładała elegancki, czarny, atłasowy gorsecik. Z pod krótkiej jedwabnej spódniczki wyglądały kształtne łydki, obciągnięte ażurowemi pończoszkami. W tedy Ireneusz zbliżał się do niej i namiętnemi pocałunkami okrywał po raz ostatni obnażone ramiona, które za chwilę zniknąć miały pod ciemnym, wełnianym stanikiem. Po odejściu Zuzanny, młody poeta spędzał resztę dnia w tem mieszkanku, pozornie dlatego, aby pracować spokojnie, przynosił bowiem zawsze tekę pełną papierów, w rzeczywistości zaś, aby napawać się najdłużej rozkosznemi wspomnieniami. Zjadłszy śniadanie, przyrządzone przez panią Raulet, siadał zwykle w sypialnym pokoju, którego nieład przekonywał go, że rozkoszne wspomnienia nie były li tylko zwodniczą marą. Z nadejściem zmroku dopiero, wraca! do domu, przebiegając szybko ulice Paryża, oświetlone jasno płonącemi latarniami gazowemi. Czuł się w tedy niezwykle zmęczonym, ale zmęczenie to nawet — wydawało mu się najwyższą rozkoszą, ostatnim kresem tak gorąco upragnionego i osiągniętego wreszcie szczęścia.


IV.
Uraza panny Koletty.

Dwa miesiące blizko upłynęły od rozpoczęcia tego życia jednostajnego a jednak pełnego rozkoszy, życia nie obfitującego w inne wypadki prócz tęsknoty za ostatnim pocałunkiem i oczekiwania nowych pieszczot, gdy jednego ranka, w chwili, gdy Ireneusz wychodził z domu, śpiesząc się na schadzkę z kochanką, Franciszka wręczyła mu list przyniesiony z poczty. Ireneusz drgnął mimowoli, poznawszy na kopercie pismo Klaudyusza Larcher. Od Ferdynanda, z którym widział się przed kilkoma dniami, przechodząc koło pałacu Saint-Euverte, dowiedział się, że przyjaciel jego bawił czas jakiś we Florencyi a następnie w Pizie. Wysłał był nawet do obu tych miast dwa listy poste-restante, na które nie otrzymał dotąd odpowiedzi. Rzuciwszy okiem na stempel pocztowy, przekonał się, że list Klaudyusza wysłanym został z Wenecyi. Zaciekawiony i zdziwiony zarazem, idąc cichemi ulicami przedmieścia Saint-Germain, w piękny wiosenny ranek tak świeży i świetlany jak uczucie przepełniające mu serce, rozerwał kopertę i czytał co następuje:

Wenecya, pałac Dario
Kwiecień, 1879 roku.

Z Wenecyi piszę do ciebie, mój drogi; z tej ukochanej przez ciebie Wenecyi, na tle której odtworzyłeś okrutną Celię i szlachetną, czulą Beatryczę. Że zaś piękna Wenecya była i jest zawsze ojczyzną nieprawdopodobieństwa, siedzibą ondyn, które na tem wschodniem wybrzeżu zowią się syrenami, udało mi się w niej znaleźć — jak ongi Byronowi — śliczne umeblowane mieszkanko, w tak pięknym pałacyku, o jakim tylko wyobraźnia ludzka zamarzyć zdoła. Historyczny mój „palazzino“ pełen rzeźb i haftów, zdobny na zewnątrz marmurowemi medalionami, pochyla się nieco ku ziemi tak jak ja w dnie rozpaczy. Podczas gdy piszę te słowa, pod oknami memi szemrzą wody kanału Grande, naokoło otacza mnie głęboka, niczem niezamącona cisza tego miasta — perły Adryatyku, jakby je nazwał poeta. Ach! mój drogi, dlaczegóż przyjechałem tutaj z chorem, bolejącem sercem, którego jęki i bicie słyszę stokroć wyraźniej w tej błogiej ciszy?... Czy uwierzysz, że zjadłszy dziś śniadanie w restauracyi Floryana pod arkadami, wstąpiwszy do kościoła świętego Jerzego dla obejrzenia pięknego obrazu religijnego, nie poszedłem na proszony obiad, na którym miałem poznać dwie włoszki, piękne jak postacie Veronesa, ale zamiast myśleć o zabawie i rozrywkach, wróciłem jaknajrychlej do domu, po to jedynie, aby spojrzeć na Jej Portret — nie dziw się, że te owa wyrazy zaczynam od dużych liter — na portret Koletty! Ach! Ireneuszu, dlaczegóż nie mogę usiąść teraz jak dawniej w pierwszym rzędzie krzeseł i patrzeć na nią, jak gra rolę Kamilii w „Nie igra się z miłością“, boskiej sztuce, pełnej goryczy, jak „Adolf“ a śpiewnej, jak muzyka Mozarta! Czy pamiętasz tę scenę, w której wdzięcznie przechyliwszy główkę, pyta z uśmiechem: „Kto może zaręczyć, że kobieta kłamie, choć słowa jej mijają się z prawdą?“ Czy pamiętasz, jak Perdican mówi: „O dumo, najgorszy doradco człowieka, dlaczego stanęłaś między mną a tą kobietą?“ W tych kilku słowach mieści się cała moja historva... cała nasza historya! Tylko, że ja byłem szczerem odbiciem bohatera komedyi, serce moje było zawsze źródłem ideału i miłości; źródłem wiecznie tryskającem — pomimo doświadczenia wiecznie czystem — pomimo tylu błędów!.. A ona, moja Kamila, upadła tak nizko, że hańby jej nic odkupić nie zdoła! Tak, nielitościwie obeszło się życie z pięknym moim kwiatkiem! Gdy chciałem odetchnąć jego wonią, poczułem zapach trupi! Dajmy tem u pokój... nie chciałem poruszać tych wspomnień, gdy siadłem przy stoliku na balkonie, z którego widzę gondole zgrabne, wysmukłe, szybko mknące w da lub też kołyszące się zlekka na wodach kanału. Gdyby w każdej z tych gumien spoczywało jedno z marzeń mojej młodości, jakże nieskończenie długi orszak pogrzebowy przeciągałby przed memi oczyma! Żałuję, że nie jestem malarzem, mógłbym stworzyć niezwykle oryginalny obraz, przedstawiający mnóstwo czarnych gondoli zarysowanych niejasno w wieczornym zmroku, kilka białych kościotrupów u steru i przy wiosłach a u spodu obrazu podpisałbym: „Wizerunek mojego serca!“ Dlaczegóż znudzony życiem, zniechęcony długiemi latami niewolniczej pracy na chleb, musiałem popaść w nową, stokroć ohydniejszą niewolę tej miłości, opartej na nienawiści i pogardzie? Nie przypuszczałem nigdy, że ów piękny lipcowy wieczór, w którym się szał ten rozpoczął, stanie się jedną z najpamiętniejszych chwil mego życia! Cały ranek siedziałem przy pracy i zjadłszy samotnie obiad, wyszedłem wreszcie, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Włóczyłem się po ulicach smutny, znudzony, przyglądając się przechodzącym paniom i panom po to jedynie, aby zabić kilka godzin czasu. Dlaczegóż jakaś siła demoniczna pociągnęła mnie w stronę „Comedie Francaise?“ Po co po kilkomiesięcznej niebytności zaszedłem do foyer pogawędzić ze starym Farguet, o którego dbałem akurat tyle, co o pierwszy artykuł wyszły z pod mego pióra? Dlaczegóż rozmowa moja tryskała wtedy dowcipem i bogactwem fantazyi, choć nieraz na proszonych obiadach siedziałem niemy, jak ryba? Dlaczego Koletta miała na sobie historyczny Kostyum, w którym wyglądała tak czarująco, że urokowi jej oprzeć się nie zdołałem? Miała grać rolę Rozyny w „Cyruliku“. Zaciekawiony jak jej się uda główna a tak piękna arya, poszedłem do sali teatralnej. Dlaczegóż śpiewając, wciąż na mnie patrzyła z nietajonem wzruszeniem, które mimowoli i mnie się udzielało? Dlaczegóż w jej ustach, oczach, w całej twarzy wreszcie malowała się głęboka boleść serca pałającego miłością ku najszczytniejszym ideałom a zaprzedanego w niewolę poziomych spraw codziennych? Od tej chwili pokochałem ją jak szaleniec i łudziłem się pozyskaniem wzajemności! Nie stawiła żadnego oporu, tejże nocy oddała mi się po raz pierwszy, choć znaliśmy się od kilku dni zaledwie. Czy uwierzysz, mój drogi, że byłem dość głupim, aby spodziewać się wierności od dziewczyny, która tak prędko rzuciła mi się na szyję?... „Czy odprowadzisz mnie dziś do domu?“ — spytała, gdy po skończonem przedstawieniu przyszedłem za kulisy. Domyślasz się zapewne, z jaką radością przystałem na tę propozycyę. Po upływie kwadransa zaledwie, pozwoliła mi już całować się w usta i z tęsknym wyrazem twarzy, jaki jej nigdy w chwilach wylania miłosnego nie opuszcza, mówiła drżącym głosem: „Ach! od godziny już marzyłam o takiem szczęściu!“ A ja, szaleniec, zapomniałem, że mam przed sobą piękną, lecz sprzedajną dziewczynę, łaknącą pieszczot i rozkoszy zmysłowych, zapomniałem, że kobiety nigdy dla żadnego z nas wyjątku nie robią... Zdawało mi się, że...
Ale zejdźmy z tej drogi, mój kochany przyjacielu, bo widzę już bielejący na niej słup z napisem „tędy droga do rozpaczy“, słup podobny do tego, jaki stoi przy zbiegu kilku alei w lasku Fontainebleau, w którym spędziłem z nią niegdyś kilka rozkosznych godzin. Było to w piękny letni poranek; jechaliśmy z Moret do Marlotte małym powozikiem, zaprzężonym w karego konia, którego nazwałem Cerberem. Dziś jeszcze widzę wyraźnie bujną grzywę tego konia, spadającą mu na czoło, widzę siedzącą obok mnie Kolettę z oczyma podkrążonemi, sinemi obwódkami po nocy uciech miłosnych... Tak, zejdźmy z tej fatalnej drogi i przejdźmy do zdania sprawy z wypadków mej podróży. Winien ci to jestem, bo pozostawiłem dotąd bez odpowiedzi serdeczne listy twoje. Otóż kiedy pożegnawszy się z tobą, wyjechałem do Włoch, chciałem się przekonać, czy potrafię żyć bez niej Ha! trudna rada! są rzeczy przewyższające siły człowieka! Nie mogę zapomnieć o niej. Próżno walczyłem, próżno usiłowałem serce zmusić do milczenia. Od chwili wyjazdu nie było dnia, abym dziesięć, dwadzieścia, sto razy może nie poprzysiągł sobie, że nie będę myślał o niej. Przez kwadrans, przez pół godziny czasami, udaje mi się wytrwać w tem postanowieniu, ale potem znów obraz jej staje przed memi oczyma: widzę jej oczy, usta i ruchy jej tylko właściwe i piękną główkę, którą z takim wdziękiem, z taką uległością opierała na mem ramieniu, podczas, gdy trzymałem ją w objęciach — a wtedy doznaję takiego uczucia, jakgdyby w sercu mem tkwiło ostrze sztyletu. Tchu mi brak w piersiach, wstaję, opieram się o ścianę i czekam aż pierzchnie urocze widzenie. Czy uwierzysz, że musiałem wyjechać z Florencyi, dlatego, że dnie całe spędzałem w galeryi przed obrazem Botticellego: „Madonna inconorata“. Pokazywałem ci niegdyś reprodukcyę tego obrazu. Nieraz, będąc na drugim krańcu miasta, wsiadałem do dorożki, aby zdążyć przed zamknięciem galeryi i raz jeszcze spojrzeć na to płótno, bo jeden z aniołków, otaczających Boga-Rodzicę... ach! to ona! to jej spojrzenie, którem umiała tak mnie rozbroić, że płakałem nad jej upadkiem wtedy, gdy powinienem był zabić ją bez litości... Wyjechałem tedy z Fłorencyi i powlokłem się do Pizy, w nadziei, że pobyt w tem spokojnem, posępnem mieście, uciszy burzę, miotającą mojem sercem. Lubiłem niegdyś patrzeć na poważny kościół katedralny, na jego wieżyce, na mury cmentarne, na szczątki wału opasującego miejsce wiecznego spoczynku, na karłowate sosenki rosnące na piaszczystem wybrzeżu Arno, którego żółtawe wody toczą się powoli, jakby omdlewające ze znużenia...
Nająłem pokój, z którego widzieć mogłem cały ten smutny krajobraz, ale pokój mój był słoneczny, jasny i ciepły a przytem postanowiłem wreszcie chwycić się radykalnego lekarstwa. W drodze do Pizy przypomniałem sobie starą maksymę Goethego: „Poezya jest ucieczką zrozpaczonych“. — „Trzeba spróbować!“ — pomyślałem i postano wiłem nie wyjeżdżać z Pizy, dopóki mej boleści na papier nie przeleję. Sądziłem, że puszczając bańki mydlane z łez dawniej wylanych, zapomnę płakać nad obecną niedolą. Owocem tej igraszki była nowelka, której dałem tytuł: „Analiza“ a którą czytałeś już zapewne w „Przeglądzie Paryzkim“. Nieprawdaż, że to najlepsza rzecz, jaką kiedykolwiek napisałem? Jak widzisz, nie pominąłem żadnego szczegółu, skreśliłem wiernie dzieje tej smutnej miłości; wszystko jest ścisłem powtórzeniem rzeczywistości, począwszy od historyi listu, skończywszy na mojej zazdrości o niecną Safonę. Z niezrównaną plastyką odmalowałem Kolettę i samego siebie!.. Niestety, mój drogi, cóżem zyskał wzamian za skalanie tak gorąco ukochanej kobiety, za obrzucenie błotem bożyszcza, którego skronie wieńczyłem niegdyś najwonniejszemi różami, za bezczeszczenie przeszłości, w której zawiera się wszystko, co mi było najdroższem w życiu? Łudziłem się, że przynajmniej odzyskam spokój serca, ale i tym razem sądzonem mi było doznać zawodu: zaledwie wyprawiłem rękopism do Paryża, wróciłem do domu i usiadłszy przy biurku napisałem do Koletty list, błagający o przebaczenie... O! jakże gorzką ironią, jest owa osławiona maksyma Goethego, tego olbrzyma myśli, tego Jowisza poetów — jak go nazywają konwencyonalni pochlebcy! Pisałem krwią, broczącą z rozdartego serca i.. rozjątrzyłem tylko nigdy niezabliźnioną ranę. Chyba czas potrafi mnie uleczyć, jeżeli powrót do zdrowia jest możliwym. Zresztą, mało mi na tem zależy.
Tak, nie dbam już o to, by wyleczyć się kiedykolwiek. Byłem dumnym — przestałem nim być oddawna. Walczyłem z upadlającą mnie namiętnością — zaniechałem bezowocnej walki. Gdybym miał raka w twarzy, nie wstydziłbym się mej choroby. Ha! mam raka w sercu, nie będę się wstydził, bez oporu poddam się męczarniom... Ale posłuchaj dalszego ciągu mojej historyi. Koletta nie odpowiedziała na mój list. Zresztą, czyż mogłem spodziewać się od niej podziękowania, po tem co zaszło między nami? Wysyłając ten list, uczyniłem pierwszy krok na drodze upokorzenia, postanowiłem brnąć dalej. Ach, nie przypuszczałem nigdy, jaką rozkoszą mi będzie shańbić się dla niej, rzucając jej pod stopy całą mą godność, ja ko człowieka i artysty! W przeciągu tygodnia wysłałem do niej nowe trzy listy. Po wydrukowaniu mojej nowelki, napisałem znów kilka listów błagalnych i pokornych, aż do podłości a jednak tak nielitościwie chłoszczących jej postępowanie, że miałaby prawo pokazać je swemu Salvaney lub obydnej Alinie i powiedzieć: „Patrzcie, jak on mnie kocha! Porzucił mnie a teraz śmie mnie znieważać!“ Jak ja ją kocham! czyż te zniewagi właśnie nie powinny stanowić dla niej miary mego uczucia?... Ale nie, ty jej nie znasz, Ireneuszu, nie wiesz jak szaloną jest duma tej kobiety. Nie śmiem pomyśleć nawet, jak srodze rozgniewać ją musiał mój wyjazd i dlatego właśnie nie śmiem powrócić do kraju. Jestem obecnie w takim stanie chorobliwego rozdrażnienia, że nie byłbym zdolnym stawić czoła jednej z tych scen, jakie niegdyś zachodziły między nami a jednak żyć dłużej bez niej nie mam siły. Wobec tego postanowiłem zwrócić się do ciebie, mój drogi, z prośbą, abyś łaskawie wstawił się za mną. Wiem, że posiadałeś zawsze jej względy, że jest ci szczerze wdzięczną za stworzenie dla niej tak efektownej roli, wiem, że uwierzy ci, kiedy powiesz: „Klaudyusz umiera z tęsknoty... Zlituj się nad nim“. Zapewnij ją, Ireneuszu, że nie potrzebuje obawiać się moich wymówek. Dawny, despotyczny Klaudyusz, przeciw któremu buntowała się zawsze, zmienił się do niepoznania. Powiedz jej, że wszystko, wszystko znieść jestem gotów, byłem mógł żyć przy niej, patrzeć na nią jak dawniej. Przyznaję, że w ostatnich miesiącach smutnym był nasz stosunek. Ale jakimż rajem wydają mi się te czasy w porównaniu z piekłem, jakiem jest dla mnie życie zdała od niej! A zresztą w ostatnich jeszcze nawet czasach mieliśmy chwilę bozkiego szczęścia, w ślicznem jej mieszkanku na ulicy Rivoli. Wszystko wrzało życiem wokół nas a ja patrzałem w jej oczy, całowałem jej usta, lubowałem się temi namiętnemi a smutnemi zarazem pieszczotami, w których nikt jej dorównać nie zdoła... Patrzaj, ręka mi drży na samo chwil tych wspomnienie... Jeżeli kiedykolwiek byłem ci istotnie przyjacielem — jakeś to nieraz utrzymywał — nie odmawiaj mi tej przysługi, pójdź do niej, przeczytaj ten list, przemów do jej serca i wyjednaj mi przebaczenie. Niech mi pozwoli powrócić do siebie i niech zapomni wszystkich swych uraz.
Żegnam cię, mój drogi, odpowiedzi twej czekam z niecierpliwością a wiesz jak srodze dręczyć się umiem.

Twój stary przyjaciel
K. L.

P. S. Proszę cię, wstąp do redakcyi „Przeglądu Paryzkiego“ i weź na mój rachunek pięć egzemplarzy mojej nowelki, którą obiecałem kilku tutejszym znajomym.
— Zawsze ten sam! — pomyślał Ireneusz przeczytawszy list, w którym odnaleźć mógł różnorodne pierwiastki, stanowiące skład części duchowej istoty jego przyjaciela, zamiłowanie do sztucznie wytworzonych zjawisk sceptycznego żartu z najgłębszej boleści, wobec prawdziwie dziecięcej szczerości; nadmiernie rozwinięta próżność autorska, wobec zupełnego braku chęci błyszczenia, wytrawna znajomość własnego charakteru wobec nieumiejętności panowania nad sobą!
— Jeżeli Koletta występuje dzisiaj, pójdę do teatru rozmówić się z nią — pomyślał Ireneusz.
Po chwili, przystanąwszy na rogu ulicy, wyczytał jej nazwisko na afiszu.
— Ciekawym jak mnie ona przyjmnie? — zapytał samego siebie.
Niepewność ta a przedewszystkiem współczucie dla nieszczęśliwego przyjaciela, którego kochał prawdziwie, dręczyły go tak srodze, że przybywszy do Zuzanny, nie mógł się powstrzymać od podzielenia z nią swych kłopotów. Pokazał jej nawet list przyjaciela, po przeczytaniu którego, Zuzanna z udanem współczuciem rzekła:
— Biedny człowiek! — poczem, niby od niechcenia dodała: Czy naprawdę nie mówiłeś z nim nigdy o mnie?
— I owszem, zdarzyło mi się raz wspomnieć w rozmowie twoje nazwisko — odparł Klaudyusz po chwili wahania.
Poczuwając się względem kochanki do obowiązku bezwzględnej dyskrecyi, wyrzucał on sobie, jako wysoką niedelikatność, te kilka słów, które powiedział o niej Klaudyuszowi a które wywołały sarkastyczną uwagę jego przyjaciela. Ale Zuzanna, mylnie zrozumiawszy chwilowe jego wahanie się, dodała z naciskiem:
— Jestem pewną, że Kladyusz odzywał się o mnie nieprzychylnie?
— O! mylisz się — żywo zaprzeczył Ireneusz.
Przyzwyczajony do odgadywania każdej myśli Zuzanny z wyrazu jej twarzy, dostrzegł błysk niepokoju w jej oczach, gdy zadawała mu to ostatnie pytanie, to też z pewnem zdziwieniem zapytał:
— Dlaczego nie chcesz mi nigdy zaufać?
— Dlaczego? odparła z uśmiechem — dlatego, że cię kocham szalenie a ludzie mają złe języki...
Po chwili, chcąc zatrzeć niemiłe wrażenie, jakie zbyt widoczna jej nieufność mogła wywrzeć na młodym poecie, dodała:
— Zdaje mi się, że powinienbyś pójść do panny Rigaud.
— Co też zamierzam uczynić dziś jeszcze a ty? — spytał z właściwą sobie naiwnością — gdzie będziesz dziś wieczorem?
— Będę także w teatrze — odparła — ale nie w „Comedie Française“. Muszę towarzyszyć memu mężowi, który chodzi zwykle do „Gymnase“. Ach! dlaczego mi to przypominasz? Radabym zapomnieć o tem, że cały wieczór będę tęskniła za tobą. Ach! mój jedyny — dodała, zarzucając mu ręce na szyję — kochaj mnie tak bardzo, aby wspomnienie twej miłości osładzało mi chwile, w których muszę być zdała od ciebie!...
W sercu młodego poety dźwięczało jeszcze echo tego głosu melodyjnego, jak piękna muzyka, gdy o dziewiątej wieczór wchodził do gmachu teatralnego bocznemi drzwiami, prowadzącemi do foyer artystów... Przechodząc koło izdebki stróża, który przechowywał zwykle listy przychodzące do aktorów, przypomniał sobie, że miejsce to było jedną ze stacyj krzyżowej drogi Klaudyusza, który nieraz dawniej, gdy razem do teatru przychodzili, mawiał mu, pokazując skrzynkę przeznaczoną dla Koletty:
— Gdybym potajemnie zabrał te listy, dowiedziałbym się może prawdy.
— Co to za szczęście być wolnym od tej strasznej choroby, która się nazywa brakiem ufności — pomyślał Ireneusz.
Idąc po krętych schodach przyglądał się z uśmiechem wiszącym na ścianach portretom aktorów i aktorek z zeszłego wieku. Tutaj wygląda z ram sarkastyczna twarz głośnego niegdyś komika... tam znowu zalotnie spogląda śpiewaczka, nie żyjąca już od lat wielu. Wspomnienie wesołych zabaw, głośnych śmiechów, przebrzmiałych już na wieki, namiętnych miłostek, które śmierć przerwała nielitościwie, przejmuje dziwnym smutkiem serca ludzi skłonnych do marzenia, bo przypomina im, że wszelka radość przemija szybko i że ich życie także dobiegnie wkrótce do kresu. Ireneusz nieraz już przedtem doznał był podobnego wrażenia, ale dziś ogarnęło go ono silniej, mimowoli więc przyśpieszył kroku, aby jaknajprędzej przybyć do foyer i w rozmowie ze znajomymi znaleźć zapomnienie o smutnych myślach.
Na nieszczęście zastał tam tylko dwóch aktorów, ubranych w kostyumy z czasów Ludwika XIV, w olbrzymich perukach, w pąsowych pończochach i w wyciętych trzewikach na wysokich obcasach. Zajęci żywo rozprawianiem o kwestyach politycznych, nie zwrócili uwagi na młodego poetę, który dosłyszał, jak jeden z nich, wysoki i chudy, mówił do otyłego swego kolegi:
— Największem nieszczęściem naszego kraju jest to, że ogół zbyt mało zajmuje się polityką...
— Jaka szkoda, że Klaudyusza tu niema! — pomyślał Ireneusz, wyobrażając sobie jak uradowanym byłby jego przyjaciel: jakby, słysząc to zdanie, klaskał w ręce, wołając: „To znakomicie powiedziane!“
Każdy zresztą sprzęt w tym pokoju, przywodził mu na myśl nieobecnego przyjaciela. Ileż razy siadywali w tem foyer, tak pustem teraz! Ileż razy schodzili razem ze schodów wiodących za kulisy, przechadzali się pomiędzy dekoracyami, albo rozmawiali z aktorkami, które czekały chwili wyjścia na scenę!... Nie zastawszy Koletty, Ireneusz poszedł na wyższe piętro i wszedł w nieskończenie długi korytarz, na który wychodziły pokoje aktorek. Znalazł wreszcie drzwi, na których przybitą była tabliczka z nazwiskiem panny Rigaud; zapukał... ale widocznie osoby będące w pokoju, musiały być zajęte rozmową, bo nikt mu nie otworzył. Zapukał po raz drugi trochę silniej i usłyszał po chwili: „Proszę wejść!“ powiedziane ostrym głosem, który miał przecież ten sam dźwięk, jak głos mówiący łagodnie i pieszczotliwie:
— Gdyby róże umiały odwzajemnić uczucie...
Gdy drzwi otworzyły się nareszcie, Ireneusz wszedł do małego przedpokoiku, oddzielonego od równie małej garderóbki ciężką portyerą z czarnego atłasu, przerabianego złotem. Uchyliwszy portyerę, wszedł do pokoju, w którym prócz aktorki, było obecnie pięciu mężczyzn.
Dwaj z nich we frakach i w białych krawatach, wyglądali na ludzi z wielkiego świata, trzej pozostali — nieporządni i brudno u brani — byli zapewne przyjaciółmi Koletty. Panowie we frakach, z których jednym był Salvaney — siedzieli na szezlongu, obitym staroświecką różową materyą a kupionym niegdyś przez Klaudyusza, on to bowiem własnym kosztem urządzał w chińskim stylu garderobę kochanki. Przez cały tydzień biegał po Paryżu, szukając stosownych obrazów, które teraz oprawne w bambusowe ramy, wisiały na ścianach obciągniętych atłasem. Pomiędzy obrazami, z których jeden przedstawiał gniazdo ibisów a trzy pozostałe — sceny z życia chińskiego, wisiały chińskie wachlarze i bukiety z pawich piór, na suficie rozpościerał skrzydła wielki złoty smok, z rubinowemi oczyma. Nie zważając na obecność pięciu mężczyzn, Koletta, ubrana w blado-niebieski szlafroczek, usiadła przed tualetą i rozczesawszy włosy, zaczynała malować się. Na tualecie pokrytej serwetą z kory drzewnej znajdował się cały arsenał porcelanowych puszek napełnionych pomadami, ołówków do brwi, perfum, pudełek z białym, żółtym i różowym pudrem, zajęczych łapek do rozcierania różu, gąbeczek do bielidła i szpilek do włosów. W lustrze, wiszącem nad tualetą, aktorka zobaczyła nowego gościa a poznawszy autora „Sigisbeusza“ obróciła się na krześle, przepraszając, że nie może podać mu ręki posmarowanej w tej chwili wazeliną. Ale jednocześnie rzuciła na niego groźne spojrzenie, które przekonało Ireneusza, że przyjaciel jego miał słuszność, nie chcąc powracać przed uczynieniem przedwstępnych kroków do polubownej ugody.
— Dobry wieczór panu — rzekła wreszcie. Myślałam, że przeniosłeś się już pan na tamten świat... ale teraz po twarzy pańskiej poznaję, że aż do zbytku szczęścia używałeś... Wiesz pan, że mam jutro występować w pańskiej sztuce?... Niechże pan siada, jeżeli jest jeszcze jakie krzesło niezajęte — i nie dawszy Ireneuszowi czasu odpowiedzieć, zwróciła się do groźnie spoglądającego pana de Salvaney: — No, niechże i tak będzie. Wstąp po mnie jutro o dwunastej. Uprzedzę Alinę i wszystko troje pojedziemy na śniadanie przed tą wizytą...
Powiedziawszy te słowa, spojrzała znowu na Ireneusza. Ściągnęła kąty ust, piękna jej twarz przybrała nagle srogi, okrutny wyraz.
Rozmyślnie nie taiła przed Ireneuszem poufałego swego stosunku z Salvaney’em, aby rzucić wyzwanie Kaudyuszowi, któremu — jak przypuszczała — przyjaciel nieomieszka powtórzyć tych słów.
Chciała zemścić się na tym człowieku, o którym napróżno zapomnieć usiłowała, chciała, aby on, oddalony, dowiedział się, że korzystając z jego nieobecności, bawi się tem właśnie, co mu najwięcej przykrości sprawić może. Zamieniła jeszcze słów kilka z innymi gośćmi, polecając pamięci jednego z nich, jakiegoś nędzarza, któremu pomoc przyrzekła, nalegając na drugiego o zamieszczenie w dziennikach pochlebnej wzmianki o jej tualecie a zwracając się do Salvaney’a z zapytaniem o szczegóły ułożonej na jutro wycieczki i obtarłszy ręce, podniosła się mówiąc:
— Miło mi gawędzić z wami, moi drodzy, ale — tu ręką wskazała im drzwi — zostawcie mnie samą, bo muszę się ubierać... Pan jeden niech zostanie — dorzuciła, zwracając się do Ireneusza i nie dbając o to, że wszyscy słyszeli jej słowa — mam panu coś do powiedzenia.
Gdy wreszcie zostali sami, usiadła znów przy tualecie i czerniąc brwi ołówkiem zapytała: Czyś pan czytał ten paszkwil Klaudyusza?
— Nie — odparł Ireneusz — ale czytałem list, który przed kilkoma dniami do mnie napisał i wiem, że jest najnieszczęśliwszym z ludzi.
— Ach! nie czytałeś pan jeszcze tego arcydzieła — przerwała Koletta. Przeczytaj je zatem, przekonasz się, że twój przyjaciel jest ostatnim łotrem. A może i ty sądzisz, że znieważenie kobiety nie jest podłością? — zawołała, obracając się do Ireneusza i patrząc gniewnie na niego.
Oczy jej, pałające oburzeniem, świeciły na ubielonej twarzy jak dwa rozżarzone węgle.
— Jakąż to krzywdę wyrządziłam temu panu? Czy tę może, że nie chciałam jak pies spełniać ślepo wszystkich jego zachcianek, że nie zerwałam ze starymi przyjaciółmi i nie zgodziłam się żyć jak niewolnica!... Czy to ja byłam jego żoną? Czy on mnie utrzymywał? Czy ja kiedykolwiek żądałam, aby mi zdawał sprawę ze swych postępków? A choćbym nawet zawiniła względem niego, czy to powód, aby mnie oczerniać publicznie i wyciągać na jaw tysiące skandalów, urojonych w dodatku!... Raz jeszcze powtarzam, że tak postępuje tylko łotr ostatniego rzędu! Powtórz mu to pan odemnie i napisz jeszcze, że napluję mu w twarz, jeżeli go spotkam kiedykolwiek... Ach! ten pan śmiał mnie nazwać damą z półświatka!!.. Dobrze, przekona się wkrótce, do czego jest zdolną ta dama!... Zobaczy, czy zemścić się potrafi!.. Nie potrzebuję cię teraz, Melanio — mówiła dalej, zwracając się do służącej, która ostrożnie uchyliła zasłonę — zawołam cię za kwadrans.
— Klaudyusz nie sądziłby pani tak surowo, gdyby cię prawdziwie nie kochał — odparł Ireneusz. On oszaleje z rozpaczy...
— Dajże mi pan pokój z temi głupstwami — — zawołała Koletta, wzruszając ramionami. Usiadła znów przed lustrem i czerniła drugą brew. — Dziwi mnie, że pan wierzysz dotąd, że ten człowiek ma serce! A jednak z panem także nie postępuje on otwarcie... Gdybyś pan był słyszał, jak on wyśmiewa się z pańskiej miłości, wiedziałbyś co o nim sądzić...
— Z mojej miłości? — zapytał Ireneusz osłupiały ze zdziwienia.
— Po co ta komedya? — odparła aktorka ze złośliwym uśmiechem — nie potrzebujesz pan udawać niewiniątka przedemną, radzę ci tylko szczerze, abyś poszukał sobie dyskretniejszego powiernika, niż nim jest pan Larcher... twój przyjaciel — dodała z naciskiem.
— Nic z tego nie rozumiem — z bijącem sercem odparł młody człowiek — nie czyniłem mu nigdy żadnych zwierzeń.
— Ha! więc on sam chyba wymyślił, że kochasz się w pani Moraines, tej ładnej blondynce, która jest od tak dawna utrzymanką barona Desforges? I do tego nawet jest on zdolnym — mówiła dalej nielitościwa aktorka ze zjadliwą ironią kobiety, której miłość własna obrażoną została.
Istotnie, nazajutrz po rozmowie z przyjacielem, Klaudyusz, który zwykle będąc przy Kolecie zapominał co o niej sądził na chłodno, powiedział jej:
— Czy wiesz, że mój poczciwy Ireneusz dał się złapać?
— Komu — spytała zaciekawiona.
W tedy Klaudyusz wymienił jej nazwisko pani Moraines, znanej już jej ze słyszenia, dzięki złotym młodzieńcom, którzy zwykle donoszą kobietom z półświatka o wszystkich zarówno prawdziwych, jak fałszywych pogłoskach, krążących o paniach z wielkiego świata. Napomykając o stosunku Ireneusza do Zuzanny, aktorka postępowała bez namysłu, byle tylko w jakibądź sposób oczernić Klaudyusza przed przyjacielem. Ale spostrzegłszy wrażenie, jakie na młodym poecie wywarły jej słowa, postanowiła nadal walczyć tą bronią i wzbudzić w Ireneuszu niechęć do przyjaciela, aby w ten sposób przynajmniej wywrzeć zemstę, której tak gorąco pragnęła.
— Klaudyusz nie mógł tego mówić! — zawołał Ireneusz, nie posiadając się z oburzenia. Gdyby był teraz świadkiem naszej rozmowy, zabroniłbym ci spotwarzać kobietę, która ze wszech miar zasługuje na twój szacunek.
— Zasługuje na mój szacunek! — pochwyciła Koletta, wybuchając głośnym śmiechem. — Czy myślisz, że jestem głucha i ślepa? I za cóż to mam ją szanować?... Czy za to może, że ma męża, który służy jako wygodny parawanik i razem z nią przejada pieniądze starego?... Czy też za to, że każe sobie płacić dziesięć razy drożej, niż uliczna dziewczyna, która nie ma nawet kawałka suchego chleba na obiad? Ach! więc ty nie przestałeś jeszcze wierzyć w cnotę naszych elegantek!... A zresztą, jeżeli obraziłeś się o to, że nazwałam panią Moraines twoją kochanką i utrzymanką barona, możesz żądać zadosyćuczynienia od Klaudyusza... Przynajmniej raz w życiu ten hultaj będzie w opałach... Ach! widzę, że zaczynasz już podzielać moje zdanie o nim... Posłuchaj mojej rady, kochanku, nie ufaj mu tak ślepo... Zasługuje na mój szacunek!... Ha! ha! to mi się podoba... No, dosyć już na dzisiaj tej rozmowy. Dowidzenia, muszę zacząć się ubierać... Melanio! Melanio! zawołała otwierając drzwi, poczem raz jeszcze zwróciwszy się do Ireneusza, dodała ironicznie:
— A nie zapomnij kłaniać się odemnie Kłaudyuszowi i powiedz mu, że z Kolettą tak samo jak z miłością, igrać nie wolno!
Po uczynieniu aluzyi do tej samej sztuki, o której z tak gorącym zachwytem Larcher wspominał w swym liście, zamknęła drzwi za młodym poetą i wybuchnęła raz jeszcze głośnym śmiechem, w którym przebijało się uczucie nasyconej nienawiści, szyderstwo przewrotnej kurtyzanki i chęć zemsty zawiedzionej kochanki.


