Kłamstwa/Tom I/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Paul Bourget
Tytuł Kłamstwa
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Mensonges
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Paweł Bourget.

KŁAMSTWA.
Romans paryzki
Tom I.
WARSZAWA.
Wydawnictwo „Przeglądu Tygodniowego".
Pasaż Miodowa-Długa № 23.

1904.


Дозволено Цензурою.
Варшава, 28 Октября 1903 г.




I.
Cichy zakątek w Paryżu.

— Proszę pana — rzekł woźnica, obracając się na koźle — brama już zamknięta...
— O wpół do dziesiątej! — ozwał się głos z głębi powozu. — A to zakazana dzielnica! Ha! trudna rada, sucho na ulicy, pójdę piechotą.
Po chwili wyskoczył z powozu młody jeszcze mężczyzna i podniósłszy futrzany kołnierz, aby się zabezpieczyć od zimna, wysunął na bruk ulicy nogę obutą w wycięty kamasz. Cienkie, lakierowane obuwie, jedwabne, haftowane skarpetki, czarne spodnie i szapoklak, kazały się domyślać, że mężczyzna ów miał pod futrem zupełny strój balowy.
Elegancka dorożka, z której wysiadł przed chwilą, stała zwykle koło teatru lub klubu, to też woźnica, nieprzyzwyczajony do wożenia gości po ciasnych, miejskich zaułkach, przyglądał się ciekawie tej zamkniętej ulicy, która istotnie dziwny przedstawiała widok, jakkolwiek znajdowała się tuż obok przedmieścia Saint-Germain. Ale w owym czasie — na początku lutego 1879 roku — ulica Coëtlogon, łącząca ulice Assas i de Rennes, odznaczała się jeszcze dwiema chrakterystycznemi cechami: wejście do niej zamykano na noc, ułożonemi z żelaznych sztab wrotami, po nad któremi umieszczonym był kaganek, zawieszony na przeciągniętym poprzecznie sznurze. Obecnie już miejscowość ta zmienioną jest do niepoznania. Tajemniczy domek stojący wpośród ogrodu a służący prawdopodobnie za schronienie samotnej wdowie, zniknął bez śladu. Pusty plac, który od strony ulicy Rennes uniemożebniał przystęp powozom, został oczyszczony z zalegających go stosów kamieni. Jasno płonące latarnie gazowe zajęły miejsce dawnego kaganka.
I tylko dwa wystające nieco z bruku kamienie pozostały, jako jedyny ślad miejsca, po którem ślizgały się niegdyś zasuwane co wieczór wrota.
Młody mężczyzna stał długą chwilę przed wrotami i przyglądał się w milczeniu wązkiej a ciemnej uliczce, w której na lewo ciągnął się szereg domków, na prawo widniały drzewa ogrodu a w głębi rysowały się niejasno rusztowania, świadczące o wznoszeniu tam nowych budowli. Cały ten krajobraz rozświecał tylko blady, zimowy księżyc, jaśniejący na ponurem sklepieniu niebieskiem, zasłoniętem ciemnemi chmurami. Chmury te biegły szybko, szybko goniły jedna drugą, zasłaniając chwilami tarczę księżyca.
— Pyszna dekoracya do sceny pożegnalnej — półszeptem odezwał się młody człowiek i po chwili głośniej już dodał:

„Do chwili, w której ukaże się marzące, Ponure oko księżyca“.

Po akcencie, z jakim nieznajomy nasz wypowiedział te dwa wiersze Wiktora Hugo, każdy obdarzony choć trochę zmysłem spostrzegawczym, odgadłby w nim niechybnie literata. Istotnie też, nazwisko Klaudyusza Larcher było w owej chwili dość znanem w świecie literackiem. Ale w tym wirze coraz to nowych dzieł i nieustannej reklamy, każdy tak rychło w zapomnienie popada, że autorowie głośni przed laty dziesięciu, są dla nas dzisiaj tak dawnymi, jakgdyby w poprzedniem pisali stuleciu.