V.
Posądzenie.

— Niegodziwa, niegodziwa kobieta! — myślał Ireneusz, idąc schodami, na których rozlegał się teraz donośny głos reżysera, wołającego:
— Podnosić kurtynę!
Nogi uginały się pod Ireneuszem; zapytywał samego siebie:
— Cóż ja złego zrobiłem tej kobiecie?
Nie rozumiał, że wszystkie pociski Koletty, były właściwie zwrócone ku Klaudyuszowi. Może zresztą aktorka, dotykając najdrażliwszej struny jego serca, powodowała się niechęcią, jaką często pałają ku nam kochanki naszych przyjaciół, przekonawszy się, że nie dbamy o ich względy. Wierność mężczyzny dla mężczyzny najboleśniej ze wszystkich uczuć rani kobietę.
— Co ja jej złego zrobiłem? — powtarzał znowu poeta, nie będąc zdolnym znaleźć odpowiedzi na to pytanie ani też skupić chaotycznie rozpierzchłych myśli.
Zdanie usłyszane znienacka, ogłusza nas nieraz, jak silne uderzenie w głowę i wprawia w stan chwilowego, bolesnego nawet częstokroć osłupienia... Po chwili wreszcie ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, rozważywszy spokojniej słowa Koletty, Ireneusz zawrzał szalonym gniewem na przyjaciela:
— Nikczemnik! — pomyślał w duchu — jak on śmiał wyjawić moją tajemnicę takiej dziewczynie? Jakież miał dane ku temu, aby mnie pomawiać o stosunek z Zuzanną? Chyba rumieniec na mej twarzy i moje zakłopotanie, gdy wymawiałem jej nazwisko.. I to mu wystarczyło, aby szarpać dobre imię kobiety, której nie zna prawie i oczerniać ją przed tą aktorką, chociaż sam jest głęboko przeświadczony o moralnej tejże nicości.
Przypomniał sobie dokładnie wszystkie szczegóły tej rozmowy, podczas której Klaudyusz domyślił się Kiełkującej w jego sercu miłości dla Zuzanny. Uprzytomnił sobie mieszkanie na ulicy de Varenne, odbitki dziennika rozrzucone na dywanie i zajętego pracą Klaudyusza, który wydał mu się wtedy bardzo bladym i znękanym. Przypomniał sobie, z jak złośliwym uśmiechem Klaudyusz powiedział mu:
— Tak? nie jesteś w niej zakochanym? — jak potem zawahał się chwilę, zapytany czy nie wie czego o pani Moraines...
Jednocześnie przyszły mu na myśl inne pokrewne wspomnienia. Przed kilkoma dniami, Zuzanna powiedziała mu przecież:
— Zdaje mi się, że pański przyjaciel, pan Larcher niema dla mnie sympatyi.
Dziś rano także odezwała się o nim z pewną nieufnością. Tak, niestety miała zupełną słuszność, niedowierzając temu człowiekowi. Gdyby Klaudyusz rozpowiadał przynajmniej tylko o jej stosunku z nim, byłoby to do darowania!... ale jakiem prawem ośmielił się twierdzić, że Zuzanna jest utrzymanką barona Desforges? Jeżeli takt ten przejmował poetę takiem oburzeniem to nie dlatego bynajmniej, żeby w sercu jego zrodził się cień nawet niewiary w stałość kochanki, ale że musiał uwierzyć, iż Koletta istotnie dowiedziała się o tem od Klaudyusza. Jeżeli zaś Larcher powtarzał tę plotkę, musiał ją także od kogoś usłyszeć.
Widocznie, że nawet Zuzanna musiała wiedzieć, iż ludzie szarpią jej dobre imię, skoro dwa razy już zapytywała z naciskiem, co Klaudyusz mówił o niej. Przypomniał sobie znowu postać barona, którego raz u niej był spotkał, tego poważnego starca, z siwiejącemi włosami z zwiędniętą cerą twarzy... A ona! Przypomniała mu się taką, jaką ją widział tego samego ranka... biała, różowa, delikatna, z pięknemi, niebieskiemi oczyma, zdająca się być stworzoną do miłości jedynie. Czyż podobna niebiańska istota mogła dać powód do tak nikczemnej potwarzy?
— Świat jest podłym! — zawołał Ireneusz z oburzeniem — a Klaudyusz...
Przyjaciel, którego kochał sercem całem, zdradził go teraz, odzywając się w tak ubliżający sposób o Zuzannie. Jakże dobrą była ta anielska istota, która wiedząc kto rozsiewa hańbiące ją wieści, nie szukała przecież zemsty, lecz z niewymowną słodyczą mówiła:
— Przebaczyłam mu.
Jeżeli kiedykolwiek wspominała o Klaudyuszu, odzywała się zawsze z wysokiem uznaniem dla jego talentu, z politowaniem dla jego słabostek. W tej chwili Ireneusz przypomniał sobie inne zdanie, wyrzeczone przez jego niewinną madonnę:
— Nie upoważnia to jeszcze od szukania odwetu, bałamucąc inne kobiety... Raz kiedy siedział przy mnie przy obiedzie, musiałam zwrócić mu uwagę na niewłaściwość jego postępowania...
— Oto źródło jego niechęci! — pomyślał młody poeta, nie posiadając się z oburzenia — chciał ją bałamucić a dostawszy odprawę, mści się w tak niegodziwy sposób. Wstrętny człowiek!
Zajęty takiemi myślami, Ireneusz doszedł do placu Opery i machinalnie skręcił na prawo, nie spostrzegając, że dąży wprost w przeciwną stronę. Ale gniew i nienawiść, były tak obcemi niewinnemu sercu poety, że po chwili ustąpiły miejsca uczuciu miłości dla tej kobiety, tak godnej czci i uwielbienia a tak nikczemnie spotwarzonej przez wiarołomnego Klaudyusza i przez zazdrosną Kolettę! Co ona robi teraz? Siedzi prawdopodobnie w loży i uległa woli męża, patrzy obojętnie na scenę, marząc rozkosznie o swojem uczuciu i tęskniąc za pocałunkami kochanka. W tej chwili ogarnęła Ireneusza instynktowna, nieprzezwyciężona chęć zobaczenia jej jaknajprędzej. Wskoczył do przejeżdżającej dorożki i bez namysłu kazał jechać do teatru. Ileż to razy toczył walkę z samym sobą, aby oprzeć się chęci pojechania do teatru lub na koncert, na którym Zuzanna znajdować się miała. Ale dotąd od takiego kroku powstrzymywał go skrupuł, nieprzekroczenia w niczem uczynionej jej obietnicy. Zresztą przyzwyczaił się już do myśli, że między jego Zuzanną a królującą w salonach panią Moraines istnieje rozdział zupełny: nadewszystko jednak obawiał się zetknięcia z Pawłem i nieuniknionej w takim razie zazdrości.
Powieściopisarz, analizujący uczucie, szukałby może rozmyślnie spotkania z mężem, aby rozranić swe serce i badać ranę pod mikroskopem psychologicznej analizy. Ale artyści, którzy nie spaczyli talentu swego, lub nie doszli do czczej frazeologii, unikają instynktownie podobnych doświadczeń. Chcą i umieją szanować piękność uczucia, przepełniającego ich serce. Podczas gdy powóz toczył się bulwarem Bonne-Nouvelle, Ireneusz przechodził myślą wszystkie te argumenty, które dotąd dopomagały mu do stawienia oporu pokusie. Ale dziś słowa Koletty dotknęły go głębiej, niżeli sam sobie przyznawał. Nie był w stanie otrząsnąć się ze smutnych myśli a czuł instynktownie, że widok Zuzanny powróci mu utraconą chwilowo równowagę umysłu.
Każdy z nas, kochając, ulega częstokroć takiemu niewyrozumowanemu popędowi, bo serce, podobnie jak wszelka żywa istota, posiada swój instynkt samozachowawczy...
Powóz toczył się dalej a Ireneusz usprawiedliwiał przed samym sobą przekroczenie umowy zawartej z kochanką:
— Gdyby ona dowiedziała się tego, co ja dziś słyszałem, czyż nie wezwałaby mnie natychmiast, abym na jej twarzy wyczytał prawdziwą miłość ku mnie? Zresztą popatrzę na nią przez kwadrans tylko i odejdę, zapomniawszy o tej bezczelnej gadaninie... A mąż? Prędzej, czy później musiałbym go zobaczyć, zresztą skoro ona go nie kocha!...
Pani Moraines bowiem nie omieszkała dać do zrozumienia kochankowi, że jest nieszczęśliwą w małżeńskiem pożyciu. Wymówka ta, będąca usprawiedliwieniem wszystkich niewiernych żon, jest zazwyczaj kłamstwem bezczelnem, choć nieraz ma pozory prawdy, jak o tem świadczą sprawozdania z procesów rozwodowych. Prawda, czy kłamstwo? Niech odpowie ten, kto zdołał zbadać do głębi serce kobiety. Ale Ireneusz widział w tem nowy dowód subtelności uczuć Zuzanny i chęć oszczędzenia mu cienia nawet zazdrości, z tem większem też oburzeniem złorzeczył oszczercom tej idealnej istoty.
— I ta kobieta miała być kochanką Desforges’a? I po co? Dla pieniędzy?... Głupstwo wierutne!... Jest przecież córką ministra a żoną dobrze uposażonego urzędnika! Jakiem prawem ten Klaudyusz śmiał!...
Wszystkie te przypuszczenia, chaotycznie cisnące mu się do głowy, musiały ustąpić miejsca namysłowi nad wyborem drogi działania, gdy młody poeta doszedł do teatru Gymnase. Nie chciał, aby go Zuzanna spostrzegła, stał więc kilka minut na schodach, namyślając się co uczynić. Antrakt widocznie rozpocząć się musiał, bo widzowie tłumnie wychodzili z sali. Okoliczność ta nasunęła Ireneuszowi myśl użycia niewinnego podstępu, aby zobaczyć kochankę, nie będąc przez nią widzianym; postanowił wziąć bilet dający prawo wejścia i korzystając z antraktu, obejść całą salę korytarzykiem, ciągnącym się pod lożami a dostrzegłszy wreszcie Zuzannę, stanął w takiem miejscu, z któregoby mógł bezpiecznie napawać się widokiem jej anielskiej twarzy. We drzwiach spotkał się Ireneusz oko w oko z jednym z młodych ludzi spotkanych u pani Komof, z markizem de Hére, który biegł prędko, bawiąc się laseczką i nucąc półgłosem aryę z modnej podówczas operetki. Ale piękny paniczyk w obcisłym tużurku, w dziurce którego tkwił bukiecik konwalij i paproci, nie poznał poety, podobnie jak przed chwilą nie poznał go Salvaney. Tymczasem Ireneusz doszedł już do wąskiego korytarza. Nie potrzebował długo rozglądać się po sali: natychmiast spostrzegł panią Moraines, prawie naprzeciw siebie, w trzeciej loży od sceny.
Siedziała sama na przodzie loży, za nią zaś dojrzał dwóch mężczyzn, z których jeden, stojący za krzesłem, młody, przystojny, z długiemi wąsami i nieco ogorzałą cerą — musiał prawdopodobnie być jej mężem, drugi zaś siedział...
Jakiemż dziwnem zrządzeniem losu — bo inaczej Ireneusz rozumieć tego nie chciał — człowiek ten znajdował się dziś właśnie w jej loży? Tak, to nie ulegało żadnej wątpliwości... to Desforges siedział w głębi loży pani Moraines.
Ireneusz nie mógł się łudzić... poznał odrazu ostre rysy twarzy barona, jego piwne oczy, jasne wąsy i wysokie czoło, okolone siwemi już prawie włosami. Ale dlaczegóż, patrząc na poufałą rozmowę tego starca z Zuzanną — która bokiem ku niemu zwrócona, zasłaniała się wachlarzem od męża lornetującego przeciwległe loże — Ireneusz doznał tak przykrego wrażenia, że mimowoli cofnął się w głąb korytarzyka? — Dlatego, że po raz pierwszy od owej szczęśliwej chwili, kiedy zobaczył Zuzannę w pąsowej tualecie, w sieni pałacu hrabiny Komof, podejrzenie zrodziło się w jego sercu. Jakie podejrzenie? Na to pytanie nie byłby zdolnym dać wyraźnej odpowiedzi. A jednak... Dziś rano jeszcze Zuzanna, wspominając o zamiarze spędzenia wieczoru w teatrze, powiedziała mu: — Idziemy we dwoje z moim mężem. Cóż ją skłonić mogło do rozminięcia się z prawdą? Chodziło tu wprawdzie o rzecz małej wagi, ale bądź co bądź, kłamstwo, czy to w małych czy wielkich rzeczach — kłamstwem być nie przestaje. A jeżeli Desforges przyszedł tylko złożyć jej wizytę w loży, podczas antraktu? Przypuszczenie to wydało mu się tak naturalnem tak prawdopodobnem że uwierzył w nie natychmiast. Zresztą rzecz cała wyjaśni się za chwilę. Wrócił do kasy i wziął bilet do jednego z bocznych krzeseł, z którego najswobodniej mógł obserwować Zuzannę. Sala zapełniła się po chwili, dzwonek dał się słyszeć, podniesiono kurtynę... ale Desforges nie wyszedł z loży. Siedział wciąż na tem samem krześle nachylony ku Zuzannie, szepcząc jej coś do ucha... I cóż w tem zresztą dziwnego?
Czyż obecności jego nie można było wytłómaczyć inaczej, jak tylko obwiniając Zuzannę o kłamstwo? Może też Moraines zaprosił go bez wiedzy żony? Rozmawiał z nią wprawdzie z widocznem zajęciem, ale miał do tego prawo, bywając w jej domu... Przecież rozmowa kobiety z mężczyzną nie sprzeciwia się w niczem przepisom towarzyskim i nie dowodzi jeszcze, aby ludzi tych łączył występny stosunek... W ten sposób rozumował młody poeta a rozumowanie to wydałoby mu się zupełnie uzasadnionem, gdyby spostrzegł na twarzy pani Moraines najlżejszy bodaj cień smutku lub tęsknoty. Ale niestety! młoda kobieta w strojnej czarnej koronkowej sukni, w różowym kapelusiku na jasno-blond włosach wydawała się zupełnie szczęśliwą i wolną od trosk wszelakich. Tak swobodnie śmiała się z zabawnej sztuki; w oczach jej malowała się tak szczera wesołość, gdy odpowiadała na zapytania towarzyszących jej panów; z tak nietajonem zadowoleniem chrupała cukierki, stojące przed nią, w eleganckiej bombonierce, że patrząc na nią, niepodobna było przypuścić, iż tegoż samego rana, dążyła ukradkiem na schadzkę z kochankiem! Wzruszenie tej chwili zostawiło tak mało śladów na jej twarzy, promieniejącej teraz zadowoleniem, że Ireneusz nie chciał wierzyć własnym oczom. Zupełnie inaczej wyobrażał ją sobie.
Dobroduszna, szczera twarz pana Moraines nie zdradzała również człowieka ze skrytym i ponurym charakterem, jakim go sobie przedstawiał poeta na mocy poufnych zwierzeń kochanki... Nieszczęsny młodzieniec, który dążył do teatru, aby ochłonąć z niepokoju, w jaki go wprawiło opowiadanie Koletty, powrócił do domu ze stokroć większym niepokojem w sercu. Powiadają, że człowiek niewieluby miał przyjaciół, gdyby mógł słyszeć co mówią za jego oczyma ci, którym nadaje to miano. Ale niebezpieczniejszą jest jeszcze rzeczą śledzić ukradkiem zachowanie się ukochanej kobiety. Ireneusz nabył dziś tego smutnego doświadczenia, nadto jednak był zakochanym w Zuzannie, aby mógł tak łatwo uwierzyć w dwulicowość swojej madonny.
— Cóż w tem dziwnego, że była tak wesołą wczoraj wieczorem? — mówił sam do siebie, obudziwszy się nazajutrz i nie mogąc otrząsnąć się z przygnębienia. Trzeba być ostatnim egoistą, aby jej mieć to za złe... I cóż ztąd, że baron Desforges znajdował się w jej loży, chociaż upewniała mnie, że idzie sama z mężem do teatru?... Z pewnością wytłómaczy mi to, gdy tylko się zobaczymy. I cóż ztąd, że jej mąż nie wygląda na skrytego, podejrzliwego człowieka? Pozory tak mylą! Przecież dałem się tak długo oszukiwać i szczerej twarzy Klaudiusza, udanej jego serdeczności i gotowości do wyświadczania mi usług, o których zdawał się zapominać natychmiast. Ach! ten zdrajca!...
Przykre wrażenia doznane dnia poprzedniego spotęgowały jeszcze w sercu Ireneusza żal do dawnego przyjaciela, którego gadatliwość stała się pierwszą przyczyną tego zmartwienia. Zaślepiony gniewem zapomniał on nawet o istotnych przymiotach człowieka, któremu tyle przecież zawdzięczał; zapomniał o bezinteresowności Klaudyusza i o poparciu, jakiego doznał od starszego, wytrawniejszego kolegi po piórze.
Nie raczył nawet przypuścić, że Klaudyusz mógł zawinić lekkomyślnością lub nierozwagą jedynie; bez litości oskarżał go o dopuszczenie się zdrady. Przez cały dzień powtarzał sobie nieustannie, że kochanek Zuzanny nie może nadal pozostać przyjacielem człowieka, który zniesławił ją tak, jak to Klaudyusz uczynił. Wróciwszy z biblioteki wcześniej niż zwykle, nie był zdolnym zająć się poważną pracą, usiadł przy biórku i napisał do Klaudyusza ostry list, donosząc, że zrywa z nim wszelkie stosunki. Skończywszy pisać, uważnie odczyta! list cały. Przekonał się jednak, że stawał w obronie pani Moraines w sposób świadczący wymownie o jego uczuciu a że więcej niż kiedykolwiek pragnął zataić przed Klaudyuszem swoją tajemnicę:
— Nie będę pisał wcale — rzekł sam do siebie — poczekam aż powróci i wtedy mu powiem słowa prawdy. Będzie to szlachetniejszy sposób zakończenia sprawy.
Trzymał już w ręku niebezpieczny list, chcąc go podrzeć co prędzej, gdy do pokoju weszła Emilia, aby dowiedzieć się jak zwykle, co brat porabia. Spojrzawszy z kobiecą ciekawością na zaadresowaną kopertę, spytała:
— To Klaudusz jest w Wenecyi? Nie wiedziałam, że pisał do ciebie.
— Proszę cię, abyś nigdy o nim przy mnie nie wspominała! — odparł Ireneusz, z szaloną zawziętością mnąc list w ręku.
— Czy pogniewaliście się? — pytała dalej pani Fresneau, która żywiła głęboką wdzięczność dla Klaudyusza.
— Tak, nie znamy się już teraz — powiedział — ale nie pytaj mnie o powody... Powiem ci tylko, że Klaudyusz mnie zdradził.
Emilia nie nalegała dłużej. Po dźwięku głosu brata poznała, że cierpiał, że czuł głęboki żal do Klaudyusza; ale widocznie coś ważniejszego niż spór literacki musiało poróżnić obu przyjaciół, skoro Ireneusz mówić nawet z nią o tem nie chciał. Prawdziwe uczucie daje nieraz dziwną moc jasnowidzenia, to też Emilia odgadła natychmiast, że przyczyną niezgody musiała być ta kobieta, o której Ireneusz nigdy już przy niej nie wspominał, ta pani Moraines, którą zaczynała teraz nienawidzić dla tych samych pobudek, dla których poprzednio tak życzliwie była dla niej usposobioną. Od paru tygodni zauważyła, że policzki brata pobladły, że oczy jego podkrążyły się ciemnemi obwódkami a wyraz zmęczenia malował się na jego twarzy. Pomimo swej uczciwości, miała nadto znajomości życia, aby mogła nie rozumieć istotnej przyczyny tego zmęczenia.
Rozmyśla wciąż nad tem, przepisując ustępy z „Savonaroli“, jak niegdyś przepisywała „Sigisbeusza“ a jakkolwiek zachwycała się wszystkiem, co wyszło z pod pióra brata, umiała jednak poznać, że tworzenie przychodziło mu z większą trudnością, niż dawniej, jak o tem świadczyła mniejsza ilość wierszy napisanych na jednem posiedzeniu, ciągłe przekreślanie i przerabianie pojedynczych scen a nawet zmieniony znacznie charakter pisma. Widziała, że w sercu brata wyschło to źródło świeżej, podniosłej weny poetyckiej, z którego wytrysnął „Sigisbeusz“.
Jakaż nowa zmiana zaszła w życiu Ireneusza? Kobieta stanęła na jego drodze. Otóż wpływowi tej kobiety przypisywała Emilia chwilowe osłabienie zdolności umysłowych brata. Nie dosyć na tem, czuła jeszcze głęboki żal do tej okrutnej nieznajomej za cierpienie Rozalii. Zapomniawszy, że sama czynny przyjęła udział w zerwaniu stosunków między Ireneuszem a jego narzeczoną, obwiniała o to panią Moraines; dziś nadto przypisywała tejże pani Moraines winę poróżnienia brata z najlepszym jego przyjacielem, w którego szczerość i przywiązanie miała wiarę głęboką, doświadczeniem stwierdzoną.
— Ale jak się to stać mogło? — myślała w duchu — przecież Klaudyusz wyjechał już od tak dawna.
Przez cały dzień łamała sobie głowę nad tą kwestyą, kręcąc się przy gospodarstwie, przesłuchując lekcyj małego Kostusia, sprawdzając rachunki męża i przeglądając świeżo odebraną z prania bieliznę brata.
Ireneusz zaś siedział zamknięty w swoim pokoju, w którym wszystko przywodziło mu na myśl rozkoszne wspomnienie, jedynej bytności Zuzanny i z gorączkową niecierpliwością oczekiwał dnia przyszłej schadzki. W sercu jego nurtowało podejrzenie, które po raz pierwszy zachwiało ślepą jego wiarę. Trawiony tą chorobą człowiek — je, pije, pracuje, nie mogąc niczem zagłuszyć bolesnego niepokoju. Nadchodzi wreszcie chwila, w której gorzka rzeczywistość pogrąża nieszczęsnego szaleńca w bezgraniczną, dziką niemal rozpacz... Młody człowiek nie przypuszczał wprawdzie ani na chwilę, aby bezczelne oskarżenie Koletty mogło być prawdą, ale rozmyślając nad niem nieustannie, wykazując jego bezzasadność, przyzwyczajał się powoli, zżył się niejako z tą myślą. W pierwszej chwili nie przypuszczał nawet możliwości podobnego postępowania, teraz jednak zaczynał już czynić różne domysły a broniąc się zwątpieniu i zazdrości, przypominał sobie wszystkie dowody prawdziwego przywiązania, jakich kiedykolwiek doznał od Zuzanny.
Niepodobna opisać bezgranicznej boleści, jakiej doznał, gdy przyszedłszy wreszcie na tak gorąco upragnioną schadzkę, przekonał się w sposób niezbity, że przywiązanie to nie było tak szczerem, jak sądził dotąd. Wszedł do saloniku z miną tak smutną i stroskaną, że Zuzanna przywitała go pytaniem:
— Co ci się stało?
Zarumieniwszy się, odparł wymijająco, że przeczytał przed chwilą artykuł, w którym nielitościwie wyszydzono jego utwory. Ale po chwili zawstydził się swej nieszczerości, bo Zuzanna, z nieopisanym wdziękiem przytulając się do niego, odparła:
— To dzieciństwo, mój drogi, gdybyś nie miał zazdrosnych, nie miałbyś powodzenia.
— Mówmy lepiej o tobie — przerwał Ireneusz i z bijącem sercem zapytał — powiedz mi, co robiłaś odkąd cię nie widziałem?
Gdyby Zuzanna zwróciła wtedy uwagę na wyraz jego twarzy, poznałaby niechybnie, z jakim niepokojem zadawał jej to pytanie. Rozbudzona nieufność sprawiła, że w przeciągu trzech dni, ślepo wierzący kochanek stał się zdolnym chwycić się nawet wybiegu w postępowaniu ze swą niewinną madonną.
Ale w stosunku, z młodym poetą. Zuzanna znajdowała się w takiem samem położeniu, w jakiem Desforges znajdował się względem niej. Będąc pewną, że poznała go dokładnie, nie mogła przypuścić nawet, aby ten naiwny dzieciak okazał się przebieglejszym od niej.
— Co robiłam przez ten czas? — odparła. — Otóż wieczorem tego dnia, kiedy widzieliśmy się po raz ostatni, byłam w teatrze z moim mężem. Na szczęście, nie mamy już sobie nic do powiedzenia. Mogłam więc przez cały wieczór myśleć o tobie i tęsknić za tobą tak, jakgdybym była zupełnie samą. Ach! bo też nigdy nie czuję się więcej osamotnioną, niż kiedy on jest przy mnie... Użalasz się nieraz, że tak smutnem jest życie artysty, ale gdybyś wiedział, czem jest życie kobiety światowej, zmuszonej śmiać się lub tańczyć, choć serce pęka jej z bólu!... Gdybyś wiedział, czem jest pożycie z człowiekiem, z którym nic nas nie łączy!...
— Nudziłaś się więc w teatrze? — zapytał Ireneusz z naciskiem.
— Śmiertelnie, ponieważ ciebie tam nie było — odparła z uśmiechem.
— Co ci jest, mój drogi? — spytała po chwili, spojrzawszy na Ireneusza.
Nigdy jeszcze twrarz jego nie wydawała jej się tak surową i pochmurną.
— Nie mogę zapomnieć o tym niegodziwym artykule.
— W jakiemże piśmie ukazał się ten paszkwil? — spytała z instynktownym niepokojem.
Poeta, zaskoczony znienacka tem pytaniem, odparł zmieszany:
— Nie warto go czytać nawet.
Teraz już Zuzanna nie wątpiła, że musiał gniewać się na nią. W pierwszej chwili chciała zapytać:
— Czy dowiedziałeś się czego o mnie?
Ale głęboka jej dyplomacya nakazała milczenie pierwszemu popędowi serca... Człowiek niewinny nie domyśla się nawet rzuconej na niego potwarzy; przenikliwość dowodzi w tym razie połowicznego przyznania się do winy... Należało najprzód wybadać, co Ireneusz robił przez ten czas, z kim rozmawiał i czego mógł się dowiedzieć.
— Czy byłeś u panny Rigaud? — spytała z udaną obojętnością.
— Tak — odparł Ireneusz, nie umiejąc ukryć zakłopotania, w jakie go to pytanie wprawiło.
— Czy przebaczyła biednemu Klaudyuszowi? — pytała dalej Zuzanna.
Nie, ach! cóż to za niegodziwa kobieta! zawołał Ireneusz z taką goryczą, że pani Moraines domyśliła się natychmiast prawdy: aktorka musiała mu z pewnością powiedzieć coś o niej.
Pragnęła gorąco dowiedzieć się czegoś więcej a doświadczenie nauczyło ją, że najlżejszym środkiem osiągnięcia tego celu, było podniecenie namiętności kochanka. Wiedząc, że żaden mężczyzna nie jest zdolnym stawić oporu uczuciu, które wzbiera w sercu pod wpływem pieszczot miłosnych, zamknęła kochankowi usta długim, gorącym pocałunkiem. W tejże chwili, w oczach jego dostrzegła błysk pożądania, które doprowadza do szału zmysłowego, dającego zapomnienie wszelkich podejrzeń. Dzika niemal namiętność, z jaką Ireneusz przycisnął ją do siebie i posiadł w miłosnym uścisku, utwierdziła Zuzannę w przekonaniu, że w sercu jego nurtowała jakaś boleść, której ona przyczyną byś musiała. Bo nawet w chwili największego szału Ireneusz pieścił ją z głuchym jakimś gniewem, podniecającym namiętność, lecz wykluczającym uczucie... Po krótkim odpoczynku, Zuzanna zarzuciła kochankowi ręce na szyję i głosem niewymownie łagodnym, przenikającym do głębi tkliwe serce poety, spytała:
— Dlaczego nie chcesz powiedzieć otwarcie, co jest przyczyną twego zmartwienia?
Ach! gdyby była powiedziała te słowa na wstępie rozmowy, Ireneusz nie byłby w stanie zamilczeć prawdy; ze łzami w oczach wyznałby wszystko, czego się dowiedział od aktorki. Ale teraz już niestety! przestał boleć nad niegodnem posądzeniem, rzuconem przez Klaudyusza. Jak ostrze sztyletu utkwiło w jego sercu bolesne przeświadczenie, że ubóstwianą swą madonnę schwytał na gorącym uczynku kłamstwa.
Tak, Zuzanna skłamała przed nim... nie mógł już wątpić o tem. Skłamała raz, twierdząc, że była tylko sama z mężem w teatrze; skłamała drugi raz, twierdząc, że nudziła się śmiertelnie przez cały wieczór... A jednak wobec pytania, świadczącego o tak żywem współczuciu dla jego zmartwienia, Ireneuszowi zabrakło siły do spokojnego wypowiedzenia tych dwóch oskarżeń; zmieszany, jak winowajca, powtórzył raz jeszcze niezręczną wymijającą odpowiedź. Zuzanna rzuciła na niego tak badawcze spojrzenie, że spuścił oczy ku ziemi... Konieczność rozłączenia się za chwilę, zmusiła Zuzannę do zaniechania dalszego badania. Szepnęła tylko z westchnieniem:
— Jakże mi ciebie żal serdecznie! — żegnała go czulej niż zwykle.
— Dowiem się wszystkiego za przyszłym razem — myślała, wracając do domu.
Mimowoli jednak milczenie Ireneusza przejmowało ją niepokojem. Istotnie bowiem kochała młodego poetę, jakkolwiek uczucie jej było innem niźli się zdawać mogło na pozór. W rzeczywistości bowiem ceniła najwięcej miłość fizyczną a jednak pomimo, że była zepsutą życiem i otoczeniem, nie pozostała jednak obojętną na szlachetność serca młodego poety. Charakter Ireneusza nęcił ją tym dziwnym urokiem, który sprawia, że najrozpustniejsi mężczyźni ubiegają się tak gorliwie o względy skromnych, pobożnych panien. Wiedziała zresztą, że nawet zmysłowych rozkoszy pozbawioną zostanie, skoro przerwie się czarownych złudzeń koło, którem go otoczyła. A oto ktoś widocznie usiłował przerwać czarodziejskie to koło.
Wrogiem tym nie mógł być nikt inny, prócz Koletty. Wszystko zdawało się świadczyć o tem. Ale z drugiej strony jakie pobudki mogły skłonić aktorkę do prześladowania kobiety, której ze słyszenia nawet nie znała zapewne.
Koletta była kochanką Klaudyusza — musiała to więc być sprawka tego człowieka, który od pierwszej chwili poznania wydał jej się niebezpiecznym. Cokolwiekbądź Koletta powiedziała Ireneuszowi, musiała bezwątpienia dowiedzieć się o tem od Klaudyusza. Pomimo swej przebiegłości, młoda kobieta nie mogła rozwiązać tej zagadki. Klaudyusz nigdy przecież nie widział ich razem a zresztą, głęboko była przekonaną, że Ireneusz nie zwierzał się przyjacielowi.
— Widocznie moje obawy są zupełnie nieuzasadnione — zawyrokowała wreszcie.
Ale napróżno pocieszała się tą myślą, nie mogła uwierzyć, aby Ireneusz wziął tak bardzo do serca jakiś złośliwy artykuł dziennikarski. Przeczucie ostrzegało ją o groźnem choć nie dającem się określić niebezpieczeństwie.
Przeczucie to wzrosło jeszcze nazajutrz, po dniu, w którym zauważyła tak zagadkowy dla niej smutek Ireneusza. Był to dzień przyjęcia, goście zebrali się liczniej niż kiedykolwiek, wreszcie rozeszli się w szyscy, ostatni wyszedł Desforges.
Około siódmej, Zuzanna siedziała w tym samym saloniku, w którym niegdyś osnuwała serce młodego poety delikatną, 1ecz mocną siecią, jak pająk duszący nieszczęśliwą ofiarę.
Po chwili wbiegł do pokoju pan Moraines wesoły, uśmiechnięty, z twarzą rozpromienioną i obejmując wpół żonę, która krzyknęła mimowoli, przerażona tą niespodziewaną napaścią.
— Należy mi się pocałunek! — zawołał, całując ją w szyję — dwa nawet — i znów ją pocałował — w nagrodę za moją grzeczność. Tak — dodał odpowiadając na pytające spojrzenie Zuzanny — wracam od pani Komof, której od tak dawna winien byłem wizytę. Czy wiesz, kogo u niej zastałem?... Zgadnij-że!... Tego młodego poetę, Ireneusza Vincy Nie rozumiem, dlaczego Desforges utrzymuje, że ten młodzieniec wydał mu się sztywnym i nienaturalnym. Ależ to niepospolicie wykształcony chłopak. Bardzo mi się podobał... Rozmawialiśmy z sobą dość długo... Powiedziałem mu, że byłoby ci bardzo przyjemnie widzieć go znów u siebie. Czy dobrze zrobiłem?
— Bardzo dobrze — odparła Zuzanna — i kogóż więcej widziałeś u hrabiny!
Podczas gdy mąż wymieniał jej kilkanaście znajomych nazwisk, Zuzanna myślała:
— W jakim celu Ireneusz chodził do pani Komof?...
Nie bywał przecież nigdzie, odkąd zawiązanym został ich stosunek. Nieraz nawet mówił jej:
— Chciałbym wyrzec się wszystkiego w świecie, prócz ciebie i pracy...
A teraz, pomimo że miał zwyczaj uprzedzać ją zawczasu o każdym swoim postępku, nie powiedział ani słowa o tej wizycie, która była przecież tak niezwykłym przypadkiem w obecnym jego trybie życia. Na domiar złego, poznał jej męża, który prawdopodobnie zrobił na nim wprost przeciwne wrażenie, niżeli ona tego pragnęła. Mimowoli też Zuzanna czuła żal do męża, że ośmielił się być u hrabiny jednocześnie z Ireneuszem i szorstko prawie spytała:
— Jestem pewną, że nie napisałeś dotąd do pana Cruce z zapytaniem o koronki?
— I owszem — tryumfująco odpowiedział Paweł — będziesz je miała niedługo.
Chodziło tu o staroświeckie koronki, o których Cruce — pokątny faktor wszystkich elegantek — wspominał Zuzannie a które ona kazała mężowi kupić dla siebie.
Od czasu do czasu wymagała od niego jakiegoś kosztownego prezentu, który następnie pokazywała znajomym, mówiąc:
— Patrzcie, jak Paweł o mnie pamięta. Oto co przed kilkoma dniami od niego dostałam...
Zapomniała tylko dodać, że prezenta te były kupowane — jeżeli nie bezpośrednio przez barona — to za pieniądze barona.
Chociaż Desforges zajmował się interesami o tyle tylko, o ile względy majątkowe tego wymagały, zdarzała mu się niekiedy prawie pewna sposobność zarobienia pieniędzy, któremi uprzejmie dzielił się z panem Moraines. W tym właśnie czasie Kompania północna, której Desforges był administratorem, zakupiła linię kolei żelaznej, mającej tylko wewnętrzne znaczenie i której akcye były mało cenione na giełdzie. Paweł, uprzedzony w swoim czasie, skorzystał z raptownej zwyżki tych akcyj i zarobił około trzydziestu tysięcy franków, z których część przeznaczył na kupno kosztownych koronek dla żony.
Z powodu tej operacyi finansowej, młoda kobieta miała bardzo charakterystyczną rozmowę z Ireneuszem. Zapytała, ile dochodu przyniósł mu „Sigisbeusz“ i dodała:
— Gdzie umieściłeś te pieniądze?
— Nie wiem — z uśmiechem odparł Irereusz — moja siostra kupiła listów zastawnych za pierwsze tysiąc franków a resztę schowałem do biurka.
— Pozwólże, abym ci dała siostrzaną radę — odpowiedziała. — Mamy znajomego, który jest administratorem Kompanii północnej i który nam mówił... Ale przyrzeknij, że nie zdradzisz tajemnicy...
Tu wytłomaczyła mu całą kombinacyę odkupienia akcyj.
— Zrób to jaknajprędzej — dodała — wygrasz, ile sam zechcesz.
— Cicho! — przerwał młody poeta, zamykając jej usta ręką — wiem, że mówisz tak przez miłość dla mnie, ale nie mogę od ciebie przyjmować rad w tej kwestyi. Straciłbym szacunek dla samego siebie.
Ireneusz mówił to tak szczerze, że Zuzanna nie śmiała nalegać dłużej. Zbytnia skrupulatność kochanka wydała jej się nieco śmieszną. Pokochała go wprawdzie, głównie za jego naiwność i łatwowierność a jednak też same przymioty strachem ją przejmowały. Wiedziała, że Ireneusz jest zanadto szlachetnym, za mało zdolnym wchodzić w układy z poczuciem honoru, aby dowiedziawszy się o istotnej wartości jej charakteru, mógł znaleźć dla niej słowo przebaczenia. Tak, należało się mieć na baczności! Rozmyślając nad spostrzeżonemi objawami grożącego niebezpieczeństwa, jakiem i były: smutek Ireneusza, jego oburzenie na Kolettę i nagłe odnowienie stosunków towarzyskich, Zuzanna powiedziała sobie:
— Popełniłam wielki błąd, odkładając wyjaśnienie na później.
To też, gdy w kilka dni potem dążyła na schadzkę z Ireneuszem, czyniła silne postanowienie niedopuszczenia się powtórnie tego błędu. Od pierwszego rzutu oka spostrzegła, że młody człowiek był jeszcze smutniejszym i więcej zmieszamym, udała jednak, że nie widzi ani jego zakłopotania, ani oziębłości, z jaką ją przywitał.
Zdjąwszy kapelusz i okrycie, ze smutnym uśmiechem mówić zaczęła:
— Muszę cię wyłajać, mój najdroższy; dlaczego nie uprzedziłeś mnie zawczasu, że masz zamiar odwiedzenia hrabiny? Postarałabym się oszczędzić przykrego zapewne spotkania.
— Przykrego? — odparł Ireneusz z ironią której Zuzanna dotąd nie zauważyła w jego słowach — przeciwnie, pan Moraines był dla mnie nader uprzejmym!
— Tak, podobałeś mu się bardzo. On, tak sarkastyczny zazwyczaj, z uniesieniem opowiadał mi o tobie... Możesz się poszczycić tem, że raczył cię zaprosić, abyś bywał częstszym u nas gościem. Wogóle mój małżonek nie lubi nowych znajomości... Ach! mój jedyny! — mówiła dalej, opierając obie ręce na ramieniu kochanka — jakże boleśnie dotknąć cię musiała jego uprzejmość!
— Tak, było mi bardzo przykro — głuchym głosem odparł Ireneusz.
Rzuciwszy okiem na piękną twarz u kochanej, mimowołi przypomniał sobie jej słowa wyrzeczone w Luwrze, przed portretem kochanki Barbarellego:
— Trudno pojąć doprawdy, aby kobieta mająca twarz tak łagodną, była zdolną dopuścić się kłamstwa!
Ach! i ona miała twarz łagodną a skłamała przecież? I jakąż miał rękojmię, że i dawniejsze jej postępowanie nie było kłamstwem? Od chwili poznania pana Moraines, młody poeta tworzył tysiące bolesnych przypuszczeń. Zjednany uprzejmem obejściem się Pawła, nie mogąc uwierzyć, aby ten był — zgodnie z twierdzeniem Zuzanny — człowiekiem despotycznym i nieznośnym w pożyciu, zadawał sobie pytanie:
— Dlaczego Zuzanna i w tym względzie starała się mnie oszukać?
Poszedł do pani Komof bez ściśle określonego celu; łudzić się nadzieją, że dowie się czegoś o niej z opowiadania ludzi, należących do wielkiego świata. Ci przecież znać ją powinni! Ale niestety! krótka rozmowa z panem Moraines wtrąciła go znowu w otchłań zwątpienia i rozpaczy. Zrozumiał wreszcie tę okrutną prawdę, że Zuzanna, wystawiając charakter męża w ujemnem świetle, chciała wybawić się od konieczności przyjmowania go u siebie. Dlaczego?... miała widocznie jakąś tajemnicę, której jemu powierzyć nie chciała. Jaką tajemnicę?... Koletta zawczasu już odpowiedziała na to pytanie... Dręczony bolesnemi przypuszczeniami, Ireneusz powziął zamiar łatwy do wykonania, mogący dowodnie przekonać go o istotnym stanie rzeczy: korzystania z zaproszenia pana Moraines, postanowił prosić Zuzannę, o pozwolenie złożenia jej wizyty. Jeżeli przystanie, to dowód, że nic przed nim nie ukrywa, ale jeżeli odmówi?... Młody poeta, w umyśle którego snuły się wciąż te pytania i wątpliwości, nie spuszczał oka z pięknej twarzyczki, opartej na jego ramieniu. Ach! ileż uroczych marzeń wzbudzał w nim niegdyś widok tej twarzy! Jakże głęboko wierzył w szczerość spojrzenia tych łagodnych, niebieskich oczów! Z jakimż zachwytem słuchał niegdyś każdego słowa wychodzącego z tych klasycznie wykrojonych usteczek!...
Nie, to niepodobna, aby Koletta miała słuszność!... Ale jak sobie wytłomaczyć te trzykrotne jej kłamstwa? Tak, Zuzanna skłamała trzy razy. Niema kłamstw niewinnych. Zaufanie — tak samo jak miłość — chce mieć wszystko, lub nic. Zaufanie musi być bezwzględnem, inaczej nie może być szczerem. Ci, którzy doznali zawodu, najlepiej o tem wiedzą.
— Biedny, nieszczęśliwy chłopcze! — szepnęła Zuzanna z głębokiem westchnieniem.
Wiedziała dobrze, że współczucie skłania człowieka do wypowiedzenia swych smutków.
— Tak, jestem bardzo nieszczęśliwym — odparł młody człowiek, wzburzony tym dowodem współczucia, którego brak tak gorąco odczuwał.
— Słuchaj Zuzanno — dodał po chwili badawczo patrząc jej w oczy — wolę nic przed tobą nie ukrywać. Namyślałem się długo i doszedłem do przekonania, że stosunek nasz nie może pozostać nadał takim, jakim był dotąd. Nie mam już siły cierpieć dłużej... Takie życie nie zadawalnia mej miłości... Spotykamy się ukradkiem, co kilka dni zaledwie a po upływie krótkiej godziny szczęścia, ja nie wiem co porabiasz, nie mogę przyjmować udziału w twych zajęciach i rozrywkach... Nie przerywaj mi, niech wypowiem wszystko co myślę... Z powodu twego męża, wzbraniałaś mi dotąd wstępu do swego domu... Ale teraz przeszkoda usuniętą być może; widziałem go, rozmawiałem z nim, niech że przynajmniej zostanę wynagrodzonym za ofiarę, którą uczyniłem podając rękę te mu człowiekowi... Wiem, że to co mówię nie dowodzi szlachetności, ale przestałem już być dumnym i cenić swą godność... Ja ciebie kocham, Zuzanno... W imię tej miłości, zaklinam cię, pozwól mi bywać u siebie, żyć w twoim świecie, widywać cię wszędzie, nietylko tutaj, gdzie przychodzimy, aby użyć rozkoszy zmysłowych...
— Aby się kochać! — przerwała Zuzanna, podnosząc głowę i usuwając się od kochanka — takim więc jest koniec mych pięknych marzeń o naszej miłości ukrytej przed światem i ludźmi, wolnej od niecnej obłudy, która wstręt we mnie wzbudza. A jednak zdawało mi się, że dawniej rozumiałeś moje marzenia i narówni ze mną urzeczywistnić je pragnąłeś!
— Nie pozwalasz mi zatem bywać w twoim domu? — zapytał Ireneusz.
— Dlaczego chcesz, abym dobrowolnie wyrzekła się dotychczasowego szczęścia? — zawołała Zuzanna. — Jesteś zanadto delikatnym, zanadto wrażliwym, abyś mógł przyzwyczaić się do mego otoczenia. Wszystko i wszyscy razić cię będą... Nie wiesz, czem jest ten świat, w którym ja żyć muszę; nie pojmujesz, jak mało jesteś do niego stworzonym. A potem mnie przypisywać będziesz doznany zawód. O! mój najdroższy, nie żądaj tego odemnie! zaklinam cię, porzuć tę myśl nieszczęsną!
— Chcę wiedzieć, co ukrywasz przedemną! — stanowczo zawołał młody człowiek, ogarniając ją znów przenikliwem spojrzeniem. Nie domyślał się on, że jedynym celem Zuzanny było wykrycie przyczyn, które przed kilkoma dniami sprowadziły chmurę smutku na jego czoło, następnie skłoniły go do odwiedzenia pani Komof a teraz wreszcie wywołały żądanie tak nagłej zmiany w dotychczasowym ich stosunku.
Zapytanie Ireneusza sprzyjało wielce jej planom, to też zbolałym głosem ofiary, upadającej pod brzemieniem srogich prześladowań, odparła:
— Co słyszę? ty mój najdroższy, odzywasz się do mnie w taki sposób?... Ale nie! ktoś musiał podsunąć ci tę myśl... ty sam nie byłbyś zdolnym do tego... Przychodź do mnie, przychodź, ile razy zechcesz.. Posądzasz mnie, że ukrywam cokolwiek przed tobą?... Czy nie wiesz, że wolałabym umrzeć niż skłamać wobec ciebie!...
— A więc dlaczego skłamałaś wtedy? — z goryczą zawołał Ireneusz.
Wzruszony rozpaczą, która malowała się w oczach młodej kobiety, rozbrojony uzyskanem od niej pozwoleniem, niezdolny zataić dłużej istotnego powodu swej boleści, czuł niezwalczoną chęć wypowiedzenia wszystkich swych uraz — bogdajby urojonych nawet.
— Ja? skłamałam? — spytała Zuzanna.
— Tak, powiedziałaś mi, że idziesz do teatru sama, z mężem tylko...
— Ależ byłam tam...
— I ja tam byłem — przerwał Ireneusz — i widziałem, że ktoś trzeci siedział w tej loży.
— Desforges — wesoło zawołała Zuzanna — szaleniec z ciebie, mój drogi!... Desforges przyszedł do loży w antrakcie i mój mąż zatrzymał go do końca przedstawienia. Desforges!... — mówiła dalej w uśmiechem! — Desforges się nie liczy... Nie przyszło mi nawet na myśl wspominać ci o nim... No, ale mówiąc seryo, nie możesz chyba być zazdrosnym o tego starego barona?
— Wydawałaś mi się tak wesołą, tak szczęśliwą! — odparł Ireneusz miększym już głosem.
— Niewdzięczniku! — odparła z wyrzutem — gdybyś był widział, co się dzieje w sercu mojem! Wiesz przecie, że największem dla mnie nieszczęściem jest konieczność ciągłego ukrywania swych uczuć i śmiesz mi czynić wyrzuty o to! Nie, Ireneuszu, jesteś nadto okrutnym! nadto niesprawiedliwym!
— Przebacz mi! przebacz, najdroższa! — zawołał młody poeta do łez prawie wzruszony kłamliwemi słowami kochanki. Jestem podłym.. To Koletta podsunęła mi tę myśl... Miałaś zupełną słuszność niedowierzając Klaudyuszowi!
— Mężczyzna zawsze pała nienawiścią do kobiety, która się nie pozwala bałamucić — odparła Zuzanna.
— Nędznik! — z oburzeniem zawołał młody człowiek i jakby dla ulżenia sobie, dodał. — Dowiedział się o naszym stosunku... Nie mówiłem mu nic, ale domyślił się wszystkiego, widząc jak byłem zmieszany i zakłopotany, wspominając o tobie... Nikt mnie nie zna lepiej od niego!... Domyślił się i rozpowiedział swej kochance, że my się kochamy, że... Nie, nie jestem w stanie powtórzyć ci wszystkiego.
— Powtórz, powtórz najdroższy! — nalegała Zuzanna.
Twarz jej miała w tej chwili wyraz dumy i pełen rezygnacyi, jak ofiara idąca odważnie na plac stracenia, Po krótkiem milczeniu, dodała:
— Czy powiedziano ci, że jesteś nie pierwszym moim kochankiem?
— Ach! gdyby to tylko! — z westchnieniem odparł Ireneusz.
— Cóż więc takiego, o Boże? — przerwała. — Zresztą nie dbam o to, co ludzie mówią o mnie, ale boli mnie bardzo, że ty, Ireneuszu, możesz wierzyć tym baśniom!... Proszę powiedz mi jednak wszystko!... lżej ci będzie na sercu. Czy i tego nawet nie mam prawa wymagać?
— A więc dobrze! — zawołał Ireneusz i rumieniąc się tak, jakby on był winowajcą, zaczął bełkotać, jąkając się: — Kiaudyusz powiedział Kolecie, że ty jesteś... Nie! nigdy mi to przez usta nie przejdzie... No! mówił, że Desforges...
— Znowu Desforges — przerwała Zuzanna z nieco ironicznym uśmiechem — ależ to śmiechu warte!...
Nie chciała, aby Ireneusz wypowiedział oskarżenie, którego domyślała się teraz. Obawiała się zdradzić mimowolnem wzruszeniem i nie dając mu przyjść do słowa podjęła dalej:
— Powiedziano ci, że Desforges był moim kochankiem, że jest nim dotąd może... Doprawdy, tylko człowiek podły albo waryat może wpaść na tak niedorzeczną myśl... Desforges jest starym przyjacielem mojej rodziny i zna mnie od dziecka... Bywał bardzo częstym gościem u mego ojca, rosłam w jego oczach, nie dziw więc, że kocha mnie jak swoje dziecko. Io tym człowieku śmiano mówić!... Nie, Ireneuszu, musisz mi dać słowo, że nigdy temu nie uwierzysz... Czyż zasłużyłam na to, abyś miał o mnie podobne wyobrażenie?