Młody mężczyzna — wyglądał bowiem na lat trzydzieści zaledwie, chociaż dobiegał czterdziestu — pozyskał był rozgłos chwilowy, napisaniem dwóch dramatów: „Strzyga“ i „Wiarołomni“, osnutych na tle stosunków współczesnych a grzeszących — być może — zbyt uderzającem podobieństwem do utworów Aleksandra Dumasa, syna; nie zszargał był jeszcze swego nazwiska tak dźwięcznie i śmiało brzmiącego, nie podpisywał niem lichych artykułów dziennikarskich, ani powieści pozbawionych planu i myśli przewodniej. Był on w owej epoce autorem dwóch sztuk dramatycznych, nacechowanych wprawdzie konwencyonalnym nieco pesymizmem a jednak silne sprawiających wrażenie, dzięki żywości dyalogu i subtelności analizy.
W 1879 roku — zatem w trzy lata po ukończeniu prac powyższych — Klaudyusz zaczynał już ulegać powabom życia próżniaczego, tracił czas na łatwych i poczytnych robotach literackich, nie czując w sobie siły przedsięwzięcia pracy poważniejszej i dłuższego namysłu wymagającej. Jak większść pisarzy analityków, przywykł nieustannie badać i sądzić samego siebie, co jednak nie wywierało najmniejszego wpływu na jego postępki. Najsłabsze na pozór szczegóły, doprowadzały go do rozmyślań nad sobą i swojem przeznaczeniem, ale jedynem następstwem tego wnikania w głąb własnej istoty, była bolesna, ciągła świadomość swej nicości. I teraz oto widok tej cichej uliczki i wspomnienie Wiktora Hugo przypomniały mu, że od kilku miesięcy napróżno postanawiał wieść życie spokojnie i ciągłej pracy o oddane. Pomyślał, że powinien napisać nowelkę do jednego z miesięczników paryzkich, artykuł do jednego z dzienników, dramat zamówiony od tak dawna i że zamiast siedzieć przy biurku w swem mieszkaniu, przy ulicy de Varenne, włóczy się wieczorem po mieście w stroju próżniaka i dandysa.
Cały wieczór i większą część nocy spędzi n a wieczorze wydawanym przez bogatą rosyankę, zamieszkałą w Paryżu, hrabinę Komof, w której wspaniale urządzonych salonach zbierało się liczne, lecz nader mieszane towarzystwo. Nie na tem jeszcze koniec jego winy. Oto przyjechał tu, aby zaprowadzić z sobą do hrabiny jednego z kolegów po piórze; młodszego od siebie o lat dziesięć, który dotąd mieszkając w jednym z domków zacisznej, posępnej uliczki Coëtlogon, poświęcał się systematycznej pracy, za którą on sam bezsilnie tęsknił oddawna, Dwudziestopięcioletni Ireneusz Vincy, niespodzianie dla samego siebie pozyskał był równie głośną jak krótkotrwałą sławę, napisaniem jednoaktowej wierszowanej komedyjki „Sigisbeusz“, utworu zdradzającego umysł marzycielski i rozbujałą fantazyę. Komedya ta — jak niegdyś „Przechodzień“ Franciszka Coppéego — wywołała szalony zachwyt wśród znudzonej paryzkiej publiczności, sala teatralna trzęsła się od oklasków a dzienniki wynosiły pod niebiosa młodego poetę. Klaudyusz sądził, że część tych pochwał i jemu się z prawa należy. Wszak on najpierwszy miał w ręku rękopis „Sigisbeusza“ i zaniósł go sławnej aktorce Colette Rigaud, która dopomogła do przezwyciężenia wszelkich przeszkód? Potem znów, gdy hrabina Komof szukała sztuki do przedstawienia amatorskiego, wszak on to doradził wybrać „Sigisbeusza“. Hrabina przystała chętnie. Dziś właśnie miało się odbyć przedstawienie, to też Klaudyusz, który zobowiązał się przyprowadzić autora sztuki, przyjechał n a ulicę Coëtlogon, gdzie Ireneusz Vincy mieszkał, w domu swej zamężnej siostry.