VI.
Wyjaśnienie.

Pomiędzy jednym a drugim paroksyzmem zazdrości — tej dziwnie zagadkowej choroby moralnej — zdarzają się chwile niewymownie rozkoszne. Na dni kilka lub na parę godzin powraca wspomnienie dawnej miłości, napełniając serce taką błogością, jak odzyskanie zdrowia po śmiertelnej chorobie.
Ireneusz, przekonany zupełnie o bezzasadności swoich podejrzeń, pragnął teraz na każdym kroku wynagrodzić kochance sprawioną jej przykrość. Nie chciał już teraz korzystać z tak gorąco przedtem upragnionego pozwolenia bywania w jej domu. Parę słów tylko wymówionych z zalotnem spojrzeniem, z wdzięcznym uśmiechem zdołają zawsze uśpić podejrzliwość zakochanego mężczyzny, jeżeli ten na własne oczy nie widział jawnego dowodu wiarołomstwa i wtedy jeszcze... A tutaj przecież pierwsze podejrzenia młodego poety opierały się na tak kruchej podstawie! Nie dziw więc, że Ireneusz w zupełnie dobrej wierze oświadczył kochance:
Nie, nie pójdę do ciebie... Byłem szaleńcem, chcąc zmienić cokolwiek w naszym stosunku. Jesteśmy tak szczęśliwi w tem zaciszu, zdala od świata.
— I będziemy szczęśliwi, dopóki znów ktoś złośliwy nie powtórzy ci jakich plotek o mnie — odparła Zuzanna, uszczęśliwiona w głębi serca z tak niespodziewanego obrotu rzeczy. — Przyrzeknij mi tylko, że powiesz mi zawsze wszystko.
— Przyrzekam — ale teraz poznałem cię już lepiej i jestem pewny siebie.
Wierzył szczerze w to, co mówił.
Zuzanna uwierzyła także jego słowom; oddała się zupełnie szczęściu chwili obecnej, przewidując, że po przyjeździe Klaudyusza będzie miała nową walkę do stoczenia. Ale cóż nowego Klaudyusz mógł jeszcze powiedzieć? Zresztą liczyła na to, że Ireneusz uprzedzi ją o przyjeździe pana Larcher. Gdyby nawet pierwsze zetknięcie się obu dawnych przyjaciół nie doprowadziło do zupełnego zerwania stosunków, będzie jeszcze dość czasu do obmyślenia dalszych planów. Wtedy da kochankowi do wyboru: zerwanie z nią lub z przyjacielem. Zawczasu już pewną była jego odpowiedzi.
Ale Ireneusz pomimo tylokrotnych zapewnień mniej widocznie był panem samego siebie, bo zbladł śmiertelnie ze wzruszenia, gdy w tydzień niespełna po ostatniej rozmowie z Zuzanną, wracając z biblioteki do domu, spotkał w progu Emilię, która powitała go wiadomością o powrocie Klaudyuszą.
— I ośmielił się przyjść tutaj? — wykrzykną!
— Upoważniłam go do tego — odparła Emilia i z widocznem zakłopotaniem dodała: zapytywał, kiedy cię może zastać w domu.
— Trzeba mu było powiedzieć, że nigdy — przerwał młody człowiek.
— Ireneuszu — odpowiedziała Emilia — czyż mogłam odezwać się w ten sposób do człowieka, który ci dał tyle dowodów prawdziwego przywiązania?... Z resztą powiem ci wszystko —dodała po chwili milczenia — spytałam się go wręcz, co zaszło między wami. Pytanie to dziwiło go bardzo... Wierzaj mi, braciszku, Klaudyusz niczem względem ciebie nie zawinił. To musi być jakieś nieporozumienie... Prosiłam go, żeby przyszedł jutro rano a z pewnością zastanie cię w domu.
— Nie wtrącaj się do mnie! — gwałtownie zawołał Ireneusz — czy prosiłem cię o rozciąganie opieki nademną?
— Jakiś ty szorstki! — ze łzami w oczach zawołała Emilia, boleśnie dotknięta uniesieniem brata.
— No, nie płacz, Emilko — odparł Ireneusz, wstydząc się swej szorstkości — może to i dobrze się stało. Powinienem rozmówić się z Klaudyuszem. Ale potem, proszę cię, abyś nigdy nie wymawiała jego nazwiska w mojej obecności. Nigdy!... czy rozumiesz, siostrzyczko?
Pomimo tak silnego na pozór postanowienia, poeta ani na chwilę nie mógł usnąć przez noc całą. Oczekiwał z niepokojem tej rozmowy, nie domyślając się przecież następstw, jakie z niej wyniknąć miały. Napróżno usiłował podsycić swój gniew na dawnego przyjaciela, nie był w stanie zaprzysiądz mu nienawiści. Nadto szczerze kochał dotąd tego człowieka dziwacznego wprawdzie częstokroć, ale umiejącego zjednywać sobie przyjaźń ludzką przez nieskazitelną prawość charakteru, przez oryginalność poglądów, przez wrodzoną szlachetność a nawet przez swoje wady, któremi sobie tylko szkodził W chwili stanowczego zerwania węzłów przyjaźni, Ireneusz przypomniał sobie, jak życzliwie znany już podówczas autor przyjął pierwsze jego próby literackie...
Ireneusz był w szóstej klasie w lyceum świętego Andrzeja, w którem Klaudyusz zajmował posadę korepetytora. Uczniowie opowiadali sobie cichaczem, że widywali go często jeżdżącego otwartym powozem z jakąś panią bardzo ładną i noszącą zawsze różową suknię. Wkrótce potem Klaudyusz opuścił zakład... Gdy spotkali się znowu na ślubie Emilii, Klaudyusz, posiadający już pewną sławę, pierwszy zbliżył się do niego, pierwszy zapragnął widzieć jego utwory poetyczne. Z jakąż prawdziwie braterską pobłażliwością wytrawny już pisarz ocenił te pierwsze nieśmiałe próbki talentu! Jak w niczem nie starał się okazać swej wyższości nad młodszym kolegą! Jak umiejętnie osądził te płody — zgodnie z wymaganiami rozumnej krytyki, która wykazując błędy nie wyśmiewa jednak pisarza, lecz zachęca go do dalszej pracy!... A potem, po ogłoszeniu drukiem „Sigisbeusza“, Larcher starał się pomagać mu tak, jakgdyby sam nie był autorem dramatycznym. Poeta nadto dobrze znał życie literatów, aby nie wiedział jak rządkiem jest zjawiskiem życzliwe usposobienie starszych ku młodszym. „Sigisbeuszowi“ zawdzięczał sławę, lecz zarazem i to przeświadczenie tak bolesne dla wszystkich początkujących w zawodzie literackim: jak nieubłaganą jest zazdrość mistrzów, nad których utworami zachwycał się niegdyś, na których się kształcił i którym pragnąłby złożyć w ofierze pierwszy zdobyty listek wawrzynu. A jednak Klaudyusz Lareher tak chętnie, tak instynktownie niemal poparł młody jego talent, jakgdyby sam nie był pracownikiem na niwie literackiej.
I teraz oto musi stracić na zawsze jedynego, tak gorąco ukochanego przyjaciela?...
— Ale czyż moja w tem. wina? — biadał Ireneusz, rozdrażniony temi wspomnieniami.
Dlaczego Klaudyusz powtarzał plotki Kolecie?... Dlaczego zdradził młodego przyjaciela, którego młodszym bratem swym nazywał?... Dlaczego?... Bolesne te pytania nasuwały Ireneuszowi inne myśli, którym bronić się usiłował... Jednym z niezaprzeczalnych pewników historyi serca ludzkiego jest istnienie miłości, pomimo potwarzy, pomimo pogardy nawet. Wprawdzie po rozmowie z Zuzanną, Ireneusz nie śmiał już wątpić o jej szczerości. Ale owocem każdego niesłusznego nawet podejrzenia jest zawsze ziarno niewiary — i gdyby młody człowiek miał odwagę spojrzeć w głąb własnego serca, znalazłby dowód tego wymowny w gorączkowej niemal ciekawości, z jaką oczekiwał rozmowy z przyjacielem. Pragnął dowiedzieć się z ust Klaudyusza istotnych pobudek, które go skłonić mogły do tak hańbiącego oskarżenia Zuzanny.
Ciekawość ta, wspomnienie tak dawno istniejącego stosunku, pewna obawa wreszcie spotkania człowieka, który jako starszy miał zawsze nad nim przewagę — wszystko to uśmierzało powoli gniew obrażonego kochanka. Napróżno starał się rozważyć w sercu swem taką zawziętość, jak a płonęła w nim w ów nieszczęsny wieczór, gdy wyszedłszy z garderoby Koletty, biegł jak szalony przez ulicę.
Jak wszyscy ludzie słabego charakteru, postanowił od pierwszej chwili zaznaczyć swą niechęć — i gdy nazajutrz KJaudyusz, przyszedłszy punkt o dziewiątej, podbiegł ku niemu z wyciągniętemi rękoma i z przyjaznem słowem powitania, poeta wyprostował się i nie wyjął ręki z kieszeni. Przez chwilę stali naprzeciw siebie w milczeniu. Na ogorzałej twarzy Klaudyusza, malował się wyraz tłumionego gniewu, oczy jego zajaśniały dzikim blaskiem.
Ireneusz znał dobrze jego popędliwość, mógł zatem przypuszczać, że ta ręka, której uścisnąć nie chciał, wymierzy mu policzek. Ale woła przemogła obrażoną dumę i Klaudyusz pierwszy przerwał milczenie:
— Nie drażnij mnie! — odezwał się drżącym z gniewu głosem. — Ale nie... powinienem pamiętać, że jesteś dzieckiem jeszcze... że powinienem mieć rozum za siebie i za ciebie... Słuchaj, Ireneuszu, wiem już o wszystkiem, rozumiesz?... wszystkiego się dowiedziałem... Byłem tu wczoraj, pani Emilia powiedziała mi, że się gniewasz na mnie... Słowa jej, dały mi dużo do myślenia... Nie odbierając od ciebie odpowiedzi, szalałem z rozpaczy, przypuszczając, że zostałeś kochankiem Koletty... Szaleniec ze mnie! Szczęściem dla mnie ta niegodziwa dziewczyna nie domyśliła się moich przypuszczeń... Wyszedłszy ztąd, pobiegłem do niej. Zastałem ją samą. Z tryumfującym uśmiechem opowiedziała mi całą waszą rozmowę Łajdaczka! chlubiła się jeszcze swą podłością! Ach! wtedy przestałem być panem siebie...
Biegał wzdłuż i wszerz po pokoju przejęty wspomnieniem tej sceny, zdając się zapominać o obecności przyjaciela:
— Zerwałem się jak wściekły i zbiłem ją na kwaśne jabłko. Rzuciłem ją na ziemię i biłem pięściami bez miłosierdzia! Napróżno błagała mnie o litość... byłbym ją zabił z rozkoszą! Ach! jakże ślicznie wyglądała z roztarganemi włosami! Przez podarty szlafrok widziałem jej piersi... Potem włóczyła się u nóg moich, ale nie spojrzałem na nią nawet i wyszedłem... Niech teraz pokazuje siniaki nowym kochankom... niech opowie, kto ją tak uraczył!... Ach! jak to przyjemnie postąpić czasem jak bydlę!...
Potem, stając nagle przed Ireneuszem, dodał:
— A zrobiłem to dlatego jedynie, że śmiała tobie ubliżyć... Słuchaj, Ireneuszu — zawołał wybuchając gniewem — powiedz-że mi wreszcie, czy obraziłeś się na mnie za to, co ta dziewczyna nagadała?
— Tak — chłodno odparł Ireneusz.
— Dobrze — odpowiedział Klaudyusz, siadając na fotelu — teraz możemy pomówić spokojnie. Chciałbym abyśmy się porozumieli nawzajem... Pozwolisz zatem, że podniosę każdy najdrobniejszy szczegół O ile mi wiadomo, Koletta powiedziała ci dużo rzeczy... Rozważmy, każdą z nich kolejno... Otóż przedewszystkiem dowodziła jakoby słyszała odemnie, że ty jesteś kochankiem pani Moraines... Nie przerywaj mi — wtrącił, widząc oburzenie przyjaciela. — Mówiąc z tobą a zwłaszcza w kwestyi danej naszej przyjaźni, drwię sobie z konwencyonalnych przepisów towarzyskich, niepozwalających wymienić nazwiska kobiety. Nie jestem zresztą człowiekiem światowym i chcę jasno postawić kwestyę.. To nowy dowód podłości Koletty!... Skłamała bezczelnie.. Czy chcesz wiedzieć co jej powiedziałem? Pamiętam naszą rozmowę tak doskonale, jakgdyby wczoraj miała miejsce... zresztą, żałowałem natychmiast słów nieopatrznie wyrzeczonych... Otóż powiedziałem jej. Zdaje mi się że biedny Ireneusz zaczyna się kochać w pani Moraines.. — Nie domyślałem się niczego, spostrzegłem tylko, że byłeś bardzo wzruszonym, mówiąc o tej kobiecie. Ale Koletta, która siedziała naprzeciwko was przy kolacyi zauważyła, że rozmawiałeś z nią z wielkiem zajęciem. Żartowaliśmy z tego, jak się nieraz z podobnych domysłów żartuje, nie przywiązując do nich żadnej wagi. Zresztą nie o to mi chodzi. Byłeś moim przyjacielem, mogłeś pokochać prawdziwie i wierzę, że tak było. Przyznaję, że źle zrobiłem i nie waham się prosić o przebaczenie, pomimo, że obraziłeś mnie przed chwilą... Opierając się na gadaninie podłej dziewczyny, obraziłeś starego, prawdziwie cię kochającego przyjaciela.
— A zatem — zawołał Ireneusz — dlaczegóż oddałeś mnie na łaskę tej dziewczyny?... Mógłbym ci przebaczyć, gdybyś tylko 0 mnie był wspomniał, ale...
— Przejdźmy teraz do tego drugiego punktu, który jest kłamstwem — przerwał Klaudyusz — Koletta powiedziała ci także, że mówiłem jej o stosunku Desforgesa z panią Moraies. To nieprawda! Wiadomości swoje zawdzięcza ona panu Salvaney i setkom innym błaznom, z którymi lata na obiady i kolacye. Nie, Ireneuszu, jeżeli zawiniłem w czemkolwiek, to nie w tem z pewnością, abym obmawiał przed nią panią Moraines, o której — nawiasem mówiąc — wie dużo więcej odemnie.. To tylko jedno wyrzucam sobie, że nie powiedziałem ci otwarcie co myślę o tej damie. Znając wszystkie jej sprawki, nie otworzyłem ci oczów wtedy, kiedy jeszcze nie było zapóźno!.. Tak, obowiązkiem moim było wszystko powiedzieć i ostrzedz cię po przyjacielsku: Możesz bałamucić, shańbić nawet tę kobietę, ale nie oddawaj jej swego serca... A jednak milczałem. Na usprawiedliwienie moje to tylko powiedzieć mogę, że nie sądziłem, aby tak mało ceniła pieniądze, żeby chciała zostać twoją kochanką. Mówiłem sobie: Ireneusz nie ma pieniędzy, nie grozi mu więc żadne niebezpieczeństwo..
— Jakto? — zawołał Ireneusz, który pasował się z sobą, odkąd Klaudyusz tak sceptycznie odzywał się o Zuzannie — śmiesz wierzyć temu co Koletta mówiła o pani Moraines i o baronie?
— Czy ja temu wierzę? — odparł Larcher, spoglądając ze zdziwieniem na przyjaciela. — Przypuszczasz zatem, że należę do ludzi, którzy dla zabawki szarpią imię kobiety?
— Przypuszczam tylko — odrzekł poeta tonem najwyższej pogardy, powoli i z naciskiem wymawiając każdy wyraz — że uczciwy mężczyzna winien jest przynajmniej szacunek kobiecie, która mu się bałamucić nie dała.
— Co? — zawołał Klaudyusz — ja? ja chciałem bałamucić panią Moraines! Ach! to wyśmienite! Rozumiem... to ona ci to powiedziała!.. — Roześmiał się nerwowo. — A jeżeli zdarzy się nam napisać coś podobnego w powieści, ludzie powiadają, że to potwarz rzucona na biedne ofiary! Potwarz?... Czyż można zpotwarzyć taką nędznicę?... Wszystkie one są jednakowe... Więc ty jej naprawdę wierzyłeś? Uwierzyłeś, że ja zdolny jestem do takiej podłości, aby przez obrażoną miłość własną oczernić uczciwą kobietę? Przyjrzyj mi się dobrze, Ireneuszu... czy wyglądam na obłudnika? Czy miałeś kiedykolwiek powód podejrzewania mię o to? Czy nie dałem ci tyle dowodów przyjaźni?... Słuchaj, daję ci słowo honoru, że ta pani skłamała tak samo jak Koletta. Chciała nas poróżnić... zerwać dawny koleżeński stosunek... Ach! nędznica!... A ja umierałem tam z tęsknoty, nie odbierałem ani słowa od ciebie dlatego, że ta łajdaczka gorsza może od dziewczyn ulicznych, oskarżyła mnie przed tobą o podłość. Tak, ona jest gorszą od tamtych... bo te ostatnie sprzedają się dla chleba a ona dla zdobycia tej odrobiny zbytku teraźniejszych dorobkiewiczów...
— Milcz, Klaudyuszu, milcz! — rozpaczliwie zawołał młody poeta — zabijesz mnie!
W sercu Ireneusza rozszalała straszliwa, niepohamowana burza uczuć Nie mógł wątpić o szczerości przyjaciela, ale szczerość ta w połączeniu z tonem przekonania, z jakim Kiaudyusz mówił o baronie, była nieszczęśliwemu kochankowi wymownym i niewypowiedzianie bolesnym dowodem przewrotności Zuzanny. Nie będąc w stanie dłużej nad sobą zapanować, rzucił się na Klaudyusza i schwyciwszy go za ubranie, szarpnął tak mocno, że oderwał klapę od tużurka.
— Jeżeli kto mówi mężczyźnie podobne rzeczy o ukochanej przez niego kobiecie, powinien to udowodnić!... Rozumiesz pan?... udowodnić!...
— Zwaryowałeś, mój drogi! — odparł Klaudyusz, odpychając go — żądasz dowodów?... Ależ cały Paryż może ci ich dostarczyć, szaleńcze! Nie tylko ja jeden, ale dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści osób zaświadczyć może, że przed siedmioma laty państwo Moraines byli zupełnie zrujnowani... Czy wiesz, kto umieścił Pawła w towarzystwie ubezpieczeń? Desforges, który jest jednym z dyrektorów tego towarzystwa a nadto dyrektorem Kompanii północnej, posłem, byłym członkiem Rady państwa i Bóg wie czem jeszcze... Ale Desforges to bardzo wpływowa osobistość, chociaż na to nie wygląda... i nie takim wydatkom może podołać... Kogo zastaniesz zawsze na ulicy Murillo? Barona Desforges. Kogo zobaczysz zawsze w teatrze z panią Moraines? Barona Desforges... I przypuszczasz, że taki ptaszek bawiłby się w platoniczną miłość z kobietą ładną i mającą męża, który jest ostatnim niedołęgą? Na to się tylko ty albo ja złapać możemy... ale Desforges! Bój się Boga! chyba tracisz wzrok i słuch, ile razy idziesz do niej z wizytą!...
— Byłem u niej trzy razy tylko? — powtórzył Klaudyusz, badawczo spoglądając na przyjaciela.
Wyrzekania i zwierzenia Emilii objaśniły go należycie, jakim być musiał stosunek Zuzanny z młodym poetą. Z nieostrożnej odpowiedzi Ireneusza, domyślił się, w jaki sposób urządzali się kochankowie.
— Nie pytam cię o nic — dodał po chwili — przyjętem jest, że poczucie honoru nakazuje nam milczeć o tych kobietach a jednak prosta uczciwość wymaga, aby ujawnić ich nędzę moralną wobec całego świata... Ocaliłoby się wiele ofiar!... Dowodów?... Ależ sam się o nie postarasz! Znam tylko dwa sposoby dowiedzenia się tajemnicy kobiety: przejąć jej listy, lub też śledzić jej kroki.
— Ależ to podłość, co mi doradzasz! — wykrzyknął poeta.
— W miłości niema rzeczy szlachetnych ani podłych — odparł Larcher, — Ja sam w ten sposób postępowałem. Tak, kazałem szpiegować Kolettę... Stosunek z kobietą łajdaczką, to walka na noże a ty zastanawiasz się nad tem, czy twoja przeciwniczka jest uczciwą?
— Nie, nie — odparł Ireneusz smutnie potrząsając głową — na to się nigdy nie zdobędę!
— Nie, to szpieguj ją sam — nalegał z nieubłaganą logiką powieściopisarz — znam dobrze DesforgesaL. Nie myśl, żeby się nie trzeba było z nim rachować. Studyowałem go niegdyś w owych czasach, kiedy jeszcze wierzyłem, że dar spostrzegawczy jest koniecznym warunkiem talentu. Wierutne brednie!... Ten człowiek jest dziwną mieszaniną nieładu i porządku, rozpusty i hygieny! Ich schadzki muszą być tak systematyczne, jak cały tryb jego życia... Raz na tydzień, zawsze o jednej godzinie, nie w porze śniadania — bo to utrudnia trawienie — nie w porze obiadu — bo przeszkadzałoby mu w oddawaniu wizyt lub grze w karty. Szpieguj ją!... W tydzień niespełna dowiesz się wszystkiego. Radbym dodać ci trochę nadziei przypuszczeniem, że domysły moje mogą okazywać się mylnemi!... Ach! biedny, drogi chłopcze i to ja rzuciłem cię w to błoto!... Żyłeś spokojnie i szczęśliwie, dokąd nie zjawiłem się w tem ustroniu i wziąwszy cię za rękę nie powiodłem do tych przeklętych salonów, w których poznałeś tego potwora. Taki koniec był niechybnym, nie ona, to która inna byłaby cię usidliła... Czyż ja muszę zawsze stać się przyczyną nieszczęścia tych, których kocham? Ach! zlituj się, Ireneuszu, powiedz, że mi przebaczasz! Ja nie potrafię żyć bez twojej przyjaźni... wróć mi ją... błagam!
Młody poeta, wzruszony rozpaczą przyjaciela, uściskał serdecznie dłoń jego i osuwając się bezwładnie na fotel ze łzemi w oczach, zawołał:
— O Boże! ileż ja cierpię!
Czwartego dnia po powyższej rozmowie, Ireneusz przyszedł do pałacu Saint-Euverte z twarzą tak zmienioną, że Ferdynand, otwierając mu drzwi, zawołał mimo woli:
— Co się panu stało, panie Vincy?
Nie odpowiedziawszy poczciwemu lokajowi, wszedł do gabinetu, w którym zastał Klaudyusza piszącego przy biórku.
Gospodarz, zobaczywszy gościa, rzucił trzymane w ręku cygaro i z żywym niepokojem zapytał:
— Co ci jest, mój drogi?
— Miałeś słuszność, przyjacielu — stłumionym głosem odparł Ireneusz — to ostatnia z kobiet.
— Przedostatnia — z goryczą wtrącił Klaudyusz — nie trzeba ubliżać Kolecie... Ale opowiadaj, cóżeś zrobił?
— To, co mi radziłeś — z niezwykłą sobie szorstkością odpowiedział Ireneusz — i przychodzę przeprosić cię, że mogłem powątpiewać o twojej prawości.. Tak, szpiegowałem ją... Co się ze mną działo! Czatowałem dzień... drugi, ale bezskutecznie. Jeździła z wizytami, albo po sklepach, spostrzegłem tylko, że Desforges przychodził codziennie... Krople potu występowały mi na czoło, gdy widziałem go wchodzącego do bramy. On mnie nie widział, bo siedziałem w zamkniętej karecie, której kazałem stać na ulicy Murillo... Dziś wreszcie o drugiej popołudniu wyjechała powozem. Kazałem jechać za nią. Zatrzymała się w kilku miejscach, wreszcie wysiadła przed księgarnią Galignaniego, wiesz, tam pod arkadami, na ulicy Rivoli. Powiedziała parę słów woźnicy, ten zaciął konie i odjechał natychmiast. Przeszła kilka kroków pod arkadami... Miała na sobie ciemną, wełnianą suknię, którą tyle razy na niej widziałem!... W głowie mi się kręciło... byłem jak szalony, czułem, że chwila stanowcza się zbliża. Po chwili zniknęła w jakiejś bramie. Wszedłem za nią na wielki dziedziniec, na końcu którego znajdowała się druga brama. Widocznie dom był przechodnim z ulicy Rivoli na ulicę Mont-Thabor. Nie widząc jej nigdzie, stanąłem w drugiej bramie. Ale i na ulicy Mont-Thabor jej nie było. Na wszelki wypadek postanowiłem być na straży, pilnując obu wyjść. Przypuszczałem, że jeżeli przyszła na schadzkę, wyjdzie zapewne drugą bramą dla zmylenia pogoni. Wstąpiłem do winiarni, będącej naprzeciwko. Po upływie półtorej godziny, wybiegła wreszcie. Miała teraz na twarzy ciemną podwójną woalkę. Ach! i ta woalka, niestety, dobrze mi jest znaną!... Wyszła — jak przypuszczałem — bramą od ulicy Mont-Thabor. Wspólnik jej umknąć zapewne musiał ulicą Rivoli. Pobiegłem więc tam i po upływie kwadransa spotkałem się oko w oko... zgadnij z kim... Z baronem Desforges! Ach! tym razem nie potrzebuję już dowodów!... Łajdaczka!
— Nie — spokojnie odparł Klaudyusz — kobieta tylko! One wszystkie są takie. Czy chcesz, abym ci odpłacił zaufaniem za zaufanie? Przekonasz się, do jakiego stopnia dochodzi podłość pięknej połowy rodu ludzkiego. Pamiętasz zapewne, jak Koletta obchodziła się ze mną wtedy, kiedy błagałem ją o trochę litości? A teraz, zbiłem jak bydlę i oto co mi pisze. Przeczytaj — dodał, podając przyjacielowi list, leżący przed nim na biórku.
Ireneusz wziął machinalnie papier i przebiegł oczyma następujące wyrazy:

„Druga w nocy.

Nie przychodzisz, najdroższy, napróżno czekałam cię dotąd. Czekać będę jeszcze przez cały dzień i wieczór po powrocie z teatru. Występuję w pierwszej sztuce i postaram się wrócić jak najprędzej. Błagam cię, przyjdź popieścić się ze mną. Przypomnij sobie moje usteczka, moje piękne włosy, moje pocałunki gorące. Przypomnij sobie tę, która cię ubóstwia, która nie może się pocieszyć, że ci przykrość sprawiła, która zawsze szalenie cię kocha — a przyjdziesz z pewnością do

twojej
Koletty.“

— Wspaniały list miłośny, nieprawdaż? — z dziką radością zawołał Klaudyusz. — Tego już zanadto! Kopnęła mnie nogą a teraz płacze i tęskni!... Ale ja wyrzekam się już jej i wszystkich innych... Znienawidziłem miłość i każę sobie amputować serce. Radzę ci pójść za moim przykładem.
— Ach! — gdybym mógł! — odparł Ireneusz. — Ale nie! Ty nie wiesz, czem ta kobieta była dla mnie!...
Nie mogąc zapanować dłużej nad burzą uczuć miotającą sercem jego, wybuchnął głośnym płaczem i załamując ręce, zawołał rozpaczliwie:
— Ty nie wiesz, jak ja ją kochałem, jak ja jej wierzyłem, co poświęciłem dla niej. Pomyśleć nawet nie mogę, że Desforges miał ją w swych objęciach! Ach! — dreszcz obrzydzenia wstrząsnął jego ciałem. — Gdyby mnie była zdradziła dla innego!... dla kogoś, o kim mógłbym myśleć z nienawiścią wprawdzie, ale bez wstrętu!... O tego, nawet zazdrosnym być nie mogę... Dla pieniędzy! dla pieniędzy!... — Zerwał się z krzesła i schwycił Klaudyusza za ramię. — Mówiłeś mi, że ten człowiek jest jednym z dyrektorów Kompanii północnej... To mi wszystko tłomaczy. Czy wiesz, że ona mi kiedyś proponowała jakąś spekulacyę finansową, myśl której podsunął jej Desforges? Chciała widocznie, żebym ja także był na utrzymaniu barona... Uważa to za rzecz naturalną, aby stary opłacał wszystkich: i żonę i męża i serdecznego przyjaciela! Ach! gdybym mógł!... Ona będzie dziś wieczór w teatrze... chciałbym tam pójść, schwycić ją za włosy, plunąć jej w twarz i całemu światu ujawnić, że ta idealna madonna jest stokroć gorszy od najrospustniejszej dziewczyny ulicznej!...
Osunął się znów na krzesło i rzewnie zapłakał.
— Gdybyś ty wiedział jak ona mnie opanowywała! Ostrzegałeś mnie nieraz, abym niewierzył kobietom... Ale cóż? Ty sam kochałeś Kolettę, aktorkę, kobietę która nie jednego kochanka miała przed tobą! A ona!... Każdy rys jej twarzy zdaje mi się zadawać kłam najlżejszemu posądzeniu... Doznaję takiego wrażenia, jak gdybym anioła schwytał na gorącym uczynku kłamstwa... A jednak mam dowód oczywisty... Dlaczegóż nie skorzystałem z chwili, gdy prócz niej nie było nikogo na ulicy Mont-Thabor i nie zabiłem jej tam na progu tego przeklętego domu? Byłbym ją zadusił własnemi rękoma, jak wściekłe zwierzę!... Ach! Klaudyuszu, poczciwy mój przyjacielu i ja mogłem przez wzgląd na nią poróżnić się z tobą!... A Rozalia! Odepchnąłem tak szlachetne serce, uciekłem od niej, goniąc ze tym potworem!... Zusłużyłem na karę, którą teraz ponoszę!... Powiedz mi, jakie siły przyrody składają się na wytworzenie podobnych istot?...
I długo jeszcze nie przestawał wyrzekać.
Klaudyusz oparłszy głowę na ręku, słuchał go cierpliwie, nie przerywając potoku skarg. W życiu swem przebolał nie jedno, wiedział więc, iż zwierzenia przynoszą ulgę obolałemu sercu. Litował się szczerze nad biednym rozszlochanym młodzieńcem a jednak przywykły do nieustannego analizowania myśli i uczuć, nie mógł nie zauważyć jak wielka była różnica między rozpaczą poety a boleścią, której on sam tyle już razy w podobnych okolicznościach doznawał. Nie pamiętał w życiu swem ani jednej chwili, w której by konając moralnie, nie śledził przebiegu swych cierpień. Ireneusz zaś rozpaczał tak, jak tylko bardzo młode natury rozpaczać umieją; płacząc, nie przyglądał się w zwierciadle łzom spływającym po jego twarzy. Wszystkie te jego rozmyślania nad różnorodnością przejawów uczucia, nie przeszkodziły mu jednak wysłuchać ze współczuciem skarg przyjaciela. Głos jego drżał ze wzruszenia, gdy mówić zaczął:
— Henryk Heine powiedział, że miłość jest ukrytą chorobą serca... Ty przechodzisz obecnie okres rozwoju gorączki... Posłuchaj zatem rady człowieka, który sam przeszedł przez to cierpienie: spakuj kufry i jedź o tysiące mil od Zuzanny... Śliczne ma imię i trafnie wybrane! Zostaw Zuzannę między starcami!... Jesteś młody, wrócisz prędko do zdrowia... Widzisz, że i ja jestem zupełnie wyleczony. Kiedy i jak — nie wiem 1 sam się temu dziwię... dość, że od trzech dni przestałem już kochać Kolettę!... Tymczasem nie chcę cię zostawić samego; chodź ze mną na obiad. Napijemy się wina i porozmawiamy wesoło. To najskuteczniejsze lekarstwo na choroby sercowe.
Ireneusz zmęczony płaczem i wyrzekaniem, zapadł w stan odrętwienia moralnego, które następuje zwykle po gwałtownych wybuchach rozpaczy. Bez oporu, jak człowiek zdjęty snem hypnotycznym, pozwolił się prowadzić przez ulicę du Bac, de Sévres i bulwar do restauracyi Lavenue, tak licznie uczęszczanej w ostatnich czasach przez znakomitych mistrzów pędzla i dłuta.
Obaj przyjaciele usiedli w osobnym gabinecie wybranym przez Klaudyusza, który po chwili, wśród mnóstwa nazwisk wyrytych na szybie, odnalazł imię Koletty. Z ironicznym uśmiechem pokazał przyjacielowi pamiątkę pozostałą z dawnych, wesołych czasów, zacierając ręce, oświadczył.
— Człowiek powinien śmiać się ze swej przeszłości.
Wreszcie przywoławszy garsona, zażądał kilku bardzo wykwintnych dań i dwóch butelek starego Corton.
Przez cały ciąg obiadu wygłaszał swe teorye o kobietach, Irenenszowi, który nic jeść nie mogąc, odtwarzał wciąż w swej wyobraźni obraz istoty, w której przywiązanie uwierzył tak głęboko. Czyż to podobna, aby to było prawdą?... aby Zuzanna należała do rzędu tych, o których Klaudyusz odzywał się z taką pogardą?
— Pamiętaj przedewszystkiem — dowodził dalej zacięty wróg kobiet — nie szukać nigdy zemsty. Zemsta podsyca miłość, podobnie jak spirytus nalany do wazy zapalonego ponczu, podsyca płomień. Złe które wyrządzamy kobietom, przykuwa nas do nich równie silnie, jak krzywda, które one nam wyrządzają. Bądź nietakim, jakim ja dawniej byłem, ale jakim się stałem obecnie... Widzisz, że jem, piję i śmieję się z Koletty, podobnie jak ona niegdyś ze mnie się śmiała. W walce tej najlepszą bronią jest oddalenie a najsilniejszą tarczą — milczenie. Nie raczyłem odpowiedzieć na list Koletty... Przyszła sama do mnie, zastała drzwi zamknięte... Nie może się dowiedzieć gdzie jestem, co porabiam. Wierzaj mi, że taka obojętność jest dla nich najsroższą karą... Pozwól mi zrobić jedno przypuszczenie. Wyjeżdżasz jutro rano do Włoch, do Anglii, do Holandyi, słowem gdzie ci się podoba. Podczas, kiedy Zuzanna jest święcie przekonaną, że wierzysz jak w ewangelię w każde jej słowo, ty siedzisz sobie wygodnie w wagonie i przyglądając przemykającym się przed twemi oczyma słupom telegraficznym, myślisz w duchu:
Zobaczymy, kto wygra mój aniołku!
Tymczasem po upływie kilku dni, aniołek zaczyna się niecierpliwić. Czeka jeszcze dni kilka, wreszcie posyła lokaja z listem na ulicę Coëtlogon. Lokaj wraca z wiadomością, że pan Vincy pojechał za granicę! Za granicę?... Tydzień upływa za tygodniem a pan Vincy nie wraca, nie pisze nawet! Baw się wesoło: Na honor! ciekawym byłbym zobaczyć, jak Desforges będzie wyglądał ponosząc skutki jej gniewu. Bo z temi czcigodnemi osobami ten, który pozostał, płaci zawsze za tego, który umknął. Ale co ci jest, mój drogi?
— Nic — odpowiedział Ireneusz, który zbladł mimowoli na dźwięk nazwiska barona — uznaję słuszność twej rady i wyjadę jutro z Paryża, nie widząc jej więcej.
Na tem urwała się rozmowa przyjaciół. Klaudyusz odprowadził poetę do bramy jego domu i tu żegnając się z nim serdecznie powiedział:
— Przyślę jutro rano Ferdynanda, aby się dowiedzieć, o której godzinie wyjeżdżasz. Im wcześniej tem lepiej a nadewszystko jedź bez widzenia się z nią, pamiętaj!
— Bądź spokojny — odparł Ireneusz.
— Biedne dziecko! — szepnął z westchnieniem Klaudyusz, straciwszy z oczów przyjaciela.
Zamiast podążyć do domu, zwrócił się w przeciwną stronę ku stacyi dorożek, stojących zwykle przed murem dawnego klasztoru karmelitów. Odwrócił się jeszcze, aby się przekonać, czy Ireneusz nie goni za nim. Przystanął znowu, widocznie wahając się co czynić.
— Kwadrans na jedenastą — rzekł sam do siebie spojrzawszy na zegarek — przedstawienie zaczyna się o w pół do dziesiątej... trzeba jej zostawić czas do przebrania się... Bah! — wykrzyknął głośno z szyderczym uśmiechem — byłbym ostatnim głupcem, gdybym sobie odmówił takiej nocy!... Dorożkarz — zawołał, budząc woźnicę drzemiącego na koźle — ulica Rivoli, koło pomnika d’Arc, jedź co koń wyskoczy.
Dorożkarz zaciął konie i skręcił na rogu ulicy Coëtlogon.
— On tam płacze teraz — pomyślał Klaudyusz — gdyby też wiedział, że ja jadę do Koletty!...
Nie domyślał się, że młody poeta, natychmiast po powrocie do domu, zwrócił się do siostry z proźbą o przygotowanie mu czystej bielizny na wieczór.
Zdziwiona Emilia zapytała go, gdzie się wybiera, ale usłyszawszy niezwykle ostrą odpowiedź: — Nie mam czasu bawić się rozmową — nie śmiała nalegać dłużej.
Był to dzień opery, Ireneusz wiedział, że Zuzanna będzie z pewnością w teatrze. Dla czegóż ogarniająca go nieprzezwyciężona chęć zobaczenia jej jaknajprędzej, wprawiła w takie rozdrażnienie, że kilkakrotnie odpowiedział szorstko na zapytanie siostry i Franciszki? Czyż zamierzał urzeczywistnić swą groźbę i publicznie ukarać wiarołomną kochankę? Czy też pragnął raz jeszcze przed wyjazdem, spojrzeć w te piękne a tak bezczelnie kłamiące oczy?... Jadąc dorożką, mimowoli przypomniał sobie, jak przed tygodniem niespełna, oburzony słowami Koletty, dążył również do teatru dla zobaczenia ukochanej a przypomnienie to dawało tem silniej odczuć różnicę, jaka w tak krótkim czasie zaszła w nim samym i naokoło niego. Wtedy biegł ożywiony nadzieją, dzisiaj — pogrążony w rozpaczy! I na co się to zdało?... Wchodząc na schody zadawał sobie to pytanie; zdawało mu się, że popycha go naprzód jakaś tajemnicza siła, wyższa nad głos rozsądku i własne pragnienia nawet. Nie był wstanie skupić myśli, chodził jak automat od chwili, w której widział Zuzannę wychodzącą z owego domu na ulicy Mont-Thabor.
Tego dnia dawano Fausta. W pierwszej chwili dźwięki muzyki oddziałały silnie na rozstrojone jego nerwy: czuł się rozrzewnionym; łzy cisnęły mu się do oczów, tak, że nic prawie dojrzeć nie mógł przez lornetkę, przez którą rozglądał się po lożach. Spostrzegł wreszcie Zuzannę w tejże samej loży, w której wydała mu się tak piękną, nazajutrz po wieczorze u hrabiny Komoff... Ach! i dziś była równie piękną! i dziś także nosiła wyraz słodyczy i skromności!... Siedziała na przodzie loży, miała na sobie bladoniebieską, jedwabną suknię, perły na szyi i gwiazdę z brylantów we włosach. Przy niej siedziała jakaś nieznana Ireneuszowi brunetka w białej sukni i kosztownym naszyjniku. W głębi loży stało trzech panów: Moraines, Desforges i ktoś trzeci. Zrozpaczony poeta widział ich teraz razem; wiarołomną kobietę, starego rozpustnika, który ją opłacał i męża, który ciągnął zyski z hańby swej żony. Tak się przynajmniej Ireneuszowi zdawało. Na widok tej podłości, rozrzewnienie jego ustąpiło miejsca szalonemu gniewowi. Tysiące uczuć wrzało w jego sercu: oburzenie na widok niewinnego uśmiechu Zuzanny, która przed kilkoma godzinami zaledwie wracała ukradkiem z ohydnej schadzki miłosnej, zazdrość rozbudzona obecnością szczęśliwego współzawodnika a nadewszystko rozpaczliwe poczucie własnej bezsilności na widok wiarołomnej kochanki, szczęśliwej, otoczonej wielbicielami, królującej w święcie towarzyskim, podczas gdy on — pada jej ofiarą i umiera z boleści, nie mogąc nawet ukarać zdrajczyni!
Spuszczono już kurtynę, orkiestra zagrała a gniew miotający sercem Ireneusza doprowadzał go niemal do szału. W podobnych chwilach, zarówno jak w niektórych wypadkach spokojnego obłędu, człowiek zachowuje moc panowania nad sobą, nie zdradzając niczem wewnętrznego swego usposobienia. Może oddawać się zwykłym zajęciom, może śmiać się i rozmawiać, wydaje się zupełnie spokojnym, choć w umyśle jego szaleje burza okrutnych planów i myśli. Najsroższe okrucieństwo, najszaleńsze plany wydają mu się rzeczą zupełnie naturalną...
Nagle przez umysł młodego poety przemknęła myśl, aby pójść do loży, w której Królowała pani Moraines i dać jej uczuć swą pogardę. W jaki sposób? Nad tem nie zastanawiał się wcale. Chciał tylko za jaką bądź cenę, bez względu na możliwe następstwa, ulżyć swej boleści. Przechodząc korytarzem, po którym w tej chwili snuły się tłumy ludzi różnego wieku i stanu, był tak dalece zajęty swemi myślami, że potrącił kilka osób, nie zwróciwszy na to nawet uwagi. Zapytał wreszcie woźnego o wejście do szóstej loży od sceny.
— Do loży pana barona Desforges? — spytał woźny.
— Tak — odparł głośno, dodając w myśli — płaci także za teatr, to bardzo naturalne!
Otworzywszy drzwi wszedł do małego gabineciku, znajdującego się przed łożą.
Paweł Moraines odwrócił się właśnie a zobaczywszy gościa, podszedł ku niemu, z wesołym uśmiechem uściskał dłoń jego i jak — gdyby przywykł widywać go codziennie, zapytał:
— Jak się pan ma? — zwracając się do żony, która spostrzegła już Ireneusza, dorzucił: — Pan Vincy.
— O! ja pana poznaję — odparła Zuzanna, witając nowoprzybyłego wdzięcznem skinieniem głowy — ale pan zdaje się nie poznawać mnie.
Czarujący uśmiech, z jakim Zuzanna mówiła te słowa, swobodne jej obejście się, konieczność podania ręki panu Moraines oraz złożenia ukłonu baronowi i innym osobom znajdującym się w loży — wszystkie te drobne szczegóły, odebrały na chwilę pewność siebie nieszczęśliwemu, rozgorączkowanemu poecie.
— Takiem jest życie światowe: pod pokrywką wesołych rozrywek, udanej uprzejmości i ożywionej rozmowy — ukrywają się w niem częstokroć tragiczne niemal sceny...
Pan Moraines podał Ireneuszowi krzesłu a Zuzanna rozpoczęła z nim rozmowę o muzyce z tak zupełną na pozór obojętnością, jak gdyby nie przeczuwała, ile niebezpieczeństw sprowadzić może niespodziane zjawienie się poety.
Desforges i Moraines rozmawiali z drugą panią. Ireneusz usłyszał jak czynili uwagi o śpiewie artystów. Nieprzywykły do tej umiejętności panowania nad sobą, z jaką kobiety światowe rozmawiają o gałgankach lub o muzyce, gdy robak niepokoju toczy im serce, jąkał się, odpowiadając na zapytania Zuzanny i niezdawał sobie sprawy z tego, co mówi. Nagle, gdy pochyliła się trochę ku niemu, poczuł woń heliotropu, którego zwykle używała. Z zapachem wróciło wspomnienie pocałunków, którem i obsypywał kochankę. Ośmielił się wreszcie podnieść na nią oczy. Spojrzał na jej pąsowe usteczka, na piękne niebieskie oczy, na złociste włosy, na ramiona i piersi, których tylekrotnie dotykał ustami i pieścił swą dłonią. W oczach jego przemknął błysk tak dzikiej wściekłości, że pani Moraines zadrżała z przerażenia. Od pierwszego rzutu oka, spojrzawszy na zmienioną twarz młodego człowieka, odgadła, że coś niezwykłego zajść musiało... ale była pod czujnym dozorem barona i wiedziała, że niczem zdradzić się nie należało. Z drugiej strony najmniejsza nieostrożność Ireneusza mogła ją zgubić. Całe jej życie zależało teraz od jednego ruchu, od jednego słowa młodego człowieka a znając jego szczerość, wiedziała, że nie zawaha się on uczyić tego ruchu lub wymówić tego słowa! Wzięła w rękę wachlarz i koronkową chusteczkę, leżącą na poręczy loży, podniosła się a przykładając rękę do czoła:
— Za gorąco mi tu taj — rzekła, zwracając się do młodego poety, który wstał także. — Może pan przejdzie zemną do gabineciku, porozmawiamy tam spokojniej.
Gdy oboje usiedli na małej kanapce, Zuzanna zapytała głośno:
— Jak dawno nie byłeś pan już u naszej wspólnej znajomej, hrabiny Komof? — a ciszej dodała. — Co ci jest, najdroższy? Co się stało?
— Stało się to — odparł Ireneusz, zniżając głos — że wiem o wszystkiem i że przyszedłem ci powiedzieć, że jesteś podłą oszustką... O! nie zadawaj sobie trudu zaprzeczania mi... Powiadam ci wiem już o wszystkiem, wiem o której godzinie chodziłaś na ulicę Mont-Thabor, o której wróciłaś do domu i z kim tam czas spędziłaś... Po raz ostatni odzywam się do ciebie, rozumiesz?... jesteś podła!... nikczemna!
Zuzanna wachlowała się, słuchając tego strasznego oskarżenia. Wrażenie osłupienia, którego doznała na razie, nie przeszkadzało jej jednak zdawać sobie jasno sprawy, że należałoby natychmiast położyć koniec tej scenie z kochankiem, który widocznie nie był panem samego siebie.
Odwróciła się w stronę loży i zawołała męża:
— Pawle, zobacz, proszę, czy nasz powóz zajechał... Nie wiem, może gorąco mi zaszkodziło.. lecz mam dziwny zawrót głowy. Przepraszam pana, panie Vincy...
— Nie rozumiem, co jej się stało — powiedział pan Moraines poecie, który z nim razem wyszedł z loży — taka była wesoła przez cały wieczór... Ale nasze teatry są tak źle przewietrzane... Żona moja będzie żałowała bardzo, że nie mogła dłużej z panem rozmawiać, ona jest taka wielbicielka pańskiego talentu... kochany panie, mam nadzieję, że pan o nas nie zapomni.
I znów silnie potrząsnął rękę młodego człowieka, który stał chwilę, patrząc za odchodzącym do sieni, w której lokaje czekali na panów.
Wtem dał się słyszeć dzwonek, zwiastujący początek piątego aktu „Fausta“.
Stał chwilę jeszcze w pustym już teraz korytarzu, wreszcie dla ulżenia gniewowi zawołał głośno:
— Ach! Muszę się zemścić!