Względność ta, jaką on — wytrawny już pisarz — okazywał młodzieńcowi, wstępującemu zaledwie na arenę literacką, nie była wolną od pewnej ironii i próżności. Klaudyusz wyśmiewający bez litości bogate i kosmopolityczne towarzystwo hrabiny Komof a jednak należący do stałych jej gości, cieszył się myślą zapoznania młodego kolegi ze swemi stosunkami w wielkim świecie. A przytem lękliwość Ireneusza, dziecinne niemal zdziwienie, jakiem przejmowało go to czarodziejskie słowo: „wielki świat“ — bawiło złośliwego szydercę. Gdy przed kilkoma dniami po raz pierwszy wprowadzał Ireneusza do salonów hrabiny, ubawił się serdecz — nie widokiem iście komicznej jego nieśmiałości. Teraz więc, litując się nad młodym poetą, który zapewne z gorączkową niecierpliwością oczekiwał jego przybycia, przebiegł szybko kilkanaście kroków dzielących go od domu, w którym mieszkał jego przyjaciel.
— Ktoby uwierzył, że ja także byłem niegdyś równie nieśmiałym — pomyślał w duchu, przypominając sobie chwilę, w której po raz pierwszy wstępował w świat uczucia tego nie doświadczali nigdy ci, którzy wzrastali w salonach i dla salonów... w gruncie rzeczy nie jestże śmiesznem, abyśmy właśnie bywali u łudzi podobnych?...
Filozofując w ten sposób, Klaudyusz doszedł do drugiej bramy, a znalazłszy ją zamkniętą, pociągnął za dzwonek. Po za bramą znajdowała się dość długa aleja, prowadząca cło trzypiętrowego domu, oddzielonego od ulicy ogrodem kwiatowym. W głębi alei znajdowało się mieszkanie stróża. Czy ten ostatni wyszedł był na chwilę ze swej izdebki, czy też dzwonek ozwał się zbyt słabo, dość, że Klaudyusz musiał po raz drugi pociągnąć za żelazne kółko, przyczepione do długiego łańcucha, który zastępował miejsce sznurka. Stojąc koło bramy, miał czas przyjrzeć się domowi, w którym błyszczało światło w je dnem tylko oknie na parterze. W tem właśnie mieszkaniu, którego cztery okna wychodziły na kwiatowy ogródek, mieszkała rodzina Fresneau. Siostra młodego poety, Emilia, była żoną nauczyciela prywatnego, Maurycego Fresneau, z którym Klaudyusz kolegował czas jakiś w pierwszych latach pobytu swego w Paryżu. Dzisiaj, zepsuty powodzeniem i sławą, wstydził się tych czasów ubóstwa: o ileżby było zaszczytniej w klubie lub z wesołemi dziewczętami, trwonić grosz po ojcach odziedziczony! A jednak utrzymywał stałe stosunki z dawnym kolegą przez wdzięczność za pomoc pieniężną, jakiej niegdyś od niego doznawał. Z początku zwrócił był uwagę na Ireneusza, przez życzliwość dla swego starego towarzysza niedoli, potem bezwiednie niemal uległ urokowi charakteru młodego poety. Ileż razy zmęczony życiem, znudzony bezczynnością i przelotnemi miłostkami, przychodził odpocząć w skromnym pokoiku Ireneusza, znajdującym się tuż za jadalnią, w której teraz właśnie płonęło światło lampy! Dzięki właściwej artystom szybkości wyobraźni, obraz pokoju tego odmalował się w tej chwili w umyśle Klaudyusza żywo, plastyczne, jak symbol idealnego życia, jakie pędził dotychczas jego przyjaciel. Z pomocą siostry, młody poeta wykleił ściany czerwonem obiciem, od którego żywo odbijały rozwieszone gdzieniegdzie obrazy, o wytrawnym smaku samotnego marzyciela: kilka stalorytów rylca Goya, malowidło Alberta Dürera, oraz „Helena“ i „Orfeusz“ Gustawa Moreau.