VII.
Najszczęśliwszy z całej czwórki.

Zuzanna znała nadto domyślność barona Desforges, aby mogła przypuszczać, że nie zauważył on zupełnie sceny w gabinecie. Co usłyszał? co myśli? były to dla niej kwestye pierwszorzędnej wagi. Ale odpowiedzi na nie na razie znaleźć nie mogła podczas gdy oparta na ramieniu barona — który podtrzymywał ją, jakgdyby istotnie uwierzył w jej osłabienie — schodziła ze schodów na ganek, przed który zajeżdżały powozy. Twarz barona nic nie zdradzała.
Ona sama nie miała teraz siły rozwinąć właściwych sobie zdolności spostrzegawczych. Komedya omdlenia nie była zupełnie udaną, bo niespodziana rozmowa z Ireneuszem przejęła ją przerażeniem i boleścią zarazem. Obawiała się, aby młody człowiek pod wpływem silnego wzburzenia nie uczynił stanowczego kroku i nie zerwał z nią na zawsze. Przytem żywe i szczere jej uczucie zadraśniętem było przez tę straszną zniewagę i przez stokroć straszniejsze odkrycie, jakie go Ireneusz dokonał. Drżała jak liść, stawiając na schodach drobne nóżki obute w błękitne atłasowe pantofelki... Taki dreszcz wstrząsa ciałem człowieka, kiedy minie chwila śmiertelnego niebezpieczeństwa, którem u przecież odważnie stawił czoło... Usta jej drżały, rumieńce znikły z policzków. Odetchnęła dopiero spokojniej, znalazłszy się w powozie sam na sam z mężem... Wobec niego przynajmniej nie potrzebowała panować nad sobą. Gdy konie ruszały z miejsca, wychyliła się przez okno, aby raz jeszcze pożegnać barona i teraz na twarzy jego, na którą padało światło latarni gazowej, wyczytała myśl jego.
— Tak, wie o wszystkiem — pomyślała. Co robić?
Powóz oddalił się już a Desforges stał jeszcze chwilę, kręcąc wąsa — co było u niego oznaką wielkiego zakłopotania. Pogoda była ładna, nie kazał więc przyjeżdżać po siebie. Zazwyczaj jeżeli pogoda sprzyjała, wychodząc z teatru, udawał się pieszo do ulubionego klubu na ulicy Boissy-d ’Anglas. Zapalał wtedy trzecie i ostatnie cygaro — bo doktór Noirot na więcej nie pozwalał — i przechodził miarowym krokiem przez ulice miasta, którego — jak słusznie twierdzi — nikt lepiej nie znał od niego.
Desforges bowiem nie był kosmopolitą, nie cierpiał podróży, które nazywał „wałęsaniem się“. Ta wieczorna przechadzka należała do najulubieńszych jego przyjemności. Korzystał z tej chwili, by — jak się wyrażał — zrobić kasę, czyli przebiedz myślą wszystkie zdarzenia upłynionego dnia i uczynić zestawienie przychodu z rozchodem.
Fechtunek, masaż, konna jazda wypełniały rubrykę przychodu — porter, szampan, trufle Zuzanna — stanowiły rubrykę rozchodu. Ilekroć zdarzyło się przekroczyć w czemkolwiek ściśle określone przepisy zwykłego trybu życia, rozważał starannie pobudki, które go do tego skłoniły i rozstrzygał orzeczeniem tak stanowczem, jak wyrok sądowy:
— Opłaciło mi się.
Lub też:
— Na dyabła się to zdało.
A przytem Paryż, w którym od lat dziecinnych stale przemieszkiwał, przywodził mu zawsze na myśl wspomnienia. W człowieku tym była dziwna mieszanina cynizmu i delikatności uczuć; niezadawalając się epikureizmem zmysłów, uprawiał też sztukę pomnażania swego szczęścia przez wspominanie chwil radosnych. W tym domu miewał niegdyś schadzki z zachwycającą kochanką; tamten przypominał mu wykwintne obiady zjadane w przyjemnem towarzystwie.
— Trzeba wyrobić w sobie cztery żołądki, aby módz przeżuwać jak woły — mawiał nieraz — w tem jednem są one godne naśladowania.
Ale dzisiaj, gdy powóz państwa Moraines zniknął mu z oczu, baron rozpoczął swą przechadzkę w smutnem, pełnem goryczy usposobieniu, pomimo, że wieczór majowy był ciepły i pogodny i że dzień cały, do chwili wejścia Ireneusza Vincy do loży, był dla niego wyjątkowo szczęśliwym. Zuzanna nie omyliła się. Desforges domyślił się wszystkiego. Zjawienie się poety zastanowiło go tem więcej, że tegoż właśnie dnia, gdy pożegnawszy Zuzannę, wychodził bramą od ulicy Rivoli, spotkał się oko w oko z młodym człowiekiem, który przyglądał mu się badawczo.
— Kto to być może? Gdzież u licha widziałem już tę twarz? — nadaremnie zapytywał sam siebie. Aha! przypominam sobie teraz — pomyślał, gdy Paweł Moraines oznajmił żonie przybycie młodego poety.
Od pierwszej chwili, spojrzawszy na twarz nowo przybyłego, domyślił się jakiejś tajemnicy. Gdy Zuzanna przeszła do gabinetu, usiadł tak, aby módz śledzić ich niepostrzeżenie. Nie słyszał słów poety, ale z wyrazu jego twarzy, z groźnie zmarszczonego czoła, z ruchów ręki, domyślił się, że robi jakieś wymówki Zuzannie.
Udane jej omdlenie nie zwiodło go na chwilę nawet. Mawiał zwykle, że migreny są dla kobiet wygodnym pretekstem. Gdy następnie sprowadzał kochankę ze schodów, drżenie jej ręki potwierdziło jego domysły; teraz więc, przechodząc placem Opery nie zachwycał się, jak zwykle, pięknością ulicy oświetlonej elektrycznemi lampionami, nie przyglądał się fasadzie teatru, który uważał za jeden z najpiękniejszych gmachów paryzkich, ale w następujący sposób formułował upokarzające dla siebie wnioski:
— Dałem się złapać, choć nie jestem młokos!... Tego trochę nadto!... żeby przynajmniej było dla kogo!...
Tysiące okoliczności powiększało jeszcze jego upokorzenie: Zuzanna potrafiła go oszukać w tak zręczny sposób, że cień nawet podejrzenia nie postał w jego umyśle; wiadomość ta spadła nań jak grom a przytem szczęśliwym współzawodnikiem był jakiś młokos... gryzipiórek! Teraz dopiero przypominał sobie różne szczegóły, na które na razie nie zwrócił był uwagi: zakłopotaną minę poety, gdy nazajutrz po wieczerzy u hrabiny spotkał go u Zuzanny; częste w ostatnich czasach roztargnienie kochanki, oraz czynione przez nią wzmianki o wycieczkach do Luwru lub do magazynów w rannych godzinach.
I on to, baron Desforges, dał się wywieść w pole.
— Byłem ostatnim głupcem! — zawołał głośno. Ale jak ona mogła?...
Największem jednak dla niego upokorzeniem była niemożność zrozumienia, w jaki sposób Zuzanna przeprowadziła swe plany; nie mógł tego odgadnąć teraz nawet, chociaż zachowanie się Ireneusza w loży, było wymownym dowodem prawdziwości jego domysłów. Nie, to nie podlegało żadnej wątpliwości.
Zuzanna musiała być kochanką młodego poety, bo inaczej czyż on pozwoliłby sobie czynić jej wyrzuty i czyż ona odczułaby je tak silnie?
— Ale jak się to stało? — rozmyślał w duchu — nie bywał u niej, bo wiedziałbym o tem od Pawła — nie spotykała go w towarzystwie, bo on nigdzie nie bywa...
Raz jeszcze powtórzył:
— Byłem ostatnim głupcem!
W tej chwili zapałał straszny m gniewem, oburzając się na kobietę, która stała się przyczyną przejmującego go niepokoju. Przechodząc koło kawiarni, odepchnął szorstko dwie kobiety które zaczepiły go bezwstydną propozycją.
— Do dyabła! — pomyślał — wszystkie podobne do siebie!...
Poszedł kilka kroków — a spostrzegłszy że cygaro zgasło:
— I cygara nie więcej warte od kobiet! dodał w duchu.
Nagle zawstydził się swego oburzenia i wzruszywszy ramionami, zawołał pół głosem:
— Byłeś głupcem, mój drogi Fryderyku i jesteś nim dotąd...
Wyjął drugie cygaro, obejrzał starannie i wstąpił do dystrybucyi, aby je zapalić. Tym razem cygaro bardzo mu smakowało:
— Omyliłem się — oświadczył, wypuszczając kłęby wonnego dymu cygara nie zawodzą!...
Przyjemne to wrażenie zmieniło bieg jego myśli. Rozejrzał się wokoło. Dochodził właśnie do rogu bulwaru. Ruch uliczny był tak wielkim jak w dzień biały. Powozy i dorożki pędziły szybko. Latarnie gazowe rzucały fantastyczne światła na rozwijające się liście drzew. Na niebie iskrzyły się miryady gwiazd. Ten widok czysto miejski uspokoił nieco barona, który z spokojniejszym już umysłem tak dalej rozumował:
— Cóż to, miałżebym być zazdrosnym?
Zazwyczaj, ilekroć Wspominano przy nim o tem niemiłem uczuciu, potrząsał głową i mawiał:
— Ten, kto próbuje bałamucić twoją kochankę, daje ten sam dowód uznania twego gustu. Czyż jestem zazdrosnym? Tegoby tylko brakowało!
Przywykłszy przez lat wiele do udawania obojętności wobec ludzi, udajemy ją już wtedy nawet, kiedy nikt na nas nie patrzy. Desforges zawstydził się tej słabości charakteru, jak oficer wysłany w nocy na zwiady do obozu nieprzyjacielskiego wstydzi się okazywać obawy i nie chce jej wyznać przed sobą samym.
— To nieprawda — zaprzeczył baron — nie jestem wcale zazdrosnym.
Przymknąwszy oczy, usiłował wyobrazić sobie Zuzannę w objęciach Ireneusza. Z niemałem zadowoleniem miłości własnej, przekonał się, że przypuszczenie to — aczkolwiek niemiłe — nie sprawiało mu przecież tego bolesnego ściśnięcia serca, które dowodzi zazdrości.
Dla kontrastu przypomniał sobie, że poeta wchodząc do loży miał twarz zmienioną, nacechowaną wyrazem boleści. Tak wygląda człowiek zazdrosny w chwilach, kiedy namiętność weźmie górę nad mocą charakteru. Zestawienie względnego spokoju, jakiego sam doznawał, z rozpaczą współzawodnika — schlebiało tak mile dumie barona, że uczuł się przez chwilę zupełnie szczęśliwym. Roześmiał się wesoło rozmyślając dalej:
— I dlaczegóż miałbym być zazdrosnym? W czem właściwie mnie Zuzanna oszukała? Czyż mogłem tak jak ten naiwny poeta żądać od niej namiętnej wyłącznej miłości? Człowiek pięćdziesięcioletni, czegóż wymagać może? Żeby kochanka była uprzejmą. Ależ ona nią jest! Żeby miał jakby dom rodzinny, w którymby mógł przepędzać wieczory? I tego mi nigdy nie odmówiła. Czegóż mogę żądać więcej? Spotkała silnego, przystojnego chłopca, który nie potrzebuje oszczędzać swego zdrowia, który jej się podobał — cóż dziwnego, że pozwoliła sobie na ten zbytek? Nie mogła przecież wymagać abym ja pozwalał sobie na takie wybryki.. Ale z nas dwuch — jemu przypięto rogi nie mnie.
Był już przed drzwiami swego klubu, gdy w powyższy — czysto francuzki sposób, rozstrzygnął trapiącą go wątpliwość. Użycie brutalnego wyrażenia przyniosło mu pewną ulgę.
— Ciekawym, coby jednak Cruce na to powiedział? — pomyślał znowu.
Zręczny zbieracz starożytności, sprzedał mu raz podrabiany obraz za szalenie wysoką cenę a od tej pory Desforges żywił do niego urazę, połączoną z szacunkiem, jaki zwykle sprytni i chytrzy ludzie okazują tym, którzy potrafili ich wyzyskać. Widział już w myśli, jak w małym saloniku klubu, stary lis opowiadać będzie kilku znanym z zazdrości przyjaciołom przygodę Ireneusza i Zuzanny.
Myśl ta była mu jednak tak przykrą, że nie miał odwagi wejść na schody i minąwszy klub; poszedł dalej w kierunku Pól Elizejskich.
— Ba! ani Cruce, ani inni nie dowiedzą się o tem — pocieszał się w duchu. To jeszcze szczęście, że nie wybrała sobie kochanka, z pośród tych fircyków, którzy teraz kręcą się po salonach — obrócił się i spojrzał na oświetlone okna klubu wychodzące na ulicę Zgody — wybrała poetę, który nie należy do naszego towarzystwa, którego nigdzie nie spotykam i którego sama nigdzie nie wprowadziła ani nie przedstawiła nikomu. Trzeba jej oddać sprawiedliwość, że starała się o zachowanie pozorów... Ot! i teraz także, biedaczka była tak przestraszona, że mogę się czegoś domyśleć... Biedna kobiecina!
— Rzeczywiście, biedna! — mówił dalej do siebie, przechadzając się po cienistej alei — przez tego bałwana, może drogo zapłacić za swoją nieoględność. Ale bo też wściekły był dziś wieczór! Cóż to za brak taktu i wychowania! I to w mojej własnej loży!... O! gorzka ironio!... Gdyby ten poczciwy Paweł nie był tak znakomicie przezemnie utresowanym, Zuzanna byłaby zgubioną. Najgorszem jest to, że sekret naszych schadzek jest w jego ręku i że trzeba będzie pożegnać się z mieszkaniem na ulicy Mont-Thabor. Nie! ten chłopak jest niemożliwy! — było to jedno z ulubionych wyrażeń barona.
Znowu złość go ogarniała — tym razem na poetę, ale ponieważ miał się za rozumnego i trzeźwo patrzącego na rzeczy człowieka, zapanował więc po chwili nad sobą.
— Cóż znowu? Miałżebym gniewać się na niego, że jest o mnie zazdrosnym? Toby było wyśmienite... Zastanówmy się lepiej, w czemby on mógł mi zaszkodzić? Może będzie chciał mnie wyzyskać? Nie, na to jest za młodym... Może napisze artykuł do którego z brukowych pisemek? I na to też się nie zdobędzie, zanadto jest sentymentalnym... A gdyby też uniósł się gniewem i zerwał z Zuzanną? Ach! to byłoby wyśmienite!... Próżne marzenia! Chłopak w jego wieku, goły jak święty turecki, miałby się wyrzekać młodej, szalenie rozkochanej kobiety, której w dodatku grosza płacić nie potrzebuje?.. Szalona myśl! Ale jeżeli postawi warunek, aby Zuzanna zerwała ze mną a ona przez miłość dla niego zgodzi się na to?...
Zaczął teraz rozważać, o ile niewygodnem byłoby dla niego nagłe zerwanie:
— Po pierwsze, stracę Zuzannę; po drugie, gdzież znajdę inną kobietę tak miłą, tak dowcipną i — co najgłówniejsza — tak dobrze znającą moje przyzwyczajenia?... Cóż zrobię z wieczorami? Zresztą Paweł jest najserdeczniejszym moim przyjacielem...
Dopiero przypomniawszy sobie, jak niezbędnym ze względów materyalnych był dla państwa Moraines stosunek z nim, uspokoił się trochę.
— Nie — oświadczył stanowczo, dochodząc do bramy swego pałacu — ona się mnie nie wyrzeknie, on jej nie porzuci i wszystko ułoży się jaknajlepiej... Tak się zwykle dzieje...
Ta pewność siebie i filozofia nie musiały widocznie być tak szczeremi, jak to chciał wmówić w siebie baron, którego jedynej słabostką było uchodzenie za człowieka wyższego. Wieczorem, po raz pierwszy w życiu zniecierpliwił się niesłusznie na kamerdynera, którego sam sobie wykształcił i który od łat wielu pomagał mu ubierać się.
A jednak, pomimo niepokoju trapiącego go więcej, niżeli chciał wyznać nawet przed sobą samym, pomimo wątpliwości, co mu dalej uczynić wypada, baron, prawdziwy egoista, spał siedem godzin — jak zwykle. Ze wszystkich hygienicznych przepisów, których ściśle przestrzegał dla zapewnienia sobie czerstwej starości, najwięcej wagi przykładał do snu spokojnego i regularnego. Dzięki umiarkowanie czynnemu życiu, racyonalnemu odżywianiu, wstawaniu i kładzeniu się spać ściśle o jednej i tej samej porze a głównie dzięki temu, co nazywał: „uprzątaniem na noc z mózgu wszystkich czarnych myśli“, zdołał tak doskonale przywyknąć do zasypiania o oznaczonej godzinie, że chyba tylko nowy wybuch komuny — najprzykrzejsza rzecz jakiej się spodziewał — mógłby go nabawić bezsenności. Kiedy nazajutrz rano, po doskonale przespanej nocy świeży i wypoczęty, otworzył oczy, zapomniał już tak dalece o wczorajszym gniecie, że uśmiechnął się wesoło na wspomnienie zaszłych wypadków.
— Jestem pewien, że on nie wypoczął tak doskonale rzekł sam do siebie na myśl, że Ireneusz prawdopodobnie spędził tę noc bezsennie Zuzanna także nie spała pewnie... tak była wczoraj wzruszoną... ani Moraines. Ten biedny chłopak traci głowę z rozpaczy, gdy tylko żona jest choć trochę zmęczona. Słowem, ja jestem najszczęśliwszy z całej czwórki!... Muszę zapamiętać ten dowcip...
Żart ten wprawił go w dobry humor a nadto, gdy doktór Noirot zawyrokował przy mięsieniu:
— Pan baron znakomicie dziś wygląda puls równy, muskuły tak jędrne jak u trzydziestoletniego człowieka...
Zapomniał zupełnie o dawnym niepokoju i gończy. Myślał teraz o tem jedynie, co zrobić, aby wczorajsza scena nie wpłynęła w czemkolwiekbądź na zmianę tak wygodnego trybu życia, do którego był już przywykł. Myślał o tem pijąc — jak zwykle po mięsieniu — smaczną i pachnącą czekoladę, którą przyrządzał kamerdyner, nauczony przez najpierwszego w stolicy cukiernika Myślał o tem podczas rannej przejażdżki konno po lasku bulońskim; myślał podczas śniadania, do którego zasiadał jak zwykle ze starą kuzynką, której powierzył zarząd domem, utrzymywanie bielizny i prowadzenie rachunków, chcąc zawczasu zapewnić sobie siostrę miłosierdzia na lata zgrzybiałej starości.
Ostatecznym wynikiem tych rozmyślań, było postanowienie, dowodzące wysokiej mądrości w sprawach zarówno ogólnej jak i prywatnej polityki:
— Czekajmy! Trzeba zostawić młodemu człowiekowi czas do zrobienia jakiegolwiek głupstwa, któreby popsuło mu interesa... Tymczasem bądźmy bardzo uprzejmi i udawajmy, że nie domyślamy się niczego...
Z tem postanowieniem udał się około drugiej po południu na ulicę Murillo. Zatrzmawszy się po drodze przed wystawą starożytności, spostrzegł przepyszny zegarek w stylu Ludwika XVI, z cyzelowanego złota, otoczony wieńcem róż i mozajką.
— Oto doskonały sposób przekonania jej, że chcę, aby wszystko zostało po dawnemu — pomyślał.
Zapłacił dość umiarkowaną cenę za tę drobnostkę, z nabycia której tem więcej się cieszył, że wszedłszy do saloniku zauważył od pierwszego rzutu oka, z jakim niepokojem Zuzanna oczekiwała jego przybycia.
Podsiniałe jej oczy i kredowa bladość twarzy zdradzały, że przez noc całą musiała rozmyślać nad sposobami wyjścia z tego rozpaczliwego położenia, w jakiem się znajdowała, wskutek sceny z Ireneuszem. Podniosła oczy na barona z taką nieśmiałością, że ten odgadł natychmiast, iż młoda kobieta nie łudziła się nawet przypuszczeniem, aby wczorajsze zajście uszło jego bacznego wzroku. Pokorne to spojrzenie, które uważał za najwyższy hołd, złożony jego umysłowej wyższości, zagoiło ostatecznie ranę, zadaną jego miłości własnej, to też z niekłamanem zadowoleniem, otwierając przyniesione pudełko, zapytał:
— Czy ci się ten zegarek podoba?
— Prześliczny! — zawołała Zuzanna — ach! ten pasterz i ta pasterka są jak żywe istoty...
— Tak — przerwał Desforges — mimowoli zdaje się, że powinniby zaśpiewać znaną niegdyś piosenkę:

„Niewdzięczna Sylwia, której serce oddałem,
Porzuciła mnie dla innego kochanka...“

I dźwięcznym jeszcze, znakomicie wyrobionym głosem, któremu za czasów swej młodości, baron zawdzięczał wielkie powodzenie w salonach, zanucił parę zwrotek piosenki:

„Cierpienia miłosne, trwają chwilę tylko,
Rozkosze miłości trwają życie całe...“

— Pozwól mi ofiarować ci tę rozkochaną parę, taki zegarek nie jest stosownym dla mnie...
— Zawsze mnie psujesz! — odparła Zuzanna z widocznem zakłopotaniem.
— Nie — przerwał Desforges — psuję samego siebie...
A całując ją w rękę, dodał tonem poważnym:
— Wierzaj mi, że serdeczniejszego przyjaciela nie masz na świecie...
I na tem koniec. Jedno słowo więcej — uchybiłby swej godności. Jedno słowo mniej — a Zuzanna mogłaby przypuszczać, że wczorajsze zajście uszło jego uwagi. Delikatność barona przejęła ją szczerą wdzięcznością — tem więcej, że teraz już nie potrzebowała myśleć o niczem więcej, jak tyłku o przejednaniu Ireneusza.
Największą jej troską, podczas bezsennej nocy było co zrobić teraz, gdy obaj ci ludzie zrozumieli swoje stanowisko, aby oszczędzić jednego, nie zrywając z drugim. Porzucić barona? Jej własne postępowanie a głównie okłamywanie męża przez lat tyle czyniły to niemożebnem. Dotychczasowy tryb domu runąłby niechybnie bez pomocy bogatego kochanka. Zrywając z nim, skazywałaby się tem samem na to, aby natychmiast zawiązać inny stosunek tegoż rodzaju, lub też, aby spaść jeszcze niżej, do rzędu, kobiet, opłacanych gotówką.
Z drugiej zaś strony, dalsze podtrzymywanie stosunku z baronem pociągało za sobą konieczność zerwania z Ireneuszem, jak, Desforges nie zrozumie nigdy, że ona okrada go, kochając poetę. Mężczyźni nieufnie zazwyczaj spoglądają na taki podział... A oto baron okazał się na tyle względnym i rozumnym że nie wspomniał nawet słowa o swoich przypuszczeniach. Nie dziw więc, ze nigdy — wtedy nawet, gdy płacił za nią ogromne rachunki — nie wydał jej się tak wspaniałomyślnym jak w tej chwili, kiedy zachowaniem swojem pozwalał jej poświęcić się wyłącznie sprawie przejednania młodego kochanka, pieszczot którego nie mogła i nie chciała się wyrzec.
— Tak, to prawda — pomyślała po wyjściu barona — nie mam serdeczniejszego przyjaciela — i natychmiast, z właściwą kobietom umiejętnością nietracenia nadziei, uszczęśliwiona pierwszem powodzeniem, zaczynała wierzyć, że i inne trudności przezwyciężyć potrafi. Leżąc na szezlongu i bawiąc się machinalnie otrzymanym przed chwilą zegarkiem, rozmyślała nad sposobami odzyskania utraconego zaufania poety. Należało przedewszystkiem zdać sobie sprawę z położenia i poważnie zastanowić się nad niem. Czego się Ireneusz dowiedział? Odpowiedź na to pytanie z jego ust słyszała: widział, że baron i ona wychodzili z domu na ulicy Mont-Thabor. Ponieważ Desforges przez ostrożność wychodził zawsze inną bramą, Ireneusz musiał zatem wiedzieć, że dom ten jest przechodni. Ale czy widział, że wysiadła z powozu i doszła piechotą do bramy wychodzącej na ulicę Rivoli? To było bardzo prawdopodobnem. Gdyby przypadkowo tylko spotkał ją — a w chwilę potem barona, nie byłoby mu to dało pola do rozmyślań. Widocznie więc musiał ją szpiegować. Co go do tego skłoniło? Kiedy widziała go po raz ostatni przed kilkoma dniami, był tak szczęśliwym, tak przekonanym o jej wierności... Jedna tylko okoliczność zdolną była wpłynąć na wzbudzenie jego podejrzeń tak dalece, by aż szpiegować ją zamyślił: okolicznością tą mógł być tylko powrót Klaudyusza. W sercu jej ozwała się nienawiść do tego człowieka!
— Jeżeli jemu istotnie zawdzięczam ten nowy niepokój, zapłaci mi zato — pomyślała.
Ale wnet wróciła myślą do niebezpieczeństwa, które na razie było dla niej kwestyą ważniejszą niż uraza do nieopatrznego Klaudyusza. Fakt był niezaprzeczonym; w ten lub inny sposób, Ireneusz dowiedział się o jej schadzkach z baronem i rozszalały z bólu, nie był w stanie zapanować w pierwszej chwili nad swem cierpieniem. Jak bardzo musiał ją kochać, jeżeli odważył się uczynić tak szalony krok, który o mało nie zgubił jej na zawsze. Nietylko nie czuła żalu do niego, ale przeciwnie, pokochała go jeszcze goręcej. Widziała w tem dowód namiętności uczucia a zatem i swego wpływu na młodego poetę. Tak, nietrudno przyciągnąć znowu kochanka, który tak żywo czuć umie! Potrzebowała tylko zobaczyć go, pomówić z nim i osobiście mu wytłómaczyć znaczenie jej bytności na ulicy Mont-Thabor. Wszak mogła była poprostu odwiedzić chorą przyjaciółkę, która była zarazem znajomą barona. Ale dlaczego wysiadła z powozu przed księgarnią? Miała ochotę użyć przechadzki... A wejście podwójne?... Przecież w tylu porządnych domach są dwa wejścia...
Znając z doświadczenia łatwowierny charakter Ireneusza, nie wątpiła, że potrafi go przekonać. W pierwszej chwili osłupiał pod wrażeniem rzeczywistości, potwierdzającej jego podejrzenia, ale dzisiaj sam już wątpi zapewne i przed samym sobą usprawiedliwia przedmiot swej miłości...
Temi myślami była zajętą, gdy oznajmiano jej, że powóz zajechał. Tak wszechwładnie opanowała ją myśl odzyskania miłości Ireneusza a przytem była tak pewną, że sama jej obecność wystarczy do zwalczania oporu kochanka, że postanowiła niezwłocznie udać się do niego. Dlaczegóż nie miała uczynić tego teraz, skoro nie potrzebowała już obawiać się barona? Wszak w nieporozumieniach miłosnych im prędzej zgoda nastąpi — tem lepiej...
Czyż Ireneusz będzie miał siłę odepchnąć ją, jeżeli zjawi się w mieszkanku, pamiętającem pierwsze jej odwiedziny, jeżeli odda mu się jak naówczas, dając mu tem samem nowy niezbity dowód miłości, jeżeli powie wreszcie:
— Znieważyłeś mnie, spotwarzyłeś, dotknąłeś boleśnie a jednak nie mogę znieść twoich posądzeń ani twojej rozpaczy i... przychodzę!
Raz powziąwszy tę myśl, uchwyciła się jej natychmiast jako jedynego środka, zdolnego uwolnić ją od niepokoju, który ją dręczył od wczorajszego zajścia w teatrze.
Ubrała się z pośpiechem, który zadziwił jej pannę służącą; nigdy może nie wyglądała tak powabnie jak w tej chwili, w jasno popielatej sukni, wązkiej i obcisłej — zgodnie z wymaganiami owoczesnej mody — uwydatniającej znakomicie klasyczne kształty jej ciała. Bez wahania kazała woźnicy jechać na ulicę Coëtlogon... Do tego stopnia już doszła ta kobieta, tak ostrożna i przezorna zazwyczaj!
— Raz jeden nie zwróci niczyjej uwagi — pomyślała, siedząc w powozie — a prędzej będę na miejscu...
Rozmyślania nad względami ostrożności ustąpiły wnet miejsca innym myślom:
— Żeby tylko zastać Ireneusza!... Ale z pewnością musi być w domu. Oczekuje odemnie listu lub jakiegokolwiek innego znaku życia.
To samo mniej więcej pytanie zadawała sobie i tak samo odpowiadała na nie przed dwoma i pół miesiącami, gdy po raz pierwszy jechała do mieszkania Ireneusza.
Tylko różnorodność uczuć, jakich doznawała, dawała jej miarę zmiany zaszłej w niej samej w przeciągu tego czasu. Wtedy do młodego człowieka pchał ją kaprys tylko, namiętny w prawdzie, lecz przelotny. Dzisiaj jechała do niego, ulegając głosowi prawdziwej miłości, która pragnie i pożąda widoku ukochanego, która nic po za nim nie widzi i zdąża śmiało do celu, nie bacząc na trudności i przeszkody.
Tak jest, kochała go sercem, ciałem, duszą, całem jestestwem swojem; miała tego dowód w niecierpliwości, jaką w niej wzbudzał czas trwania jazdy, oraz w obawie, jakiej doznawała na myśl, że powzięty zamiar może spełznąć na niczem. Z niekłamanem a żywem wzruszeniem spostrzegła wreszcie kratę, zamykającą wejście do uliczki. Odludna ta dzielnica, która przed dwoma miesiącami wydała jej się tak ponurą i posępną, wyglądała teraz jak zielony, cienisty gaik, dzięki rozłożystym drzewom, wychylającym się z za parkanu, odgraniczającego ogród od ulicy.
O ileż mniej była wzruszoną wówczas, gdy po raz pierwszy zwracała się do odźwiernego z zapytaniem, czy pan Vincy jest, w domu! I teraz także otrzymała odpowiedź twierdzącą.
Zadzwoniła i podobnie jak wtedy dźwięk dzwonka odbił się echem w jej sercu. Usłyszała skrzypnięcie drzwi a następnie odgłos kroków stąpających szybko i lekko. Nie, to nie były kroki służącej, która wtedy otworzyła jej drzwi, ani też Ireneusza... tak dobrze umiała poznać go po chodzie. Przeczuwała, że zobaczy przed sobą siostrę kochanka, tę panią Emilię, której podczas pierwszej bytności nie widziała.
Nie zdążyła jeszcze zastanowić się nad tem, co czynić wypadało wobec tak niespodziewanego zbiegu okoliczności, gdy drzwi otworzyły się i stanęła w nich kobieta, w której od pierwszego rzutu oka poznała Emilię po podobieństwie do brata.
Pani Fresneau domyśliła się też odrazu, kim jest nowoprzybyła a widocznie smutek Ireneusza w ciągu ostatnich dni kilku i wiadomości zaczerpnięte od Klaudyusza — spotęgowały jeszcze nieżyczliwe jej usposobienie dla pani Moraines, bo nie tając swej niechęci, na zapytanie młodej kobiety, odparła szorstko i wyniośle:
— Nie pani, mego brata niema w domu. — Poczem chcąc uprzedzić pytanie, o której godzinie Ireneusz wrócić może, dodała: — Wyjechał dziś rano zagranicę...
Odpowiedź, dana Zuzannie przez stróża, wskazywała, że pani Fresneau minęła się z prawdą.
Ale Zuzanna nie mogła wiedzieć o tem, że kłamstwo to było wymyślonem na razie przez panią Fresneau. Musiała przypuszczać i przypuszczała istotnie, że powolna siostra działała według rozkazów obrażonego poety.
Nie pytała o nic więcej, pożegnała gospodynię domu ukłonem, pełnym wytwornej, światowej grzeczności, chcąc tem samem wykazać swą wyższość nad szorstką w obejściu mieszczką. Schodziła ze schodów z boleśnie ściśniętem sercem. Nie pytała już oto czy szorstkość Emilii wynikała z niedyskrecyi Ireneusza, myślała tylko o tem, że on nie chce widzieć jej więcej a myśl ta doprowadziła ją do rozpaczy. Wyszedłszy na ulicę odwróciła się raz jeszcze, by spojrzeć w okno tego pokoju, w którym po raz pierwszy oddała się kochankowi. I wtedy także patrzyła w okno, wyszedłszy od niego i widziała go stojącego za firanką. Może i teraz także stanie w tem samem miejscu dowiedziawszy się od siostry kto dzwonił przed chwilą. Z bijącem sercem czekała parę minut, ale żadna postać nieukazała się w oknie. Wsiadła do powozu, miotana srogim niepokojem, jaki odczuć tylko umieją kobiety prawdziwie kochające i nieszczęśliwe w miłości. W reszcie pod długiej walce z sobą, sprzeniewierzając się zasadzie niepisywania nigdy, wysłała do młodego poety list następującej treści:

Sobota, piąta popołudniu.