Każdy sprzęt w tym skromnym pokoiku był miłym Klaudyuszowi; ileż razy zazdrościł poecie twardego żelaznego łóżka, małego stolika do pisania, a nawet tej cytaty z „Naśladowania“ którą Ireneusz skreślił na drzwiach wchodowych; „Cella continuata dulcescit!“ Wspomnienie to spowodowało nagłą zmianę w usposobieniu Klaudiusza, głęboki smutek ogarnął go na myśl, że wejście w świat, ukazanie się w salonach hrabiny Kornof, było nader ważnym wypadkiem w życiu tego dwudziestopięcioletniego dziecka, które dotąd nie zetknęło się nigdy z obłudą. I on to jest sprawcą, że to serce za ideałem goniące, zostanie rzucone na pastwę ludziom pełnym fałszu i obłudy!
— Nie moja w tem wina... — rzekł sam do siebie, gdy zgrzyt klucza w zamku wyrwał go z marzenia. — A przecież ja właśnie namówiłem go, aby mi towarzyszył i ubrałem go na ten wieczór...
Istotnie, zaprowadził był Ireneusza do swego krawca, szewca i kapelusznika, aby dokonać tego, co żartobliwie nazywał „pasowaniem na rycerza“ niedoświadczonego młodzieniaszka.
Należało pomyśleć zawczasu o niebezpie czeństwach, mogących wyniknąć z tego zetknięcia się ze światem... Ale pocóż zawczasu przewidywać zło? Zostanie przedstawionym czterem lub pięciu paniom, otrzyma zaproszenie na kilka obiadów a potem zapomni, zapomni sam i o nim zapomną...
Przebiegłszy szybko aleje, zadzwonił do pierwszych drzwi na prawo, wiodących do mieszkania państwa Fresneau. Po chwili stanęła we drzwiach gruba i ciężka dziewczyna, o głupowatej twarzy, otoczonej czepkiem wieśniaczek z Auvergne. Za krótki stan, wysoko podniesione ramiona, zwierzęco-bezmyślny wyraz, malujący się w szarych jej oczach, czyniły ją bardzo nieponętną. Całe zachowanie się dziewczyny zdradzało instynktowną nieufność: ostrożnie uchyliła drzwi, zamiast roztworzyć je naoścież i podniósłszy do góry naftową lampkę, z przymrużonemi oczyma, przyglądała się gościowi. Ale gdy poznała Klaudyusza, płaska jej twarz rozjaśniała się wyrazem zadowolenia, świadczącym o serdecznej życzliwości, z jaką nowo przybywający witanym był zawsze przez rodzinę Fresneau. Służąca dygnęła uprzejmie i uśmiechnęła sią, ukazując dwa rzędy drobnych białych zębów, przerwanych — jak u zwierząt — szczerbą między siekaczami a trzonowemi.
— Dobry wieczór, Franciszko — zagadnął młody człowiek — czy twój pan już ubrany?
— Ach! to pan, panie Larcher z — radością zawołała służąca — tak, mój pan ubrał się już i wygląda ślicznie, jak cherubinek... Zastanie pan całe towarzystwo w jadalnym pokoju... Zaraz, zaraz, pomogę panu zdjąć futro... Ach! Jezus Marya! toż to dopiero ciężko dźwigać takie futrzysko na grzbiecie....