Byłam u ciebie, Ireneuszu — i siostra twoja powiedziała mi, że pojechałeś zagranicę. Ale ja wiem, że to jest nieprawdą. Byłeś tam o dwa kroki odemnie... siedziałeś w tym pokoju, w którym sprzęt każdy przecie powinien był przypominać ci czasy, kiedy o mojej szczerości wątpić nie miałeś powodu. Cóżby mnie zatem mogło skłonić do okłamywania cię? Zaklinam cię, przyjdź do mnie choć nu chwilę. Spojrzawszy w moje oczy, wyczytasz w nich to, w co poprzysiągłeś wierzyć na zawsze, że jesteś mi życiem, rajem, światem całym! Od wczorajszego wieczoru nie wiem, co się ze mną dzieje. Okrutne słowa twoje dźwięczą mi nieustannie w uszach. Nie, to niepodobna, abyś ty się tak do mnie odzywał. Zkądżeby w sercu twojem zrodziło się tyle goryczy, tyle nienawiści nieomal?... Ach! jakże mogłeś potępić mnie tak stanowczo, nie wysłuchawszy mnie poprzednio i opierając się tylko na posądzeniu, którego sam wstydzić się będziesz, skoro ci wykażę jego bezzasadność? Tak, miałabym prawo być oburzoną i rozgniewaną, ale ja cię kocham, mój najdroższy i o tem tylko myślę, aby z serca twego wyplenić ziarno niewiary, posiane przez wrogów naszego szczęścia. Szłam dziś do ciebie z zupełnem zapomnieniem mej kobiecej godności, szłam powodowana głębokiem uczuciem, o którego szczerości nie masz prawa powątpiewać. Nie odpisuj mi, ja sama kreśląc te słowa czuję, że martwa litera nie jest w stanie wyrazić tego, co serce odczuwa. Czekać cię będę pojutrze o jedenastej rano „w naszem schronieniu“. Mogłabym ci nawet powiedzieć, że rozkazuję ci przybyć, bo oskarżony ma prawo zabrać głos w swej obronie. Ale ja nic nie żądam, niczego nie wymagam i proszę cię tylko przyjdź, jeżeli kiedykolwiek, bodaj przez dzień jeden kochałeś prawdziwie tę, która nigdy wobec ciebie nie zawiniła kłamstwem. Przysięgam ci to, mój najdroższy i jedyny“.
Napisawszy ten list, Zuzanna odczytała go uważnie. Wytrawna dyplomatka, instynktownie niemal zawahała się przed podpisaniem swego nazwiska. Ale uczucie tak owładnęło jej rozsądkiem, że — po raz pierwszy może w życiu — podpisała się pod tym listem, który był wiernym obrazem dziwnego położenia, w jakiem znajdowała się obecnie. Kłamała każdem słowem choć przysięgała, że nigdy nie zawiniła kłamstwem a przecie prawdziwe, nieudane, głębokie uczucie dyktowało jej te słowa, w których cienia nawet prawdy nie było.
Pociągnęła za dzwonek i raz jeszcze zapominając o wszelkich względach ostrożności, kazała lokajowi odnieść natychmiast na ulicę Coëtlogen ten list, którego każde słowo, mogło ją zgubić. Przez cały czas, który miał jeszcze upłynąć do chwili naznaczonej przez nią schadzki, pozostawała w stanie ciągłego nerwowego rozdrażnienia, do którego nie przypuszczała, aby jej organizm był zdolnym. Ta kobieta, która posiadała taką moc panowania nad sobą, która wszczęła stosunek z poetą z machiawelizmem umożliwiającym jej od lat tylu zachowanie swego towarzyskiego stanowiska, teraz nie była nawet zdolną do zastanowienia się, w jaki sposób należało jej zachować się wobec kochanka. Proszona tego dnia na obiad, ubrała się bezmyślnie, machinalnie prawie i — co jej się nigdy dotąd nie zdarzyło — ani razu nie spojrzała w lustro.
Podczas obiadu nie przemówiła ani słowa do swego sąsiada, pana Crucé.
Pod pozorem zawrotu głowy, który jej od dnia wczorajszego dokuczał, kazała przyjechać po siebie o dziesiątej. W powozie nie zwracała wcale uwagi na to, co mówił jej mąż, którego obecność drażniła ją w najwyższym stopniu, bo dlatego właśnie, że Paweł spędzał niedziele w domu, musiała odłożyć do poniedziałku schadzkę z Ireneuszem. Ach! gdyby przynajmniej wiedzieć, że on przyjdzie!...
Gdy lokaj zdejmował z niej okrycie, spojrzała z bijącem sercem na tacę, na której składano zwykle listy i gazety z wieczornej poczty. Ale na żadnej kopercie nie spostrzegła pisma Ireneusza. Cały dzień następny przeleżała w łóżku pod pozorem silnej migreny; w rzeczywistości jednak chciała w samotności rozważyć co jej począć wypadało, gdyby Ireneusz nie uwierzył, że jeździła na ulicę Mont-Thabor do chorej przyjaciółki... Ale on uwierzy z pewnością... Nie chciała nawet przypuszczać, by mogło być inaczej.
Trawiąca ją gorączka pożądania i niepokoju, nadziei i obawy wzmogła się jeszcze, gdy w poniedziałek rano, wchodziła do bramy domu na ulicy des Dames. Jeżeli zobaczy Ireneusza — czekającego na nią — jak zwykle w sieni, wszystko będzie ocalonem!... widocznie list jej rozczulił go i przejednał... Ale niestety, niezastała w sieni nikogo. Drżącą ręką obróciła klucz w zamku. Pierwszy pokój był pusty, nawet okiennic nie otworzono. Usiadła w tym przyciemnionym pokoju, w którym sprzęt każdy przypominał jej chwile szczęścia tak niedawno minione a przecież odlegle! Czcigodna pani Raulet urządziła ten salonik z czysto mieszczańskim smakiem: na kanapie i fotelach, krytych niebieskim aksamitem, porozpinała białe szydełkowe kwadraty, okurzała starannie półkę z książkami, przyniesionemu przez Ireneusza a posuwając porządek do pedantyzmu niemal, pamiętała o tem nawet, aby codziennie o jednej porze nakręcić zegar z pozłacanego bronzu, stojący na kominku. Zuzanna przysłuchiwała się regularnym uderzeniom wahadła, przerywającym głuchą ciszę. Sekundy, minuty, kwadranse wreszcie upływały, ale Ireneusz nie przychodził. Nie, nie przyjdzie już!... Ta kobieta, przyzwyczajona od dzieciństwa rządzić się li tylko przelotnym kaprysem, oddała się teraz niekłamanej rozpaczy. Zaczęła płakać jak dziecko a łzy toczące się po jej twarzy, płynęły z serca tym razem. Przyszło jej na myśl, aby znowu napisać do niego. Znalazła papier w tece, którą jej kochanek zostawił na stole, otworzyła kałamarz, wzięła pióro do ręki, ale po chwili rozpaczliwie zerwała się z miejsca i załamując ręce, jęknęła:
— To się na nic nie zda!
Chcąc zostawić ślad swej bytności — w razie gdyby Ireneusz przyszedł po jej odejściu — położyła na stole uperfumowaną chusteczkę, którą obtarła tyle łez gorzkich. Czyniąc to myślała:
— On tak lubił ten zapach!...
Obok chusteczki położyła jeszcze rękawiczki, które zwykłe on sam jej zapinał, zajrzała do sypialnego pokoju, w którym stało łóżko osłonięte koronkowemi firankami i wyszła wreszcie z boleśnie ściśniętem sercem. Ileż szczęścia zaznała niegdyś w tem mieszkanku! Czyż podobna, aby te chwile minęły już — minęły na zawsze!