Poufałość dziewczyny służącej „do wszystkiego“, sprowadzonej przez pana Fresneau z rodzinnej jego wioski w Auvergne, od lat piętnastu gospodarującej w tym domu jak u siebie — bawiła zawsze Klaudyusza. Należał on do ludzi, uganiających się za prostotą obejścia — bodajby rubaszną nawet — dlatego może, że prostota ta pozwala mu znaleźć odpoczynek po suchej i nużącej pracy umysłowej. Śmiał się serdecznie, gdy Franciszka wydawała swój sąd o jego pracach literackich, albo z przedziwną naiwnością wyrażała obawę, by jej nie przedstawił w której ze swych sztuk dramatycznych, albo wreszcie używała w rozmowie wyszukanych wyrażeń, które zasłyszawszy od państwa, powtarzała następnie, przekręcając w najdziwaczniejszy sposób. Wychwalając niezmordowaną pracowitość swego pana, twierdziła, że „identifryzuje się on ze swymi bohaterami“ a Klaudyusz, śmiejąc się do rozpuku, spisywał te i tym podobne brednie, w jednym ze swych notatników, w którym zbierał materyały do dawno zamierzonej, lecz nierozpoczętej nawet dotychczas powieści. Nieraz też rozmyślnie sam wszczynał gawędę z rezolutną wieśniaczką. Dziś jednak nie uczynił tego, dręczony smutkiem, jaki mu sprawiała myśl, że wchodził w ten dom w złowrogiej roli szatana — kusiciela. Podczas, gdy Franciszka wieszała futro na wieszadle, stał zamyślony, przyglądając się korytarzowi, na który wychodziły drzwi od wszystkich pokojów! A przecież znał tak dokładnie rozkład całego mieszkania: w głębi na prawo znajdował się pokój Ireneusza, wystawiony na południe; na lewo po północnej stronie domu była mała sypialnia małżonków Fresneau a tóż obok pokoik sześcioletniego ich synka Kostusia, którego pani Emilia kochała mniej niż brata.
Klaudyusz wiedział dobrze, dlaczego młody był tak bałwochwalczo ubóstwianym przez siostrę, znał dokładnie całą przeszłość tej rodziny. A historya ta prosta, lecz smutna i rozrzewniająca, mogła w zupełności usprawiedliwić wyrzuty, jakie czuł w głębi serca, wyrywając Ireneusza z otoczenia, które w nim całe swe szczęście widziało.
Ojciec Emilii i Ireneusza, adwokat w Vouziers, zmarł nagle wskutek nadużycia gorących napojów. Sprzedano ruchomości i dwie wioseczki, stanowiące własność zmarłego a po pokryciu długów, wdowa znalazła się w posiadaniu pięćdziesięciu tysięcy franków Ale pobyt w Vouziers przypominał zbyt żywo smutną przeszłość, wkrótce też, zabrawszy dwoje małych jeszcze dzieci, przeniosła się do Paryża.
Jedynym opiekunem pani Vincy, został teraz brat jej, ksiądz Taconet, który ukończywszy szkołę normalną, wstąpił był do seminaryum ku zdumieniu jego kolegów, nie mogących wytłómaczyć sobie pobudek tego dziwnego postępowania. Nie rozumieli też oni, dlaczego natychmiast po przyjęciu ostatnich święceń, dawny ich kolega stanął na czele zakładu naukowego dla męzkiej młodzieży. Ksiądz Taconet, człowiek głęboko religijny, lecz liberalnych przekonań, spostrzegł był oddawna, że bogate sfery mieszczaństwa paryzkiego wahają się z wyborem dla swych dzieci szkół czysto świeckich lub duchownych, nie znajdują ani w tych, ani w tamtych warunków odpowiednich do rozwinięcia w uczniach uczuć religijnych, nakazywanych przez tradycyę — i wolnomyślności, nakazywanej przez ducha czasu.
Po długim namyśle postanowił zatem obrać zawód kapłański, dlatego, aby tem łatwiej doprowadzić do skutku zamiar pogodzenia tych dwóch krańcowych prądów. Nie zaznał chwili spoczynku, dopóki marzenia jego urzeczywistnionemi nie zostały. Dobrawszy do pomocy dwóch młodszych od siebie księży, założył pod wezwaniem swego patrona, Świętego Andrzeja, szkołę duchowną z programem szkół świeckich, a głównie lyceum Świętego Ludwika. Szkoła Świętego Andrzeja uzyskała wkrótce rozgłos tak powszechny, że w trzecim roku jej istnienia, trzy jednokonne omnibusy wystarczały zaledwie, aby przywieźć młodych wychowańków do zakładu i odwieźć ich do domu po ukończonych godzinach nauki.