VIII.
Wszystko, lub nic.

Rodzina państwa Fresneau siedziała przy stole, gdy lokaj przyniósł list od Zuzanny. Franciszka weszła do pokoju, trzymając w grubych, czerwonych palcach kopertę i oddała ją Ireneuszowi. Spojrzawszy na twarz jego, Emilia odgadła natychmiast, zkąd ten list pochodzić może. Zadrżała. Nie mogąc patrzeć dłużej na dziką boleść brata, zdobyła się na odwagę odprawienia odedrzwi nieznajomej, w której instynktownie odgadywała sprawczynię jego rozpaczy, kobietę niebezpieczną, którą Larcher wystawił jej jak ouosobienie przewrotności. Nie miała jednak siły narazić się na gniew młodego człowieka, dlatego tego też odkładała z godziny na godzinę uwiadomienie go o tem, co uczyniła.
Ireneusz, przeczytawszy list, rzucił na nią tak groźne spojrzenie, że zarumieniona spuściła oczy.
Fresneau, zajęty w tej chwili rozbieraniem kury — umiejętność tę zawdzięczał spełnianym w młodości obowiązkom dozorcy nad kuchnią w pensyonacie utrzymywanym przez ojca, zdumiał się, prędko jednak oprzytomniał i obawiając się czy żona nie dostrzegła wrażenia, jakiego doznał, usiłował upozorować czemkolwiek wyraz zdziwienia malujący się na dobrodusznej jego twarzy.
— To mi nóż kraje jak podeszewa mojej babki! — zawołał z głośnym uśmiechem.
Żart ten pozostał bez odpowiedzi. Do końca obiadu panowało w pokoju grobowe milczenie groźnie dla Emilii a zagadkowe dla pana Fresneau. Jeden tylko Ireneusz nie zwrócił na nie uwagi, siedział ponury, zasępiony, nic do ust nie biorąc.
Zaledwie Franciszka sprzątnęła obrus i postawiła na stole pudełko z tytoniem i karafeczkę likieru, poeta wyszedł do swego pokoju, rozkazawszy przedtem służącej, aby mu natychmiast przyniosła lampę.
— Dlaczego on jest w złym humorze? — spytał nauczyciel.
— W złym humorze? — powtórzyła Emilia.
— Może obmyślił przy stole jaką scenę do swego dramatu i chce zanotować ją jak. najprędzej... Ale to tak niezdrowo siadać do pracy zaraz po obiedzie... Muszę mu to powiedzieć...
I uszczęśliwiona ze znalezienia tego pretekstu, pobiegła do pokoju brata. Ireneusz siedział przy biurku i nie czekając nawet na lampę, po ciemku prawie pisał odpowiedź na list Zuzanny. Spodziewał się widocznie przyjścia siostry, bo zaledwie stanęła w progu, zawołał z niezwykłą sobie opryskliwością:
— Ach! jesteś przecie!... Była tu dziś jedna pani, której nie raczyłaś wpuścić, twierdząc, że wyjechałem zagranicę!...
— Ireneuszu — odparła Emilia błagalnie składając ręce — nie gniewaj się na mnie, sądziłam, że robię dobrze... Przyznaję, że widząc twoją rozpacz, obawiałam się wrażenia, jakie wywrzeć mogła ta kobieta.
I znajdując w uczuciu swem siłę do całkowitego wypowiedzenia swych myśli, dodała:
— Ta kobieta jest twoim złym duchem...
— Widzę z tego — przerwał poeta, trzęsąc się z oburzenia — że uważasz mnie zawsze za piętnastoletniego smarkacza... Chciałbym się raz dowiedzieć, czy jestem tu u siebie czy nie? Jeżeli nie — powiedz mi to, a przeniosę się gdzieindziej.. Zbrzydła mi już twa opieka, rozumiesz?.. Zajmij się twoim synem, twoim mężem a mnie pozwól robić, co mi się podoba...
Pani Emilia stała przed nim blada, nieruchoma, przerażona szorstkiemi słowy, jakiemi się do niej odezwał. Mimowoli zawstydził się swego uniesienia. Dlaczegóż biedna Emilia pokutować miała za boleść, miotającą jego sercem? Nie był jednak w tej chwili zdolnym naprawić wyrządzoną krzywdę i zamiast rzucić się w objęcia siostry, której uczucie tak boleśnie zadrasnął, porwał kapelusz i zanim Emilia zdołała oprzytomnieć, trzasnął drzwiami za sobą i wybiegł z mieszkania.
Poczciwy Fresneau, który ze zdziwieniem słyszał głos Ireueusza a następnie trzaśnięcie drzwiami, przybiegł także do jego pokoju pragnąc dowiedzieć się, co się stało. Zobaczywszy żonę stojącą na pół martwą, ujął jej rękę i zapytał:
— Co ci jest? — z taką serdecznością, że nieszczęśliwa kobieta padła w jego objęcia, wołając z glośnym płaczem:
— Ach! mój drogi, tyś mi jeden na święcie pozostał! Płakała rzewnie, oparłszy głowę na ramieniu zacnego człowieka, który zrozpaczony boleścią żony i rozrzewniony zarazem jej serdecznością dla siebie, nie wiedział, czy ma przeklinać, czy też błogosławić szwagra:
— Uspokój się! — prosił — staraj się zapanować nad sobą. Opowiedz mi, co zaszło między wami?
— On niema serca! on niema serca! — brzmiała jedyna odpowiedź, jaką mógł otrzymać.
— Mylisz się moja duszko — odparł i z tą trzeźwością sądu, jakie uczucie daje ludziom najmniej nawet domyślnym, dorzucił: — On ma serce, ale wie, jak bardzo go kochasz i nadużywa twej miłości...
Podczas, kiedy Fresneau pocieszał i uspakajał Emilię, nie mogąc przecież dowiedzieć się przyczyny jej poróżnienia z młodym poetą, ten ostatni błąkał się po ulicach, szalejąc znowu z rozpaczy, która od dnia wczorajszego nurtowała jego serce.
Zuzanna nie omyliła się, przypuszczając, że będzie się starał zaprzeczyć przed samym sobą prawdziwości tego co mu mówiono i co sam widział. Ktokolwiek kochał i został zdradzonym, ten słyszał w głębi swego serca ten głos, który opiera się wszelkim rozumowaniom i każe mieć nadzieję, choć ostatni jej promyk zagasł na wieki!... Utraciwszy wiarę w stałość ukochanej, jakże pragniemy powątpiewać przynajmniej o jej zdradzie.
Jakże gorąco żałujemy, że minęły już chwile, w których mieliśmy tylko posądzenie a nie okrutne, niezłomne przeświadczenie o naszej niedoli!...
Ireneusz nie wahałby się ofiarą krwi własnej okupić możność wątpienia o wiarołomstwie kochanki, ale im więcej zastanawiał się nad szczegółami, które go doprowadziły do tego przedśwdadczenia, tem widoczniejszą stawała się smutna rzeczywistość.
— A jeżeli cel jej wycieczki był niewinnym? — zapytywał nieśmiało głos miłości...
Niewinnym? — Czyż w takim razie starała by się uniknąć oka woźnicy nawet? Czyż potrzebowałaby osłaniać twarz gęstą woalką i wychodzić drugą bramą, oglądając się lękliwie w około, tak jak to zwykle czyniła, wracając ze schadzki z nim? A przytem, dlaczegóż Desforges w chwilę potem wyszedł drugą bramą?... Nie dosyć na tem — wszystkie szczegóły wykazane przez Klaudyusza, dowodziły jej winy: opinia ludzka, ruina państwa Moraines, posada wyrobiona mężowi, kłamliwe wykręty Zuzanny i wreszcie uczyniona przez nią propozycya ulokowania pieniędzy.
— Nie mógłbym zebrać więcej dowodów — myślał w duchu — chyba żebym ich schwytał na gorącym uczynku!..
Przypuszczenie to wzbudziło w jego umyśle wstrętny obraz pieszczot, jakiemi ten przeżyty starzec obsypywał piękną Zuzannę i złamany boleścią zamykał oczy, jakgdyby chciał odegnać okrutne widziadło. Potem pomyślał znów o bytności swojej kochanki na ulicy Coëtlogon i o jej liście, który dotąd miał w kieszeni.
— I ona śmie jeszcze prosić, abym się z nią widział!... Cóż może mieć mi do powiedzenia?... Dobrze więc, pójdę na tę schadzkę i zemszczę się... zelżę ją tak, jak Klaudyusz zelżył Kotettę! Nie — dorzucił po chwili — dałbym tem dowód, że upadłem tak nizko jak ona; jedyną zemstą, godną szlachetnego człowieka, jest zupełna obojętność. Nie pójdę...
Wahał się długo, nie będąc zdolnym uczynić stanowczego wyboru, bo o ile gorącem było jego pragnienie zobaczenia raz jeszcze Zuzanny, o tyle szczerem było postanowienie uniknięcia zastawionych przez nią sideł. Zmęczony tą niepewnością, chciał zasięgnąć rady Klaudyusza. Teraz dopiero spostrzegł, że ten wierny przyjaciel nie dotrzymał danego słowna i nie przysłał rano dowiedzieć się, co się z nim dzieje.
— Pójdę do niego, choć już późno, mogą go nie zastać — myślał Ireneusz, idąc na ulicę Varenne do pałacu Saint-Euverte.
Około w pół do jedenastej w nocy zadzwonił do bramy wchodowej. Wszedłszy na dziedziniec, zobaczył światło w jednem z okien mieszkania, zajętego przez przyjaciela. Widocznie zatem Klaudyusz musiał być w domu.
Ireneusz zastał go w pierwszem pokoju, rozjaśnionym łagodnem światłem wiszącej lampy z różowym kulistym kloszem. Na jednej ze ścian wisiała duża reprodukcya „Tryumfu śmierci“ obraz pędzla Orcagna, jak przypuszczano.
Na stole płonęła niebieskawem światełkiem spirytusowa lampka, na której stał imbryk z wrzącą wodą. Herbatnica, dwie filiżanki, butelka hiszpańskiego wina i wędliny ustawione na porcelanowej tacy, świadczyły, że gospodarz tego zacisznego mieszkanka, spodziewał się czyichś odwiedzin. Stojący obok kubek, pełen papierosów z długiemi munsztukami, jakie zwykle paliła Koletta, pozwolił Ireneuszowi domyśleć się natychmiast, kto był tym spodziewanym gościem. Nie śmiałby jednak wierzyć tym domysłom, gdyby nie widoczne zakłopotanie przyjaciela, który po chwili milczenia, tak mówić zaczął:
— Wszystko mi jedno, wolę ci prawdę powiedzieć... Tak, czekam na Kolettę. Obiecała przyjść po skończeniu przedstawienia. Czy byłoby ci przykro spotkać się z nią?
— Mówiąc szczerze, wolałbym jej nie widzieć — odparł Ireneusz.
— Dobrze więc; teraz powiedz mi, co się z tobą dzieje?
A gdy poeta opowiedział mu w kilku słowach obecne swoje położenie, zajście w teatrze, bytność Zuzanny i listownie naznaczoną schadzkę, Klaudyusz dodał:
— Cóż ci radzić? Czyż mam prawo udzielać ci przestróg, skoro sam daję dowód takiej słabości charakteru? Prawdę rzekłszy, widzę ja jasno swoje położenie, chociaż na każdym kroku potykam się jak ślepy. Dlaczegóż więc nie miałbyś jasno zdawać sobie sprawy z twego położenia? Potrafisz może być energiczniejszym odemnie. Jesteś młodszym a przedewszystkiem nie skalałeś się dotąd niczem... Słuchaj więc! Jeżeli jesteś przygotowanym na to, aby uledz jak ja manii erotyzmu, aby stać się waryatem, który idzie na ślepo tam, gdzie go zmysły prowadzą — biegnij na tę schadzkę... Zuzanna nic ci nie powie na swoje usprawiedliwienie... Czyż nie rozumiesz, nieszczęśliwy chłopcze, że gdyby ona była w istocie niewinną, pogardziłaby tobą i niechciałaby widzieć cię więcej potem, co jej powiedziałeś!... A jednak sama przyszła do ciebie. Wiesz po co? — Po to, aby ci się oddać raz jeszcze i pięknością swą podniecić twoje zmysły... Naznacza ci schadzkę tam właśnie, gdzie najmniej byłbyś zdolnym oprzeć się jej piękności... Powie ci to, co zwykle mówią kobiety w podobnych razach... Tysiące pustych frazesów, nic więcej.. Ale zobaczysz ją, usłyszysz szelest jej sukien... A przytem... Przekonasz się o tem, gdy rzucisz się na nią jak zwierzę... a tedy przepadły wymówki! Zapomnisz o wszystkiem na dziesięć minut! Ale potem... byłeś świadkiem wczorajszej mojej odwagi. Przyjrzyj się mojej teraz podłości i powiedz sobie jak ktoś, przyglądając się pijakowi wymiotującemu nad rynsztokiem, mówi sobie: I ja tak będę wyglądał w niedzielę. — Z tem wszystkiem, jeżeli nie masz sił wyrzeczenia się jej, jeżeli — tak jak ten pijak — nie możesz się obejść bez wina, choćbyś się miał na śmierć zabić — ta podłość jest roztrzygnięciem kwestyi... Ja się na to zgodziłem. Upij się tą kobietą. Jedno z was zginie: ty, albo twoja miłość! Pamiętaj tylko o tem, co ci teraz mówię: jest to koniec wszystkiego. Patrzaj, miałem talent, straciłem go już. Honor!? — Na cóżby się zdał te mu, który przebaczył to, co ja przebaczyłem? Ach! — zakończył rozpaczliwie — ty jeszcze możesz być ocalonym! Stoisz dopiero nad kałużą, usłysz krzyk nieszczęśliwego, który w niej ugrzązł po szyję. A teraz żegnam cię, jeżeli nie masz ochoty spotkać się z Kolettą. Po cóż ci to wszystko powiedziałem? Nie wiedziałbyś o niczem a rzecz, o której się nie wie, nie istnieje... Jeszcze raz bywaj mi zdrów! kochaj mnie i lituj się nademną!
— Nie — rzekł do siebie poeta, wracając do domu — ja nie ugrzęznę w tem bagnisku.
Po raz pierwszy może, odkąd ze smutkiem patrzał na żałosną miłość Klaudyusza, zrozumiał prawdziwie, jak straszną chorobą dotknięty był jego przyjaciel. W samym sobie odkrył teraz potworne uczucie, które tak upodlało kochanka Koletty: mieszaninę bezwzględnej pogardy i namiętnego pożądania kobiety, ostatecznie osądzonej i skazanej. Tak, po tem wszystkiem, co wiedział, pragnął jeszcze namiętnie posiadać Zuzannę, pragnął całować te piersi i usta, których Desforges dotykał ustami, pragnął nasycić się tą urodą, którą rozpusta starca skalała, nie zdoławszy jednak przyćmić jej blasku. Dręczyło go teraz wspomnienie jej pięknego i białego ciała, za niem tylko tęsknił. Oto, do czego doszła wzniosła jego miłość, jego cześć dla tej, którą wprzódy swoją madonną nazywał. Tak, Klaudyusz miał słuszność, twierdząc, że dość raz uledz tej wstrętnej żądzy, aby jej ulegać na zawsze! Ale takiego obrzydzenia doznał, patrząc na moralny upadek przyjaciela, iż zdobył się na energię powiedzenia sobie:
— Daję sowo honoru, że nie pójdę w poniedziałek na ulicę des Dam es — i słowa tego dotrzymał.
Podczas kiedy Zuzanna drżała z rozpaczy i pożądania i oczekiwała go w błękitnym saloniku, on także drżał, siedząc w zamkniętym pokoju i powtarzając co chwila.
— Nie pójdę! nie, nie pójdę!
Myślał o swym przyjacielu.
— Biedny Klaudyusz! — rzekł z westchnieniem, współczując szczerze nieszczęściu przyjaciela zwyciężonego w walce, która i jego teraz czekała. Żałując Klaudyusza, litował się nad sobą samym a uczucie to, wraz z zakorzenionem od lat wielu przyzwyczajeniem spełnienia obrzędów religijnych, utwierdzało go w powziętem postanowieniu. Teraz, odkąd przestał być czystym, zaniechał praktyk religijnych; jak każdy nowoczesny artysta, począł i on wątpić, by potem znowu powrócić do chrystanizmu, jako jedynego źródła życia duchowego. Ale teraz w chwili zwątpienia, były uczeń i siostrzeniec księdza Taconeta, poczuł znów w sobie tę siłę moralną, rozwijaną w dzieciństwie i w latach młodzieńczych i postawił bronić się nią przeciw dręczącej go żądzy fizycznej. Gdy dwunasta wybiła, zawołał z radosnym prawie uśmiechem:
— Zuzanna wróciła już do siebie... Jestem ocalony!
Nie był nim jednak, czego najlepszym dowodem było, że nie mógł zdobyć się na to, aby w zupełności usłuchał rad Klaudyusza. Ani tego poniedziałku, ani z dni następnych nie mógł się śmiało i stanowczo zdecyować na to, by wyjechać z miasta i uciec od tej, od której chciał się uwolnić Pod różnemi pozorami odkładał swój wyjazd:
— Tu w tym pokoju, jestem od niej tak daleko, jak gdybym był w Rzymie lub w Wenecyi, bo ani ja do niej, ani ona do mnie nie przyjdzie...
W rzeczywistości zaś czekał, sam nie wiedząc na co, czuł jednak, że uczucie jego zbyt było silnem, by mogło zgasnąć w ten sposób. Zobaczy się jeszcze z Zuzanną. Gdzie i jak? — nie zastanawiał się nad tem, ale zobaczyć się z nią musi. Wstydząc się tej nadziei, ukrywał ją przed samym sobą a jednak tak był pewnym jej urzeczywistnienia, że nie wychodził ze swego mieszkania, oczekując ciągle nowego listu, któryby mu dał sposobność do uczynienia jakiegoś stanowczego kroku.
List jednak nie przychodził, on żadnego kroku nie czynił, gryzł się tylko i martwił. Chwilami, to nieświadome prawie pragnienie ujrzenia Zuzanny, dochodziło do tego stopnia, że siadał nagle przy biurku i pisał do tej nędznicy listy pełne szalonych wyznań miłosnych. Wylewając swą wściekłość na papier, znieważał ją i ubóstwiał na przemian, przeplatając najstraszniejsze obelgi z najczulszemi zaklęciami. Wtedy przypominając sobie dolę Klaudyusza, rozdzierał papier, który był przez chwilę powiernikiem tłumionej jego boleści, Kładł się spać zrozpaczony, myśląc o śmierci, jako o jedynej uldze, jakiej mógł doznać obecnie; budził się z tem samem usposobieniem. Blask słoneczny tak świetny w obecnej porze roku, wstrętnym mu był teraz; bądź co bądź, pozostawszy poetą, w zdychał do ciemności, które odpowiadały stanowi jego duszy. Gdy zmrok zapadał, mógł przynajmniej płakać, nie będąc widzianym przez nikogo.
Nie dziw więc, że tych chwil Emilia obawiała się najwięcej dla brata. Zgoda nastąpiła między niemi zaraz nazajutrz, po chwilowem nieporozumieniu:
— Gniewasz się na mnie jeszcze? — spytała Emilia, która, kochając prawdziwie, pierwsza uczyniła krok do zgody.
— Nie — odpowiedział — przyznaję, że nie miałem słuszności, ale zaklinam cię, jeżeli nie chcesz, abym znowu obszedł się z tobą szorstko i niesprawiedliwie, nie mów mi nigdy o tem, o czem wczoraj wspominałaś...
— Dobrze — przyrzekła Emilia i obietnicy dotrzymała.
Widziała jednak, że brat z każdym dniem staje się mizerniejszym, że policzki mu zapadają a w oczach błyszczy płomień, który ją niepokoił; dlatego też, gdy zbliżała się niebezpieczna szara godzina, przychodziła do jego pokoju. Męża z synem wyprawiała na spacer, sama zaś pod jakimkolwiek pozorem zostawała w domu. Trzymała za rękę ukochanego brata, którego ta niema pieszczota wzruszała niewypowiedzianie. Wywzajemniał jej się równie milczącem uściśnieniem dłoni. W tedy zapomniał o swem cierpieniu, dopóty przynajmniej, dopóki wspomnienie barona znów nie stanęło mu przed oczyma.
— Odejdź ztąd — prosił wtedy Emilii, która czyniła zadość jego prośbie, sądząc, że zrozpaczony młodzieniec w samotności znajdzie ukojenie.
Po wyjściu siostry, Ireneusz rzucał się na łóżko, na którem niegdyś oddała mu się Zuzanna a zazdrość szarpała serce do rozpaczy go doprowadzając. Ach! jakież męczarnie przenosił!
Ileż dni spędził w ten sposób? Siedem zaledwie, ale zdawało mu się, że każdy dzień ciągnie się przez całą nieskończoność, tak jak jego boleść. Ósmego dnia, spojrzawszy na Kalendarz, zauważył, że koniec maja się zbliża. Przyzwyczajony do prawdziwie mieszczańskiej akuratności, postanowił nie bez przykrości jednak — pójść na ulicę des Dames, aby wymówić mieszkanie i opłacić za zaległe komorne. Wybrał się po obiedzie, aby tem pewniej uniknąć spotkania z Zuzanną.
— Zresztą i tak już pewnie zapomniała o mnie! — myślał w duchu.
Niepodobna opisać wrażenia, jakiego doznał, gdy na stole w saloniku zobaczył nietylko chusteczkę i rękawiczki zostawione przez Zuzannę, podczas ostatniej jej bytności, ale nadto zapieczętowany bilecik z adresem „Do pana Alberta“. Rozdarł kopertę; ręce mu drżały, że przez pięć minut nie mógł przeczytać kilkunastu słów skreślonych na papierze, na którym pozostały widoczne ślady łez.
„Raz jeszcze wróciłam tutaj, mój najdroższy! Tu, w schronieniu naszem i w imię wspomnień, które ono w nas obojgu wywoływać powinno, zaklinam cię raz jeszcze o zobaczenie się zemną. Powiedz, najdroższy, czy tu w gniazdku naszem marzyłbyś dotąd o mnie, gdybyś nie był zaślepiony nienawiścią, której błyski dostrzegłam w twych oczach? Wspomnij ile dowodów miłości dałam ci tu w tem samem miejscu, w którem czytasz te słowa. Nie, życie stanie mi się ciężarem, jeżeli będziesz powątpiewał o szczerości uczucia, które jest najdroższym, jedynym skarbem moim. Powtarzam ci raz jeszcze, nie oburzam się, ani czuję się dotkniętą... nie!... jestem tylko z rozpaczoną a jeżeli tego nie odczuwasz, widocznie i w twojem sercu żadnego już uczucia wzbudzić nie mogę, bo w mojem wszystkie wygasły... wszystkie prócz miłości i rozpaczy... Żegnaj, ukochany!... Wieleż razy słyszałeś z ust moich te słowa tu na progu tego mieszkania! Zwykle dodawałam jeszcze: „Do widzenia!“ A te raz?... teraz muszę rozstać się z tobą i pożegnać się na zawsze. Czyż to jednak możebne żebyśmy rozłączyli się bezpowrotnie?...“
— Żegnaj ukochany! — bezwiednie niemal powtórzył młody poeta.
Naprożno usiłował zapomnieć o tem: czułe a proste słowa listu, widok pokoju, do którego Zuzanna, pomimo utracenia nadziei zobaczenia kochanka, przyszła, jakby odbywając pielgrzymkę do chwil ubiegłych — wszystko to wprawiło go w stan szalonego rozdrażnienia, które napróżno starał się przezwyciężyć.
— Jej ukochany! — z wściekłością zawołał po chwili — a innemu oddała się za pieniądze!... Jakim ja podły!...
Żeby ostrząść się z bolesnego wrażenia, jakie go opanowywało w tej samotności, wyszedł szybko z pokoju i zadzwonił do drzwi pani Raulet.
Miodowo-słodka twarz stręczycielki ukazała się w drzwiach nawpół otwartych. Wprowadziła młodego człowieka do saloniku zastawionego resztą sprzętów, których nie mogła pomieścić w odnajętym salonie. Na twarzy jej odbiło się przykre wrażenie, gdy młody człowiek oznajmił, że nazawsze opuszcza mieszkanie.
— Nie przygotowałam jeszcze rachunku — zauważyła.
— To nic, mogę poczekać — odparł Ireneusz a obawiając się nowego napadu rozpaczy w tam tych pokojach, dodał: — zaczekam tutaj, jeżeli pani nie przeszkadza...
Chociaż nie był bynajmniej usposobionym do czynienia spostrzeżeń, zauważył jednak, że w ciągu dwudziestu minut, które spędził w saloniku, pani Raulet zdążyła się przebrać. Zamiast perkalowego szlafroka, który miała poprzednio, włożyła strojną, czarną grenadinową suknię; z pod wyciętego stanika przysłoniętego koronkową chusteczką, przeglądało białe ciało zalotnej wdowy. Oczy jej pałały żywszym blaskiem, policzki były silniej zarumienione. Położyła na stole rachunek, napisany tak starannie, że widocznie odaawna już był przygotowanym.
— Wybacz mi pan, że musiałeś czekać. Czułam się nie zdrową... Miewam tak silne bicia serca... Niech się pan przekona!...
Wzięła rękę młodego człowieka i położyła ją na piersiach z uśmiechem, znaczenie którego najnaiwniejszy człowiek mógł był odgadnąć.
Widząc, że Zuzanna dwa razy już nie zastała nikogo, domyśliła się zerwania stosunków między wrzekomym panem d’Albert i jego kochanką. Wymówienie mieszkania przez Ireneusza potwierdziło jej domysły; postanowiła zatem skorzystać z obecnego położenia, czy że męzka i delikatna uroda Ireneusza podobała jej się istotnie, czy też, że liczyła na takie zyski, jakie ciągnęła dotychczas ze stosunku z subiektem i ze studentem. Wyglądała jeszcze młodo i pochlebiała sobie, że może się podobać. Ale gdy podniósłszy rękę Ireneusza do swych piersi, spojrzała na niego, dostrzegła w jego oczach wyraz tak chłodnej pogardy, że mimowoli puściła jego rękę.
Wzięła rachunek i starając się ukryć zmieszanie, zaczęła wyjaśniać rozmaite przesadzone pozycye, których Ireneusz nie raczył nawet sprawdzić. Wręczył jej natychmiast żądaną należność w złocie i w papierach. Upokarzające niepowodzenie, jakiego w miłosnych zachciankach doznała, nie zmniejszyło widocznie wcale jej zdolności do rachunków, bo przyjrzała się pod światło banknotom i rachując luidory, każdy z nich obejrzała dokładnie. Jedna sztuka wydała jej się fałszywą, rzuciła ją o stół a usłyszawszy brzęk, zawahała się chwilę.
— Muszę prosić pana o inną sztukę — rzekła wreszcie.
Ta bezwstydna zmysłowość w połączeniu z nizką chciwością, odpowiadały tak dobrze obecnemu nastrojowi Ireneusza, że wynosząc z mieszkania do dorożki różne drobiazgi, stanowiące jego własność, czuł się prawie wesołym; straszny to rodzaj wesołości, tak trafnie i dosadnie przez jednego z humorystów nazwanej „wesołością grabarzy na swym własnym pogrzebie“. Kiedy jednak wsiadł do powozu — wynajętej karety z poplamionem suknem — i powiódł okiem po przedmiotach wywiezionych z mieszkań, w którem tyle chwil szczęścia przeżył, okrutna jego wesołość ustąpiła miejsca najczarniejszej melancholii. Znał dobrze tę drogę, którą tyle razy przebywał, gnany żądzą rozkoszną; teraz nigdy już tędy jechać nie będzie.