Możność dania wyższego wykształcenia dziesięcioletniemu wówczas synowi, skłoniła głównie panią YVincy do zamieszkania w Paryżu, tembardzej, że Emilia, starsza o lat sześć od brata, mogła jej być wielką pomocą w prowadzeniu miejskiego gospodarstwa. Ksiądz Taconet, który umiejętnie obracał funduszami zakładu, namówił siostrę, aby skromny swój kapitalik umieściła w papierach włoskich, mających wówczas kurs najwyższy. Usłuchawszy rady brata, pani Vincy mogła rozporządzać rocznie sumą dwóch tysięcy ośmiuset franków. Cała tajemnica bałwochwalczej czci, jaką Emilia otaczała brata, wynikała przeważnie z ogromu codziennych umartwień, nieuniknionych przy tak szczupłych dochodach. W życiu serca cierpienie jest tem, czem pieniądz w grze. Przybywszy do Paryża w 1863 roku, pani Vincy zamieszkała na trzeciem piętrze znanego nam już domku przy ulicy Coëtlogon. W krótce po urządzeniu się w nowem mieszkaniu, zachorowała ciężko, to też Emilia do śmierci matki, zaszłej w 1871 roku, dźwigała na swych barkach potrójny obowiązek: pielęgnowania chorej, czuwania nad nauką brata i zarządzania gospodarstwem w warunkach, w których każde pięćdziesiąt centymów stanowiły pokaźną sumę. Do ostatniej chwili spełniała ciężkie to zadanie, słowo skargi nigdy nie wybiegło jej na usta a tylko bledsze niż dawniej i wychudłe policzki świadczyły, że brzemię to przewyższało jej siły. Stała się podobną do bohaterek starych piosenek francuzkich, do tych robotnic, dla których najwyższą osłodą ciężkiego i praco witego życia jest widok kwitnącej roślinki na oknie.
Jej kwiatkiem, jej osłodą było przywiązanie do brata a szkolne tryumfy tego ślicznego dziecka o pięknych, pełnych blasku oczach, jedyną były nagrodą Emilii za wszystkie jej trudy i poświęcenia. Dzieckiem jeszcze będąc, Ireneusz zaczął pisywać wiersze, a szczęśliwa Emilia była jedyną powiernicą tych pierwszych prób poetyckich. Gdy w sześć miesięcy po śmierci matki, profesor Fresneau oświadczył się o jej rękę, przyjęła chętnie jego propozycyę, pod warunkiem, aby zamieszkali stale w Paryżu razem z Ireneuszem, który pragnął poświęcić się zawodowi literackiemu. Fresneau przystał z radością na to żądanie. Dobry ten i prosty człowiek, był jednym z ludzi, którzy umiejąc kochać prawdziwie, godzą się bez szemrania na wszelkie prośby ukochanych. Od lat już kilku będąc korepetytorem Ireneusza, widywał codziennie Emilię i pokochał ją całem sercem, nie śmiejąc nigdy wspomnieć o swem uczuciu. Dziwne podobieństwo położenia przyciągało do młodej dziewczyny tego człowieka, liczącego blizko lat czterdzieści. Czyż i on także nie wyrzekł się wszelkich egoistycznych nadziei, wszelkich ambicyi osobistych, aby spłacić długi pozostałe po ojcu, który w nieszczęśliwych przedsiębiorstwach handlowych stracił był cały majątek? Od 1858 do 1872 roku, wypłacił sumę dwudziestu tysięcy franków, zebrawszy te pieniądze z lekcyi, płatnych po pięć franków miesięcznie. Jeżeli do ilości godzin pracy, jakiej powyższy rezultat domyślać się pozwala, doliczymy czas, potrzebny na układanie kursów, poprawianie kajetów i przebieganie z jednej lekcyi na drugą — otrzymamy bilans smutnej egzystencyi nauczyciela prywatnego, egzystencyi zużywającej w końcu najsilniejsze nawet organizmy. Miłość dla Emilii była jasną kartą w tem życiu, w którem na marzenie nigdy czasu nie stało. Ksiądz Taconet pobłogosławił młodą parę a Ireneusz pozyskał jednego jeszcze niewolniczego czciciela swego geniuszu.