Nad miastem ciążyło szare i pochmurne niebo. Od dnia wczorajszego nastąpiła nagła a dość częsta w Paryżu zmiana pogody; w połowie wiosny powróciła niespodzianie zima, mrożąc chłodnem swem tchnieniem świeżą jeszcze zieloność.
Gdy powóz przejeżdżał przez most, Ireneusz spojrzał na mętne, zielone fale rzeki:
— Jakże łatwo możnaby tem u koniec położyć!... — pomyślał i potem chwilowem poddaniu się rozpaczy, sięgnął do kieszeni i wyjął list Zuzanny, jak gdyby raz jeszcze przekonać się o prawdziwości swego nieszczęścia.
Wydobył także chusteczkę i podniósłszy ją do ust oddychał długo jej zapachem; miał w ręku rękawiczki, zachowujące dotąd formę paluszków, które tyle razy pocałunkami obsypywał. Czuł teraz, że w walce z pokusą wyczerpał ostatnie siły; znalazłszy się sam w swym pokoju, zmęczony tym nowym paroksyzmem rozpaczy, zawołał głośno:
— Nie mam już sił więcej...
Powolnym, automatycznym prawie ruchem otworzył jedną z szuflad biórka i ze skórzanego futerału, wyjął kieszonkowy rewolwer, który mu siostra podarowała, z prośbą aby go zawsze nosił przy sobie, ilekroć będzie wracał do domu późno w nocy. Odwiódł i spuścił parę razy kurek, potem wyjął z pudełka ładunek i ważył go długo na dłoni.
— Nędzna machina ludzka! — pomyślał — jak małej rzeczy potrzeba, aby ją popsuć!
Nabił rewolwer, rozpiął koszulę i odnalazłszy lewą ręką miejsce, w którem bicie serca najmocniej czuć się dawało, oparł lufę na piersiach.
— Nie! — głośno zawołał jeszcze przedtem spróbuję.
Słowa te wyrażały myśl, która nieraz już przychodziła mu do głowy a którą odrzucał zawsze, jako szaloną; teraz dopiero, rozumując z tą jasnością pojmowania, jaką umysł nasz posiada w chwilach krytycznych, zapragnął ją urzeczywistnić. Schowawszy napowrót rewolwer do szuflady, usiadł w fotelu — w fotelu Zuzanny i pogrążył się w czarną zadumę, w której myśl leci z gorączkową szybkością i decyduje się na kroki rozpaczliwe.
— Ukochany mój! — powtarzał, przypominając sobie słowa, które Zuzanna pisała w liście.
Tak, pomimo wszystkich kłamstw, mimo komedyi, którą z nim odegrała a której główniejsze szczegóły stawały mu w pamięci, pomimo ohydnego stosunku z baronem, musiała przecież szalenie, namiętnie go kochać. Gdyby miłość ta nie była szczerą, czyż stosunek ich mógł istnieć choć chwilę? Jakiż interes mógł ją skłonić do zostania jego kochanką? Nie chęć zysku przecież, bo Ireneusz był biednym i należał do niższych niż ona sfer towarzyskich. Nie próżna chęć zdobycia serca modnego autora, bo sama żądała, aby stosunek ich pozostał w tajemnicy. Nie kokieterya — nie odbiła go bowiem żadnej rywalce, nie walczyła o niego dzień po dniu, tydzień po tygodniu. Tak! jakkolwiek potworną była ta miłość w połączeniu z zepsuciem i oszustwem, ona musiała go kochać, kochała go dotąd jeszcze. Ta kobieta dotknięta trądem moralnym, który go wstrętem przejmował, była jednakże zdolną do szczerości. Było w niej coś co było stokroć więcej warte, niż jej życie, niż jej postępowanie.
Ireneusz zdecydował się wreszcie posłuchać głosu, przemawiającego w obronie jego kochanki i zaczął teraz zastanawiać się nad jej rządzą pieniędzy, o której dowiedziawszy się, czuł się tak przygnębionym.
Bytność w pałacu Komoff, dziecinne prawie wrażenie, jakie zrobiło na niem arystokratyczne towarzystwo, posiadanie Zuzanny i wdzięk najdrobniejszych szczegółów jej tualety, obznajmiły go z wystawnym zbytkiem i pozwoliły zarazem odgadnąć niejedną tajemnicę. Do mieszczańskiej sfery przywykły, oczyma poety na świat patrzący, dał się unieść w pierwszej chwili urokowi arystokratycznego towarzystwa; teraz dopiero zasłona spadła mu z oczów i zrozumiał, jak przerażającą zbytkowność pociąga za sobą wystawne życie w Paryżu. W obecnej chwili dzięki większej znajomości świata, dzięki uczuciu, które żyć pragnąc, usiłował usprawiedliwić Zuzannę, zrozumieć ją przynajmniej, odnaleźć w jej postępowaniu coś, coby nie dozwalało bezwzględnie nią pogardzić, odgadł jaki dramat, odegrał się w życiu jego kochanki...
Klaudyusz powiedział mu to bez ogródki:
— Siedem lat temu, państwo Moraines byli zrujnowani...
Zrujnowani! W tem jednem słowie zawierał się teraz dla młodego poety wierny wizerunek wszystkich upokorzeń i przykrości, jakie nędza za sobą pociąga.
Zuzanna wzrosła otoczona zbytkiem i dla zbytku wychowana. Oddychała nim, był jej do życia niezbędnie potrzebnym. Jej mąż, ten wyfraczony modniś — bo to tak dotąd sądził biednego Pawła — musiał pierwszy popchnąć ją na fatalną drogę. Nasunął się Desforges — uległa, nie kochając go jednak... A potem, gdy pokochała wreszcie, czyż mogła zerwać krępujące ją więzy?... Tak, mogła! mogła zażądać od Ireneusza, aby wyrzekł się wszystkiego i aby zaczęli żyć razem, na zawsze złączeni!...
— Wyrzec się wszystkiego?... Żyć razem?... Na zawsze?... — jak przez sen powtarzał.
Ale czy już zapóźno urzeczywistnić to marzenie? Gdyby teraz poszedł do Zuzanny z propozycyą, aby poświęciła wszystko dla miłości, aby z przeszłości swej wymazała wszystko, prócz miłości, aby w niej jednej zawarła całą teraźniejszość i przyszłość swoją? Gdyby jej powiedział:
— Przysięgasz, że mnie kochasz, że miłość ta jest jedynem prawdziwem uczuciem twego serca... dowiedź mi tego... Nie masz dzieci, jesteś wolną. Oddaj mi swoje życie, weź moje wzamian. Jedź zemną a przebaczę ci, uwierzę w szczerość twego serca...
— Wpadam w szał — zawołał, wstrząsnąwszy się cały na myśl o tym zamiarze, który przedstawiał się w jego umyśle tak jasno, że zdawało mu się, iż widzi Zuzannę, słuchającą jego propozycyi....
W szał? — dlaczego?... Wszystko co czytał w młodości o odkupionych przez miłość nierządnicach — a przedmiot to poruszany piórem największych mistrzów słowa stawało mu teraz w pamięci. Niegdyś w marzeniach jego zjawiała się często najpiękniejsza postać zakochanej prostytutki, urocza Estera Balzaca a marzenia takie nie przechodzą bez śladu w umysłach, w których wrażenia literackie poprzedzają zawrze wszelkie inne... Kochał Zuzannę i ona go kochała.
Dlaczegóż nie miałby w imię tego wyniosłego uczucia wyrwać ją z kałuży, w której szamotała się napróżno, wyrwać samego siebie z czarnej przepaści śmierci, ku której rozpacz go ciągnęła? Dlaczegóż nie miałby dać jej sposobności odpokutowania błędów przeszłości!... Ale cóż ona na to odpowie?...
— Dowiem się wreszcie, czy mnie kocha mówił sam do siebie — tak, jeżeli mnie kocha, wtedy z radością chwyci tę sposobność zerwania złotych więzów, któremi ją skrępowano. A jeżeli nie zechce?...
Na samą tę myśl, dreszcz przerażenia wstrząsnął jego ciałem.
— Wtedy będzie jeszcze czas działać — zawyrokował.
Burza myśli wywołana nagłem powstaniem tego zamiaru, trwała około trzech godzin. Młody człowiek poddawał się jej, nie zastanawiając się nad tem, że postanowienie jego à priori już powziętem zostało, że to wahanie się jego myśli ukrywało tylko przed nim samym uczucie przeważające w jego sercu: żądzę odzyskania kochanki.
Gdyby nawet zamiar wspólnej ucieczki, był stokroć więcej nierozsądnym, niepraktycznym i żadnych szans powodzenia nie przedstawiającym, Ireneusz uchwyciłby się go niezawodnie, jako jedynego środka, który mu dawał możność pogodzenia zapału namiętnej miłości z poczuciem godności osobistej, na punkcie której nieskalany dotąd honor nie pozwalał mu czynić żadnych ustępstw.
— Trzeba działać — rzekł nareszcie.
Usiadł przy biurku i napisał do Zuzanny list, z prośbą, aby jutro po południu czekała na niego u siebie. Sam poszedł rzucić list do skrzynki i wróciwszy do domu, doznał uczucia spokoju, który powraca zwykle po powzięciu ostatecznego postanowienia. On, który przez tydzień cały po pierwszym gwałtownym napadzie szału, nie czuł się zdolnym do najmniejszego wysiłku woli, nie był w stanie zajrzeć nawet do swego rękopisu Savonaroli — zaczął teraz czynić różne przygotowania, jak gdyby nie wątpił ani na chwilę o odpowiedzi Zuzanny. Przeliczył pieniądze znajdujące się w szufladzie: miał przeszło pięć tysięcy franków. To wystarczy na pierwsze potrzeby. A potem?... Obliczał, jaka suma należeć mu się będzie z majątku rodzinnego, niepodzielonego dotąd między nim a siostrą. Najtrudniej będzie przeżyć dwa lata, podczas których wykończy swój dramat i wystawi go na scenie. Natychmiast potem wyda powieść, którą powodzenie dramatu popchnie w świat — tak jak fala popycha falę — a potem znowu tomik: poezyj... Widział przed sobą cały szereg prac i tryumfów. Czuł się zdolnym do największych poświęceń, byle tylko wspierało go szczęście — ta najpotężniejsza dźwignia — i byle tylko mógł otoczyć Zuzannę zbytkiem, którego się dla niego wyrzekła.
Siostra, wszedłszy do pokoju, zastała go porządkującego papiery i książki, odkładającego na bok ryciny.
— Co robisz? — spytała.
— Jak widzisz — odpowiedział — składam rzeczy do podróży.
— Do podróży?
— Tak. Mam zamiar wyjechać do Włoch.
— I kiedyż to? — pytała dalej z nieudanem zdziwieniem.
— Pojutrze zapewne.
Mówił to z najzupełniejszą dobrą wiarą. Obliczył że Zuzanna potrzebować będzie około dwudziestu czterech godzin dla przygotowania się do podróży, w razie gdyby zgodziła się jechać. Gdyby się na to zgodziła! Ta jedna wątpliwość tak go teraz dręczyła, że niechciał nawet myśleć o niej. Od czasu sceny w Operze, gdy pozostawił ją bladą i jakby piorunem rażoną, nadludzkim wysiłkiem woli hamował w sobie rozszalały potok namiętności.
Nadzieja stała się nagle otwartą szluzą, przez którą wyrwał się, w swym pędzie unosząc i niszcząc wszystko. Obłęd jego doszedł do tego stopnia, że nazajutrz, przed pójściem do Zuzanny, wstąpił do kilku sklepów, aby obejrzeć kufry. Od czasów wyjazdu z Vouziers nikt z całej jego rodziny nawet na dzień jeden nie opuszczał Paryża. W mieszkaniu przy ulicy Coëtlogon, za jedyne przybory podróżne służyć mogły dwa kufry, stoczone przez robaki i trzy skórzane walizy, rozlatujące się ze starości.
To zajęcie się drobiazgami życia praktycznego, urzeczywistniało poniekąd marzenia młodego człowieka i pozwalało mu znieść cierpliwie gorączkowe oczekiwanie naznaczonej godziny schadzki. Złudzenie wywołane pragnieniami było tak silnem, że szczegóły rzeczywistości zwróciły jego uwagę wtedy dopiero, gdy wchodził do saloniku przy ulicy Murillo. Wszystko jeszcze pozostawało do uczynienia.
— Pani zaraz przyjdzie — oświadczył lokaj, zostawiając go samego w pokoju.
Nie był tu od owego dnia, kiedy najpiękniejsze swe wiersze odczytywał tej, którą wtedy jeszcze za nieskalaną madonnę uważał. Byłże to ostatni, najzręczniejszy wybieg Zuzanny, że przez chwilę zostawiła go samego w pokoju, dla niego pamiętnym? Istotnie, odezwały się w nim wszystkie dawne wspomnienia, wywołując przecież wrażenie zupełne inne niż to, którego spodziewała się Zuzanna. Zbytkowne urządzenie, które go tak niegdyś zachwycało, wstręt w nim teraz wzbudziło. Zdawało mu się, że jakaś woń podłości wydziela się z tych sprzętów, które po większej części zapewne były kupione za pieniądze barona. Pod wrażeniem doznanego wstrętu, wzmogła się w nim chęć wyrwania ukochanej z hańbiącego ją otoczenia; to też, gdy Zuzanna ukazała się na progu, dojrzała w jego oczach nie tkliwe uczucie, ale wyraz nieubłaganego, stałego postanowienia. Jakie to było postanowienie? Z nich dwojga, ona była teraz więcej wzruszoną i mniej zdolną do panowania nad sobą. Biała koronkowa suknia uwydatniła żółtawą bladość jej twarzy, zmęczonej niepokojem kilku ostatnich dni. Nie potrzebowała użyć czarnego ołówka dla podmalowania oczów — jak to czynią zarówno salonowe, jak i teatralne aktorki; nie wystudyowaną też była jej poza, gdy na widok młodego człowieka położyła rękę na sercu i oparła się o ścianę, aby nie upaść. Od pierwszego wejrzenia, odgadła, że musi stoczyć ciężką walkę, aby go odzyskać; drżała też jak liść osiny. Przez chwilę oboje milczeli; tak uroczysta i przejmująca cisza panowała w pokoju, że zdawało się, iż słychać szelest skrzydeł ulatającego przeznaczenia.
Milczenie to było tak przykrem dla nieszczęśliwej kobiety, że pierwsza je przerwała, mówiąc bardzo cichym głosem:
— Ireneuszu mój! jakże ja cierpiałam przez ciebie! — i zbliżywszy się do niego, nieprzytomna prawdę ze wzruszenia, chwyciła go za ręce i padła mu na piersi, szukając ustami ust jego.
Ireneusz zdobył się na energię odepchnięcia jej.
— Nie! — zawołał — ja nie chcę...
— Ach! — jęknęła, załamując ręce — więc nie zapomniałeś jeszcze o tych szkaradnych podejrzeniach!... Nie chciałeś przyjść, wydałeś wyrok potępienia, nie wysłuchawszy mnie wprzódy!... I jakież miałeś dowody? Ten tylko, że widziałeś mnie wychodzącą z jakiegoś domu! I nie przyszło ci na myśl nic, coby na moją korzyść świadczyło, żadnej wątpliwości nie miałeś!... A gdybym ci powiedziała, że w tym domu mieszka moja chora przyjaciółka, którą poszłam odwiedzić?... Gdybym ci powiedziała, że i obecność tego mężczyzny, którego widok cię tak rozgniewał, była spowodowaną tą samą okolicznością? Gdybym ci przysięgła na wszystko, co mi najdroższe w życiu, na...
— Nie przysięgaj — szorstko zawołał Ireneusz — nie uwierzę ci, nie mogę uwierzyć...
— Nie chce mi wierzyć teraz nawet! O Boże! Co pocznę? — chodziła po pokoju, powtarzając kilkakrotnie: — Co pocznę? Co pocznę teraz?
Przez cały tydzień przecież zastanawiała się wciąż nad tem, że Ireneusz może być na nią do tego stopnia rozgniewanym, iż wierzyć jej nie zechce. Niech jedno tylko podejrzenie zostanie w jego umyśle a ona będzie zgubioną. Znów będzie ją śledził albo też śledzić ją każe. Dowie się niezawodnie, że za każdą bytnością u mniemanej przyjaciółki spotyka barona i wszystko na nowo się rozpocznie. Po cóż w takim razie okłamywać go dłużej? Zresztą miała już dosyć tych wybiegów. Teraz, gdy najszczersze uczucie owładnęło jej sercem czuła potrzebę wyznania kochankowi prawdy a zarazem wypowiedzenia mu swego uczucia. Ach! wobec tego czyż potrafi pozostać nieczułym? Czyż nie uwierzy jej słowom?... I nie mogąc dłużej zapanować nad sobą:
— To prawda! — zawołała — okłamywałam cię... chcesz wiedzieć prawdę, powiem ci wszystko...
Umilkła na chwilę i jakby w obłąkaniu zakryła twarz rękami... Nie! Nie czuła się na siłach wyspowiadania się przed nim... Zanadtoby nią pogardził... Wreszcie chcąc w jakikolwiek sposób pogodzić pragnienie szczerości i obawę wzgardy Ireneusza, tak mówić zaczęła:
— Straszna to historya... Ojciec mój umarł... Musiałam wykupić listy, wskutek których podli ludzie chcieli shańbić jego pamięć... Potrzebowałem dużo pieniędzy... nie miałam nic... mąż był głuchy na moje prośby... Wtedy ten człowiek... Straciłam głowę a zresztą byłam w jego mocy... teraz ta tajemnica nas wiąże!... Ach! czyż nie rozumiesz, że skłamałam dlatego tylko, aby być twoją, aby ciebie posiadać?...
Podczas gdy mówiła te słowa bez związku, Ireneusz nie spuszczał oka z jej twarzy. Cała historya o ocalonym w ten sposób honorze ojca, była jednem więcej kłamstwem; czuł to, rozumiał doskonale. Ale ostatni wykrzyk pełen dzikiej prawie namiętności, kłamstwem być nie mógł. Cóż go więcej obchodzić mogło? Chciał się przekonać, czy ta miłość dla niego, jedynie — jak sama utrzymywała — prawdziwe jej uczucie, będzie dość silną, aby mogła wyrzec się wszystkiego i zapomnieć o wszystkiem prócz o nim.
— Tem lepiej! — odpowiadał. — Tem lepiej, jeżeli jesteś niewolnicą hańbiącej przeszłości, która cię krępuje! Tem lepiej, jeżeli zależność od tego człowieka wstręt w tobie budzi! Powiadasz, że mnie kochałaś, że kochasz mnie dotąd, że kłamałaś dlatego jedynie, aby być moją?... Dajże mi teraz dowód tej miłości, abym nie miał prawa powątpiewać nadal o niej. Wskażę ci sposób zerwania bezpowrotnie z przeszłością, wymazania jej z twego życia... Ja także kocham cię, Zuzanno, kocham cię szalenie! Nie pytaj nawet, co czułem, dowiedziawszy się tego, co mi mówiono, zobaczywszy to, co widziałem. Jeżeli nie umarłem, widocznie człowiek z rozpaczy umrzeć nie może. Gotów jestem jednak o wszystkiem zapomnieć, wszystko przebaczyć, gdybym tylko był pewnym, że kochasz mnie prawdziwie. Jestem wolnym i ty nią jesteś także, bo niemasz dzieci. Wyrzeknę się wszystkiego dla ciebie i przychodzę zapytać, czy jesteś gotową uczynić tę samą ofiarę. Pojedziemy razem do Włoch, do Anglii, gdzie zechcesz wreszcie; uciekniemy tak daleko, aby żadne echo z twej przeszłości dolecieć do nas nie mogło. Ja zapomnę o tem, co było. Zdobędę się na to, bo poświęcenie twoje rozwieje wszelką nieufność. Powiem sobie: — Nie znała mnie, lecz odkąd mnie poznała, nic dla niej nie istniało prócz miłości ku mnie. — Lecz nie wymagaj odemnie, Zuzanno, abym zgodził się na tę wstrętną współkę i pozwolił ci przychodzić do mnie wprost z jego objęć, skalanej jego pocałunkami! Gdybyś nawet zerwała z nim, niedowierzałbym temu zerwaniu i grałbym dalej upadlającą rolę szpiega, jak to już raz uczyniłem... stanęliśmy w tem położeniu, że musimy być dla siebie wszystkiem lub niczem: kochankami, którym miłość zastąpi rodzinę, ojczyznę, świat cały — lub też ludźmi obcymi, którzy się nie znają. Wybór od ciebie zależy...
Mówił z pełną energii stanowczością człowieka, który poprzysiągł sobie, że przed nizem się nie cofnie i spełni powzięte postanowienie. Pomimo, że w oczach paryżanki, przywykłej spotykać uczucia tylko pod pokrywką światowych konwenansów i w warunkach, dających się pogodzić z wymaganiami życia towarzyskiego — propozycya ta wydała się niemożliwą do urzeczywistnienia, Zuzanna zrozumiała jednak istotny stan rzeczy.
Ireneusz mówił szczerze, ale w szczerości jego tyle było uczucia, że nie wątpiła już o odniesieniu ostatecznego zwycięztwa nad szalejącym, zbuntowanym kochankiem.
— Ach! — drżącym głosem odparła — jakiś ty dobry, że w ten sposób do mnie przemawiasz? Jak ty mnie kochasz! Jak ty mnie kochasz!
Drżała, wymawiając te słowa i pochylała trochę głowę, jakgdyby obezwładniona nadmiarem szczęścia, o którem się przekonała.
— Boże mój, co to za rozkosz! — dodała jeszcze.
Zbliżywszy się do Ireneusza, objęła jego rękę i uścisnęła ją tym razem z nieśmiałością prawie.
— Dzieciaku, i cóż mi chcesz ofiarować?... Gdyby tu o mnie tylko chodziło, powiedziałabym bez wahania: Zabierz mnie z sobą. Wyrzeczenie się wszystkiego dla ciebie nie byłoby nawet żadną zasługą z mej strony...Ale czyż mam prawo przyjmowania ofiary z twego życia? Masz dwadzieścia pięć lat, ja przeszło trzydzieści. Wyobraź nas sobie za lat dziesięć: j a się zestarzeję, ty będziesz młodym jeszcze... Cóż wtedy zrobimy? A przytem twoja praca, zamiłowanie do sztuki, które nieraz moją zazdrość wzbudzało... Dlaczegóż miałabym nie powiedzieć ci teraz wszystkiego? Potrzebujesz być w Paryżu, by módz pisać... Byłbyś wciąż smutnym przy mnie... Widziałabym, że jesteś nieszczęśliwym więźniem, że kochasz mnie tylko z litości przez poczucie obowiązku!... Nie, tegobym nie zniosła!... O! mój najdroższy, porzuć ten zamiar szalony! Przebacz mi i bez tego, Ireneuszu! powiedz, że mi przebaczasz!...
Mówiąc tak, przysuwała się do młodego człowieka, opierała się piersiami o niego i ust jego szukała.
Ireneusz, przekonawszy się, że była bez gorsetu, uczuł w sobie nagle rozbudzoną żądzę i obrzydzenie zarazem na myśl, że chciała rozmyślnie podziałać na jego zmysły. Wziął ją za rękę i ścisnąwszy z całych sił gwałtownie, odepchnął od siebie.
— Nie chcesz zatem — zowołał z uniesieniem — powiedz wyraźnie, że nie chcesz...
— Zaklinam cię, Ireneuszu — rzekła ze łzami w oczach i w głosie — nie odpychaj mnie Ach! bądźmy szczęśliwi, jeżeli się kochamy nawzajem, kochaj mnie taką, jaką jestem, ze wszystkiemi wadami i nieszczęściami... Tak, to prawda... Lubię zbytek, lubię towarzystwo, lubię życie światowe, którego ty nienawidzisz... Nie mam odwagi rozstać się ze wszystkiem, wyrzec się wszystkiego... Weź mnie taką, jaką jestem, bo wiesz, czujesz dobrze, że mówię prawdę, przysięgając że cię kocham tak, jak: nigdy nie kochałam nikogo. Ach! weź mnie! Będę twoją niewolnicą, twoją własnością. Zawołasz mnie — przyjdę, wypędzisz — odejdę z pokorą... Nie patrz się na mnie tak srogo, zaklinam cię, pozwól się zmiękczyć!... Kiedy przyszedłeś do mnie, czy pytałam cię, czy miałeś inne kochanki przedemną? Nie, o tem tylko myślałam, aby cię uszczęśliwić. Czy możesz mieć żal do mnie za to, że chciałam ukryć przed tobą wszystkie troski mojego życia? Patrz, klękam przed tobą i błagam cię...
Istotnie, padła przed nim na kolana. Zapomniała o zachowaniu ostrożności, nie dbała o to, że ktoś ze służby mógł wejść lada chwila. Wyglądała prześlicznie z obłąkanemi oczyma, z malującą się na twarzy namiętnością, która ujawniała teraz utajoną w niej dotychczas naturę kurtyzanki.
Ireneusz zmiękł, trawiony żądzą cielesną; nagle przez umysł jego przemknęło okrutne wspomnienie i cisnął jej w twarz jak obelgę nazwisko drugiego kochanka:
— A Desforges?
— Nie mów mi o nim — jęknęła — nie wspominaj go! Czy sądzisz, ze zawahałabym się choć na chwilę, gdybym mogła z nim zerwać, wyrzucić go za drzwi? Czy nie rozumiesz, że jestem w jego mocy? O Boże mój! Boże! czy godzi się tak okrutnie dręczyć kobietę? — dodała ponuro, klęcząc wciąż z głową pochyloną ku ziemi — nie, nie mogę...
— Przystań zatem na to, co ci ofiarowałem — przerwał Ireneusz — jeszcze czas. Uciekajmy razem!
— Nie — odparła jeszcze posępniej — nie, tego uczynić nie mogę... Widzisz, mogłabym przecie przyrzec ci a potem niedotrzymać słowa! Ale nie chcę już skłamać...
Podniosła się z ziemi. Po przebytym ataku nerwowym nastąpiła reakcya, to też zmęczonem głosem dodała:
— Nie mogę... nie, nie mogę!...
— Czegóż więc chciałaś odemnie? — zapytał Ireneusz, trzęsąc się z gniewu. Dlaczegóż włóczyłaś się przed chwilą u nóg moich? Chciałabyś ze mnie zrobić lokaja, któryby zaspakajał twe żądze zmysłowe? Młokosa, w którego objęciach mogłabyś zapomnieć o pieszczotach zgrzybiałego starca? Ach! — i uniesiony gniewem, łącząc brutalny gest z podobnemi słowy, szedł do niej z podniesioną ręką, z tak strasznym wyrazem twarzy, że Zuzanna sądziła, iż chce ją zabić.
Blada ze strachu, cofała się, wyciągając ręce ku niemu.
— Wybacz mi, wybacz! — wołała nieprzytomna prawie. — Nie czyń mi krzywdy!
Schowała się za stołem, na którem między innemi drobiazgami, znajdowała się fotografia barona, w aksamitnych ramkach.
Ireneusz odwrócił się od Zuzanny, wałcząc z potworną pokusą uderzenia tej bezbronnej kobiety. Spostrzegłszy fotografię, parsknął szalonym śmiechem, schwycił portret a trzymając kochankę za włosy, tarł nim jej twarz z całej siły, nie zważając na to, że może ją skaleczyć. Śmiejąc się wciąż jak szalony, powtarzał:
— Oto twój kochanek! masz go!...
Rzucił wreszcie fotografię na ziemię i podeptał ją nogami. Po chwili, sam się zawstydził tego szalonego wybryku. Po raz ostatni spojrzał na Zuzannę, która stała w kącie pokoju przerażona, roztargana, z błędnemi oczyma i wyszedł, nie powiedziawszy ani słowa.
Ona też nie miała siły przemówić.


IX.
Ksiądz Tacunet.

W dwa dni po tej strasznej scenie, w piękny, majowy dzień, Klaudyusz siedział w mieszkaniu Koletty, oparty o poręcz balkonu, wychodzącego na ogród Tuileries. Parę nocy z rzędu przepędził już u swej kochanki, do której powrócił, ulegając jednej z tych zachcianek, które w podobnych stosunkach są tem gorętsze, że wspomnienie wczorajszej sprzeczki, łączy się z myślą o nowej jutrzejszej kłótni.
Mężczyzna i kobieta oddają się sobie wtedy bez pamięci. Zdawałoby się, że nieskończenie długi szereg wspólnie użytych rozkoszy, przystosował ich ciała do siebie, bo po gorącem, szalonem prawie wznowieniu uciech zmysłowych, wszelkie inne pieszczoty przestają być przyjemnemi. Klaudyusz, paląc cygaro, którego błękitny dymek unosił się w powietrzu, zastanawiał się nad dziwnemi prawami rządzącemi miłością. Przypatrywał się powozom toczącym się szybko po ulicy i tłumom przechodniów, kroczących zwolna po cienistych alejach ogrodu. Dziwił się sam uczuciu bezwzględnego zadowolenia, jakiego od dni kilku doznawał. Piekąca zazdrość, w zupełności uzasadnione oburzenie, przeświadczenie o własnem upodleniu — wszystkie te bolesne uczucia znikły bez śladu, bo Koletta uczyniła zadość jego żądaniu i przestała przyjmować u siebie Alinę i pana Salvaney. Wiedział dobrze, że zadowolenie to długo trwać nie będzie, ale obecność tej kobiety była dla niego takiem nieszczęściem, że wobec niej nie zapominał obaw o przyszłość, oraz żalu i urazy za przeszłość.
Powoli i spokojnie palił cygaro, odwracając się od czasu do czasu, aby przez otwarte drzwi zobaczyć Kolettę, która w głębi pokoju kołysała się w fotelu na biegunach. Aktorka miała na sobie suknię z chińskiej materyi, różową, haftowaną w duże złote kwiaty. Z pod sukni wyglądały drobne jej nóżki w jedwabnych, różowych, jak suknia pończoszkach i w tureckich, złotem haftowanych pantofelkach. Pokój — ten sam, w którym niegdyś odbyła się pamiętna scena z listem — pełen był teraz kwiatów. Na ścianach wisiały różne pamiątki, świadczące o tryumfach artystki: akwarele przedstawiające wnętrza lóż i ubieralni teatralnych, ozdoby kotylionowe, fotografie i wieńce. U nóg Koletty leżał biały angorski kot, z jednem okiem czerwonem a drugiem czarnem i mrucząc radośnie, bawił się piłką. Koletta kołysała się na fotelu, to paląc papierosa i uśmiechając się od czasu do Klaudyusza, to przerzucając oczyma trzymaną w ręku gazetę, to wreszcie nucąc śliczną piosenkę Richepina, do której ostatniemi czasy dorobił muzykę oryginalny kompozytor Cabaner:

„Miesiąc mija za miesiącem.
Czas jak hart umyka szybko“.

— Mój Boże! — myślał Klaudyusz, słuchając strof jedynego tegoczesnego poety, którego utwory dorównywały cudnym ludowym piosenkom — te wiersze są śliczne, niebo cudnie błękitnie, moja kochanka zachwycająco piękna... Niech dyabli porwą rozmyślania!...
Krzyk młodej kobiety przerwał bieg spokojny ch marzeń szczęśliwego kochanka. Koletta zerwała się z fotela, trzymając dziennik w ręce, która drżała. Przejrzawszy swoim zwyczajem najprzód trzecią stronicę, na której mieszczą się sprawozdania teatralne, przejrzała potem drugą, wreszcie pierwszą a to co na niej wyczytała, musiało wzruszyć ją głęboko, bo głos jej drżał, gdy podając Klaudyuszowi gazetę mówiła:
— Co za nieszczęście!
Klaudyusz, przerażony niespodzianem i gorączkowem wzruszeniem aktorki, schwycił gazetę i w rubtyce „Ech paryzkich“ wyczytał następujące słowa:
„W chwili oddawania pod prasę dziennika, otrzymaliśmy wiadomość, która sprawi smutne wrażenie w całym świecie literackim. Pan Ireneusz Vincy, autor grywanego z powodzeniem „Sigisbeusza“, strzelił do siebie z rewolweru w mieszkaniu swem przy ulicy Coëtlogon. Kula trafiła koło serca. Pospieszamy uspokoić licznych wielbicieli młodego poety zapewnieniem, że życiu jego nie grozi niebezpieczeństwo. Sympatyczny nasz kolega jest wprawdzie ciężko rannym, ale doktorzy wydobyli już kulę i rokują choremu rychły powrót do zdrowia. Powody, które skłoniły młodego poetę do tak rozpaczliwego kroku, są dotąd niewiadome“.
— Ach! Koletto! — krzyknął Kiaudyusz — to ty go zabiłaś!
— Nie, jęknęła nieprzytomna ze strachu aktorka — to być nie może... On nie umrze... Czytałeś, twierdzą, że jest lepiej... O nie mów, że on umrze! Byłabym niepocieszoną... Czyż ja mogłam coś podobnego przewidzieć? Czułam taki żal do ciebie... obszedłeś się ze mną tak nielitościwie... gotowa byłam odważyć się na wszystko byle tylko się zemścić... Ale idź zaraz, biegnij do niego... Masz kapelusz, laskę, rękawiczki. — Biedny Ireneusz! poślę mu trochę kwiatów; on je tak lubił... Więc przypuszczasz, że to z powodu tej kobiety?
Mówiąc te słowa, w których brak związku zdradzał prawdziwe wzruszenie dobrego, bądź co bądź serca i zdziecinienie się aktorki, ubrała śpiesznie kochanka i odprowadziła go do drzwi.
— Gdzie się spotkamy? — zapytał.
— Chociażby tutaj, o szóstej — odparła potem pojedziemy na obiad do lasku... Mój Boże! — dodała — gdyby nie to, że muszę być w magazynie i u szwaczki, pojechałabym z tobą... Ale muszę być w obu miejscach...
— Nie straciłaś więc ochoty pojechania do lasku? — spytał Klaudyusz.
— Nie bądź złośliwym — odparła, całując go — pogoda taka piękna i taką mam ochotę popieścić się z tobą na świeżem powietrzu...
Po tych słowach, które malowały doskonale zmienne jej usposobienie, przerzucająca się w jednej chwili od najszczerszych wzruszeń i rozczulenia, do namiętnego upodobania w rozkoszach zmysłowych, Larcher ucałował kochankę z pewnem uczuciem wzgardy dla samego siebie, że wobec najmniejszych jej zachcianek, czuje się bezsilnym teraz nawet, gdy dowiedział się o obchodzącej go tak żywo katastrofie. Szybko wyszedł z pokoju, zbiegł ze schodów, przeskakując po trzy stopnie i wsiadłszy do dorożki w kwadrans potem zatrzymał się przed kratą na ulicy Coëtlogon — tak jak to uczynił przed kilkoma miesiącami, gdy przyjechał po Ireneusza, aby go zabrać na wieczór do hrabiny Komoff.
Wszystko, nad czem myślał wtedy i ca widział, stanęło mu nagle w pamięci: niebo posępne, księżyc przysłonięty szybko mknącemi chmurami i dziwne przeczucie, które mu serce ścisnęło. Teraz jasne majowe słońce napełniało blaskiem zaciszną uliczkę, drzewa zieleniły się przed oknami parterowego mieszkania państwa Fresneau. Wiosenne otoczenie i cisza panująca w około, były wiernym obrazom tego spokojnego trybu życia, jaki Ireneusz wiódł dawniej i jakiegoby dotąd nie zmienił, gdyby nie był poznał Zuzanny.
A kto pośrednio chociaż przyczynił się do tego poznania? Napróżno starał się zagłuszyć dręczące go wyrzuty sumienia, mówiąc:
— Czyż mogłem przewidzieć podobne nieszczęście?
Przewidywał je jednak. Nagłe przeniesienie poety w atmosferę zbytku sprzyjającą rozwojowi jego próżności i zmysłowości, mogło tylko złe skutki spowodować. Nic gorszego stać się nie mogło. Był to wprawdzie tylko fatalny zbieg okoliczności, ale któż je wywołał? Odpowiedź na to pytanie bolesną mu była, to też ze ściśniętem sercem zadzwonił do tego domu, w którym niegdyś panowała prostota, szlachetna i czysta miłość, oraz zamiłowanie do pracy. Ileż smutku, ileż zabójczych wyziewów unosiło się teraz w tym zakątku! Smutek też dostrzegł odrazu na twarzy Franciszki, która otworzyła drzwi a zobaczywszy go, wybuchnęła płaczem. Poczciwa służąca obcierała łzy fartuchem, zawodząc:
— Ach! co się tu dzieje, mój dobry panie!... Chciał sobie życie odebrać ten dzieciaczek, którego pamiętam jeszcze maleńkim i ślicznym jak aniołek!... Jezus! Marya!... Niech pan wejdzie, panie Klaudyuszu, zastanie pan moją panią z panną Różą... Ksiądz Taconet siedzi przy nim i uspakaja go...
Emilia i panna Offarel, siedziały w jadalnym pokoju, w którym tak często z serdeczną gościnnością przyjmowano Klaudyusza.
Doktór prawdopodobnie wyszedł był przed chwilą, bo w pokoju czuć było zapach kwasu karbolowego, jak po świeżo zrobionym opatrunku. Na stole stała flaszka tegoż kwasu, druga flaszka z lekarstwem, spodek i kawałki waty. Płócienne bandaże, zwitek kitajki, słoik z maścią, szpilki opatrunkowe, recepta — wszystko to nadawało pokojowi pozór szpitala. Na bladej twarzy Emilii malowały się bolesne wzruszenia, doznane w ciągu dwóch dni ostatnich. Widok Klaudyusza wywarł na niej podobne jak na Franciszce wrażenie. Obecność jego przywiodła jej na pamięć szczęśliwe czasy, kiedy tak dumną była ze swego Ireneusza. Zapłakała rzewnie i wyciągając do niego rękę, rzekła:
— Ach, miałeś pan słuszność!
Rozalia rzuciła na nowoprzybyłego spojrzenie tak wyraziste, jak gdyby głośno oskarżała go o czynny współudział w samobójstwie Ireneusza. Uraza malująca się w jej oczach i nieme to oskarżenie tak odpowiadały dręczącym Klaudyusza wyrzutom sumienia, że spuścił oczy i niepewnym głosem zapytał:
— Czy mogę go widzieć?
— Nie dzisiaj — odrzekła Emilia — zanadto jest osłabionym. Doktór kazał unikać wszelkich wzruszeń. Wuj mój uwiadomi pana o stanie jego zdrowia — dodała po chwili.
— Kiedyż zdarzyło się to nieszczęście? Dowiedziałem się o tem z dzienników...
— Więc już i dzienniki donoszą o tem? — zawołała Emilia — starałam się zachować ten wypadek w tajemnicy.
— Zamieszczono tylko krótką wzmiankę — odparł Klaudyusz, który zauważywszy nagłe rumieńce Rozalii, domyślił się prawdy.
W ministeryum wojny, w jednem biurze ze starym Offarel, pracował młody człowiek, zajmujący się dziennikarstwem. Ojciec musiał się wygadać i córka wiedziała już o tem.
— Reporterzy wkręcą się wszędzie, człowiek choć trochę znany, nie zdoła ujść czujnego ich oka — dorzucił, chcąc rozproszyć posądzenie pani Fresneau i tem samem zjednać sobie względy Rozalii.
— Opowiedże mi pani bliższe szczegóły — dodał jeszcze.
— Wrócił do domu wczoraj około czwartej — mówiła Emilia — spojrzawszy na niego, poznałam zaraz, że mu się coś stało. Ale co? Od pewnego czasu przywykłam widywać go smutnym. Oznajmił mi, że jedzie do Włoch. Zapytałam, czy jutro? odpowiedział przecząco i objąwszy mnie wpół, pocałował serdecznie.
Widziałam, że płacze. Spytałam, co mu jest?
— Nic — odpowiedział — gdzie jest Kostuś? To pytanie zdziwiło mnie bardzo. Wiedział przecie, że malec nigdy przed szóstą nie wraca do domu... — A twój mąż? — spytał jeszcze. Potem westchnął głęboko i poszedł do swego pokoju. Przez pięć minut wahałam się co robić... nie należało może zostawić go samego. Obawiałam się jednak być natrętną, bo w tych napadach rozpaczy lada drobnostka doprowadza go do gniewu. Nagle usłyszałam huk wystrzału... Ach! do śmierci nie zapomnę tej chwili!...
Umilkła na chwilę, wzruszenie tamowało jej mowę.
— Cóż mówi doktór? — spytał Klaudyusz.
— Utrzymuje, że niema niebezpieczeństwa, jeżeli nie zajdzie jaka komplikacya — odpowiedziała Emilia — twierdzi, że ponieważ w tym nieszczęśliwym rewolwerze kurek chodził ciężko, biedny Ireneusz musiał z pewnym wysiłkiem pociągnąć za cyngiel, wskutek czego kula zboczyła... W dwudziestym piątym roku życia!.. Nie! on nas nie kocha, nigdy nas nie kochał!...
Gdy Emilia tak wyrzekała, odkrywając ranę jątrzącą się w sercu wskutek zapoznanego przywiązania, uczucia tak dobrze matkom znanego — ksiądz Taconet ukazał się we drzwiach pokoju chorego. Uścisnął rękę Klaudiusza, któremu przebaczył już wyjazd bez poprzedniego uprzedzenia ze szkoły Świętego Andrzeja — i odpowiadając na pytające spojrzenia swej siostrzenicy i Rozalii:
— Usypia — rzekł — ja biegnę do mojej szkoły.
— Czy pozwoli pan, abym mu towarzyszył? — spytał Klaudyusz.
— Chciałem właśnie prosić pana o to — odparł ksiądz.
Przez chwilę, obaj mężczyzn! szli obok siebie w milczeniu. Klaudyusz zawsze czuł się onieśmielonym wobec księdza Taconet, bo nieposzlakowany charakter kapłana, stanowiący rażącą sprzeczność z wyuzdaniem dzisiejszych obyczajów, upokarzał Klaudyusza nieodrodnego syna swego wieku, pełnego wad a jednak wciąż za ideałem goniącego. I teraz nawet, gdy razem dąży]i przez ulicę miasta, Klaudyusz spoglądał wciąż na księdza myśląc o moralnej przepaści, jak a ich dzieliła.
Przełożony szkoły Świętego Andrzeja, wysoki i barczysty mężczyzna, mógł mieć lat około pięćdziesięciu. Na pierwszy rzut oka silna jego budowa nie zdradzała ascetycznego życia, jakie prowadził. Pulchne i rumiane jego policzki, nadawałyby mu nawet nieco lalkowaty pozór, gdyby poważny wyraz twarzy a nadewszystko głębokość spojrzenia, nie zacierały tego pierwszego wrażenia. W błękitnych oczach księdza przebijały się też błyski bujnej wyobraźni, która niedozwala skupić uwagi na jednym określonym i pozytywnym fakcie, lecz nadaje zawsze widzianym przedmiotom zbyt czarną lub też zbyt różową barwę. Ten rodzaj artystycznej wyobraźni, utrwalony drogą dziedziczności, matkę Ireneusza doprowadził do melancholii, która stała się przyczyną jej śmierci; w młodym poecie objawił się pod postacią twórczego talentu oraz zamiłowania do wszystkiego co piękne; w Emilii było przyczyną ślepego jej przywiązania do brata. Tylko dyscyplina duchowna tamowała u księdza nadmierną wybujałość wyobraźni a głęboka wiara skierowała ją ku świętym sprawom. W bystrem jego spojrzeniu jaśniał spokój człowieka, który od lat wielu zasypia i budzi się z myślą o poświęcenie dla dobra współbraci.
Klaudyusz wiedział dobrze do jakiego celu dążyła działalność księdza Taconet, o jakiej kwestyi myślał i mówił najczęściej; tym celem, tą kwestyą — było odrodzenie duszy przez chrystanizm. Takiem być winno — zdaniem tego pracownika w dziedzinie życia moralnego, główne zadanie ludzi dobrej woli w naszych czasach. Klaudyusz wiedział także, jakie nadzieje ten niepospolity w istocie kapłan, pokładał w swoim siostrzeńcu.
Jakże często słyszał go mówiącego:
— Francya potrzebuje ludzi talentu a wiernych wyznawców nauki chrześciańskiej!...
To też przyglądał mu się z żywą ciekawością upatrując na spokojnej zwykle twarzy księdza śladów wzruszenia, niepokoju — a może nawet zwątpienia. Przeszedłszy ulicę d’Assas, skręcili na ulicę de Rennes, gdy w tem ksiądz zapytał towarzysza.
— Emilia wspominała mi, że pan znasz kobietę, która popchnęła mego siostrzeńca do tego rozpaczliwego kroku. Bóg nie dozwolił przecież, aby biedne dziecko tak marnie zginęło. Odzyska on zdrowie ciała, należy baczyć, aby duch jego nie upadł... Jaką jest ona?
— Taką, jakiemi są wszystkie kobiety — odparł powieściopisarz, który niemógł oprzeć się pokusie popisania przed księdzem swą wrzekomą znajomością serca ludzkiego.
— Gdybyś pan był spowiednikiem, nie odzywałbyś się pan w ten sposób o wszystkich kobietach — odparł ksiądz. — Nie wiesz pan, do jakich poświęceń zdolnem jest serce prawdziwej chrześcianki...
— A zatem zgoda, Zuzanna jest taką jakiemi są prawie wszystkie kobiety — przerwał Klaudyusz z odcieniem ironii w głosie i zaczął opowiadać co wiedział o historyi Ireneusza, poczem dość trafnie odmalował Zuzannę, ścisłemi psychologicznemi wyrażeniami określając jej charakter i rozwodząc się szeroko nad zmiennością jej etycznego istnienia.
— Dziwna to kobieta; jest w niej istota lubiąca zbytek i dlatego ma kochanka, który jej płaci; druga istota pragnąca użyć rozkoszy miłosnych i w tym celu wzięła drugiego bardzo młodego kochanka; wreszcie istota dbała o głos opinii i o szacunek ludzki i dlatego żyje z mężem: każdego z nich kocha po swojemu: i starego kochanka, który płaci i młodego który ją kocha. Niektóre natury podobne są do chińskiego pudełka, które w sobie sześć lub siedem mniejszych pudełeczek zawiera... Człowiek jest bardzo skomplikowanem zwierzęciem!...
— Skomplikowanem? — przerwał ksiądz z odcieniem niedowierzania w głosie. Tak... tak.. używacie zawsze podobnych określeń, aby uniknąć jaśniejszego wyrażenia myśli. Jest to poprostu nędzna kobieta, która rządzi się zmysłami tylko... Cała ta historya jest wstrętna i brudna...
Gdy wymawiał szorstkie te słowa, oburzenie malowało się na szlachetnej jego twarzy.
Widocznie myśl o uciechach zmysłowych, wstrętną mu była, jak wogółe księżom, którzy musieli walczyć z temperamentem namiętnym, pożądającym miłości. Wkrótce jednak obrzydzenie ustąpiło miejsca głębokiemu smutkowi, pod wrażeniem którego tak dalej mówił:
— Tej kobiety nie obawiam się bardzo dla Ireneusza. Z tego, co pan mówisz, wnoszę, teraz uczyniwszy zadość chwilowej zachciance. byłaby go rzuciła. Teraz gdy się rozchorował przestanie o nim myśleć. Stokroć wiecej lękam się upadku ducha, który po tem zajściu zauważyłem w moim chłopcu. Mieć dwadzieścia pięć lat zaledwie, otrzymać tak staranne wychowanie, czuć się tak potrzebnym najprzywiązańszej z sióstr; otrzymać od Boga dar, który się zowie talentem a który wsparty silnemi przekonaniami może tylu rzeczy dokonać; posiadać ten dar w chwili, kiedy kraj znajduje się w niebezpieczeństwie i jutro, wśród nowej burzy, zginąć może; wiedzieć, że zbawienie ojczyzny zależy od nas wszystkich, od niego, od pana, odemnie, od tych przechodniów — tu wskazał ręką kilka osób idących ulicą — a czując to wszystko, uledz rozpaczy z powodu niewierności jakiejś zalotnicy... Ale mówił dalej z naciskiem, jak gdyby słowa jego stosowały się zarówno do Klaudyusza jak i do rannego, którego opuścił przed chwilą — czegóż spodziewacie się od zmysłów, które nazywacie miłością i w nie wierzycie? Cóż one wam dać mogą, prócz grzechu i rozpaczy zwykle z niego wynikającej?... Mówisz pan o komplikacyach życia ludzkiego. Ależ życie nasze jest bardzo prostem. Cała treść tego zawartą jest w dziesięciu przykazaniach Boskich. Znajdź mi pan choć jeden wypadek życiowy, któryby w prawodawstwie tem nie był przewidzianym... Jakiż szał ogarnął dzisiejsze pokolenie, że to dziecko, które znałem niewinnem, doszło do tego stopnia zepsucia, odetchnąwszy zaledwie zatrutą atmosferą naszego wieku?... Ach! panie — dodał z rozpaczą ojca, bolejącego nad upadkiem syna — ja tak byłem z niego dumnym! tyle nadziei w nim pokładałem!...
— Mówisz pan o nim, jak gdyby już nie żył — rzekł wzruszony i rozdrażniony zarazem słowami księdza Klaudyusz, który z jednej strony litował się nad widoczną boleścią, z drugiej zaś nie mógł podzielać przekonań wygłaszanych przez księdza, chociaż poczęści godził się na nie w chwilach wyrzutów sumienia. Podobny do wielu dzisiejszych sceptyków, wzdychał zawsze do wiary prostej, którą za jedyną podstawę konsekwentnej woli uważał, ale upodobanie w zawikłaniach intelektualnej i moralnej natury, doprowadzało go zawsze do wniosku, że wszelka wiara jest dowodem kalectwa umysłowego — nie chciał powiedzieć: głupoty. Poczuwał się więc do obowiązku zaprzeczenia argumentom księdza i wystąpienia w obronie Ireneusza, nad położeniem którego sam rozpaczał, idąc na ulicę Coëtlogon.
— Czy pan sądzisz, że Ireneusz nie wyjdzie z tej próby silniejszym, zdolniejszym do rozwinięcia i do zużytkowania pisarskiego talentu, po którem pan się tyle spodziewasz?. Ach! gdyby dla napisania powieści, wystarczało wziąć pióro do ręki i mając pomysł gotowy wypowiedzieć go jasno i dobremi słowy — pierwszy lepszy mógłby zostać powieściopisarzem, tak jak się zostaje inżynierem lub rejentem. Potrzebaby tylko mieć cierpliwość, czas i pewną łatwość pióra!.. Tworzenie, to zupełnie rzecz inna!... — i z rosnącym zapałem mówił dalej — żeby pisać, potrzeba żyć przedewszystkiem, odczuwać w całej pełni rozkosz i bóle życia... Trzeba samego siebie poddać doświadczeniom, trzeba zaszczepić sobie namiętność. Doświadczenia, które Klaudyusz Bernard wykonywał na psach, Pasteur na królikach, my musimy na własnym sercu wykonywać, szczepiąc wszystkie jady, zatruwające duszę ludzką. Powinniśmy na godzinę chociaż odczuć tysiączne wzruszenia wstrząsające sercem bliźnich naszych w tym celu jedynie, aby kiedyś, za lat dziesięć, sto, dwieście może, ktoś nieznajomy, wziąwszy do rąk naszą książkę i przeczytawszy jeden rozdział lub jedno zdanie zaledwie, poznał chorobę, którą sam jest dotknięty i rzekł:
— Jakie to prawdziwe!
Niebezpieczna to zabawka, której łatwo można paść ofiarą. Przecież i doktór, robiąc sekcyę, może skaleczyć się skalpelem a odwiedzając cholerycznych, może uledz chorobie. Prawda, że Ireneusz o mało życiem nie przypłacił tej próby, ale za to teraz, gdy pisać będzie o miłości, zdradzie lub zazdrości, opisze te uczucia krwią serca własnego, krwią, która w żyłach jego pulsowała a nie atramentem, zaczerpniętym z cudzego kałamarza. Utwory jego staną się nowym przyczynkiem do literackiego dorobku Francyi, o zapomnienie której pan nas oskarżasz. My służymy ojczyźnie na swój sposób: różny od waszego, ale niemniej szlachetny i podniosły. Wierzaj mi pan, że bez przesady męczeństwem można nazwać cierpienie, które znieść musi poeta, zanim wyda na świat utwór taki jak „Adolf“ lub „Manon!“
— Błogosławieni ubodzy duchem! — odparł ksiądz, pamiętam że zdania podobne słyszałem w szkole Normalnej, ze trzydzieści lat temu, gdy przechadzałem się po ogrodzie z kolegami, którzy odtąd pozyskali już głośne imię w świecie. Rozumowania ich były więcej oderwane, mniej używali przenośni określali tę kwestyę mianem przeciwbiegunowości sztuki i etyki... Ale słowa są zawsze słowami a czyny czynami pozostaną. Mówisz pan o nauce... ale cóżbyś rzekł o doktorze, któryby w celu zbadania przebiegu zakaźnej choroby, sam się jej dobrowolnie nabawił i zaraził nią całe miasto? Czy pomyślałeś pan kiedy, jaką odpowiedzialność ściągają na siebie za wyjawianie swej nicości moralnej ci autorowie, których pan za mistrzów swych uważasz? Nie czytałem tych dwóch romansów, o których pan wspomniałeś, ale „Wertera“ Goethego i „Rolę“ Musseta pamiętam dobrze. Czy pan sądzisz, że Ireneusz, targnąwszy się na własne życie, nie uległ po części wpływowi tych dwóch apologij samobójstwa? Smutek ogarnia na myśl, że choć Goethe i Musset dawno już pomarli, dzieła ich dziś jeszcze mogą podsunąć myśl zbrodniczą biednemu zrozpaczonemu dziecku!... Nie! choroby duszy dotykać wolno jedynie w celu wyleczania jej a to dyletanckie lubowanie się w nieszczęściu ludzkiem, bez współczucia, bez chęci przyniesienia ulgi, wstręt we mnie budzi... Wierzaj mi pan — zakończył, wskazując powieściopisarzowi krzyż na kościele Karmelitów — nikt nie wycierpiał, nie przebolał więcej, jak Ten, co dla nas życie położył, nigdzie skuteczniejszego lekarstwa nie znajdziecie!
— O! i Ten czasem, jak wszystko inne zawodzi — odparł Klaudyusz, rozdrażniony do żywego stanowczym tonem księdza — w jego przecież zasadach wychowałeś pan Ireneusza, który — jak pan sam przyznajesz — zawiódł pańskie oczekiwania.
— Niezbadane są wyroki Opatrzności — odpowiedział ksiądz Taconet, rzuciwszy na towarzysza spojrzenie pełne wyrzutu.
Zawstydzony Klaudyusz zarumienił się; żałował teraz, że widząc, iż zostaje pokonanym w dyspucie, rozmyślnie zadał bolesny cios przeciwnikowi.
Obaj mężczyźni w milczeniu już przeszli ulicę Vaugirard i Cassettę i stanęli przed bramą pensyonatu świętego Andrzeja, jednocześnie z gromadką dzieci, wracających z liceum. Było tam około czterdziestu wyrostków wesołych, starannie ubranych; na otwartych, młodzieńczych ich twarzach malowało się zadowolenie, niezniszczone przedwczesnem zepsuciem. Przechodząc koło przełożonego, uczniowie powitali go z szacunkiem i widoczną życzliwością, zdradzającą jak głęboki wpływ wywierał na nich niepospolity ten wychowawca. Klaudyusz wiedział zresztą oddawna, jak sumiennie ksiądz Taconet wywiązywał się ze swego zadania; wiedział, ze jego czujne i łagodne oko, śledziło za temi dziećmi na każdym kroku i w każdej dnia chwili, to też wzruszeniem przejęty, uścisnął go za rękę i rzekł:
— Jesteś pan zacny i sprawiedliwy człowiek!... to najpiękniejszy i najpożyteczniejszy talent!...
— Ten ocali Ireneusza... — pomyślał gdy ksiądz Taconet wszedł już do szkoły, która jemu dobrze była znaną z niewesołych dawnych czasów.
Myśli jego stały się teraz niezwykle smutnemi i poważnemi. Machinalnie prawie szedł ku domowi, w którym już od dni kilku nie był; zastanawiał się nad zdaniami wygłoszonemi przez księdza i nad samą osobą kapłana. Uczucie zadowolenia, jakiego doznawał parę godzin temu, siedząc na balkonie Koletty, minęło bez śladu. Cała nędza życia, jakie wiódł od dwóch lat przeszło, nie pomnąc na własną godność, stanęła mu teraz w myśli, uwydatniona jeszcze sprzecznością z życiem pracy i obowiązku, którego wzór miał chwilę temu przed oczyma. To uczucie pogardy dla samego siebie zwiększyło się jeszcze, gdy wszedł do swego mieszkania, w którem wszystko przypominało mu przykre lub występne chwile z przeszłości. Cały dramat, którego jednym z aktorów i on był także, uprzytomnił mu się w pomięci, wspólnie z Ireneuszem czytanie rękopisu „Sigisbeusza“, pierwsze przedstawienie tej sztuki, wieczór u pani Komoff i ukazanie się Zuzanny w pąsowej tualecie, bytność Koletty u niego nazajutrz po tym wieczorze, potem opowiadanie Ireneusza o wizycie pani Moraines, wyjazd do Wenecyi i powrót do kraju, uczucie które rozwijało się równoległe w sercu jego i Ireneusza i które spowodowało samobójstwo jednego a upodlenie drugiego.
— Ksiądz ma słuszność — pomyślał — wszystko są to wstrętne brudy... On jednak ocali Ireneusza — myślał dalej — zmusi go do wyjazdu zagranicę na jakie pół roku, rok może... Chłopak powróci zdrów na ciele i umyśle. Jest jeszcze młodym... Serce dwudziestopięcioletniego człowieka to bujna, silna roślina. Kto wie zresztą? Może go wzruszy przywiązanie Rozalii i ożeni się z nią ostatecznie... Bądź co bądź zwycięży. Cierpiał, ale nie shańbił się nigdy... A ja?...
Zastanawiał się nad obecnem swem położeniem: miał już przeszło trzydzieści pięć lat, nic go z życiem nie wiązało, chaos wewnętrzny i zewnętrzny; roztrojony umysł i zdrowie, nieład w sprawach pieniężnych i sercowych, absolutne przeświadczenie o niewielkiej wartości zarówno literatury jak uczucia, przytem zupełny brak odwagi, aby raz wziąć rozbrat z literaturą i rozpustą...
— Czyżby w istocie było zapóźno!... — zapytywał samego siebie, chodząc wzdłuż i wszerz po pokoju.
I nagle, oczyma wyobraźni ujrzał port, do którego mógłby się schronić po burzach żywota: dom mieszkającej na prowincyi ciotki, niemłodej już osoby, do której zwykle pisywał dwa lub trzy razy do roku, prosząc o przysłanie pieniędzy. Ujrzał czekający nań pokoik, którego okno wychodziło na łąkę; ujrzał krzaki wikliny, rosnące nad brzegami spokojnej płynącej rzeczki. Dlaczegóżby nie uciec do tego schroniska i nie spróbować tam nowego życia? Dlaczegóżby poraz ostatni nie spróbować uciec od brudów tej egzystencyi, co do której żadnego już nawet nie miał złudzenia?... Dlaczegóż nie jechać natychmiast bez pożegnania się z kobietą, której wpływ był stokroć zgubniejszym niż w pływ Zuzanny na Ireneusza?...
Wzruszony nadzieją możliwego jeszcze ratunku, wybiegł z mieszkania, wydawszy Ferdynandowi rozkaz pakowania kufrów. Idąc bez celu, machinalnie zaszedł na pola Elizejskie.
Wieczór był jasny i łagodny; niezliczony szereg powozów toczył się po szerokiej alei. Sprzeczność pomiędzy tak miłym mu niegdyś ruchem ulicznym a spokojnem otoczeniem, które go w miejscu zbawienia czekao — sprzeczność ta zachwiała postanowienie powzięte przez artystę. Usiadłszy na krześle, przyglądał się przejeżdżającym. Poznając tego lub owego i przypominając sobie różne prawdziwe lub zmyślone ploteczki, które o każdej i o każdym krążyły... Nagle jeden z powozów zwrócił jego uwagę. Tak, wszak go wzrok nie myli W eleganckim odkrytym powozie, zobaczył Zuzannę siedzącą obok barona; Paweł Moraines siedział na przodzie. Zuzanna uśmiechała się zalotnie do barona, który zapewne wziął kochankę i jej męża na obiad do lasku. Nie spostrzegła powieściopisarza, który długo przeprowadzał wzrokiem piękną jej główkę, pochyloną ku opiekunowi, wreszcie roześmiawszy się głośno, zawołał:
— Życie to głupia farsa, którą szaleńcy tylko chcą na dramat przerobić!
Spojrzawszy na zegarek, wstał pospiesznie:
— W pół do siódmej, spóźnię się do Koletty!
I wskoczył do przejeżdżającej dorożki ażeby przybyć na ulicę Rivoli — o pięć minut wcześniej!

KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.