Klaudyusz Larcher znał oddawna wszystkie te fakta, które nie pozostały bez w pływu na wyrobienie talentu i charakteru młodego poety. To też, gdy stojąc w nawpół ciemnym korytarzu rozglądał się naokół, rozumiał wybornie myśl kierującą urządzeniem tego przedpokoju. Wiedział, dlaczego tuż przy drzwiach, obok ciężkiego wełnianego parasola, należącego do pana domu, znajduje się elegancki, angielski parasol, kupiony przez Emilię dla brata. Wiedział, czyim darem była ta śliczna laseczka Ireneusza, z rączką z kości słoniowej o wielokroć przewyższająca swą wartością gruby i prosty kij, którego pan Fresncau używał w dnie pogodne.
Wiedział, że książki profesora leżały długo pyłem okryte, na drewnianych półkach korytarza, zkąd następnie wyrzucono je do ciemnej komórki, a korytarz oddano Ireneuszowi, który pozawieszał ściany wy brane mi przez siebie rycinami.
Między innemi znajdowało się tu kilka wspaniałych litografii, przedstawiających Napoleona, co prawdopodobnie niemile razić musiało republikańskie przekonania pana Fresneau. Ale Klaudyusz wiedział także, że profesor przez miłość dla żony, nietylko nie sprzeciwiał się nigdy nieustannym poświęceniom wszystkich na usługi młodego poety, ale uwielbiał go zarówno jak siostra, wuj a nawet służąca.
Ksiądz Taconet bowiem podzielał w zupełności ogólną cześć dla Ireneusza. Czyż chrześciańskie wychowanie, jakie odebrał młodzieniec, nie dawało dostatecznej rękojmi, że kiedyś poświęci swój talent pisarski obronie interesów kościoła? Obliczywszy, że siostrzeniec nie będzie w przyszłości bez grosza, bo kapitał ulokowany w papierach włoskich, przynosił obecnie trzy tysiące franków rocznie, że on sam zapisze mu dość pokaźną sumę, przyczyniał się do wprowadzenia młodego Ireneusza na drogę pracy literackiej, na której to dziecię szczęścia same tylko róże dotąd widziało. A któż lepiej od Klaudyusza mógł ocenić wartość szczęścia, jakie zapewnia człowiekowi ożywcze ciepło domowego ogniska, serdeczna przyjaźń i pieszczota kochającej rodziny.
Wszak on sam — sierota bez ojca i matki — od dwudziestego roku życia szedł o własnych siłach, zmuszony walczyć z tysiącem zawodów i przeciwności, jakie na każdym kroku spotykają w Paryżu ubogiego początkującego literata.
Dziwne rozrzewnienie ogarniało go zawsze, ilekroć wchodził do domu rodziny Fresneau, uczucie to i teraz ścisnęło mu serce, lecz postanowił zagłuszyć je głośnym śmiechem i udawaniem obojętnego na wszystko sceptyka. Doszedł on był do takiego stopnia nerwowego rozstroju, że każde silniejsze wzruszenie sprawiało mu ból dojmujący, lecz straciwszy nadzieję pokonania kiedykolwiek tej nadmiernej wrażliwości, obrzucał przekleństwami zbyt czułe serce.


II.
Naiwne serca.

Z wesołym też szyderczym uśmiechem na ustach, Klaudyusz wszedł do jadalnego pokoju, gdzie zgodnie z oznajmieniem Franciszki, zastał całe „towarzystwo“: Ireneusza, bohatera dzisiejszego wieczoru, państwa Fresneau, panią Offarel żonę urzędnika z ministeryum wojny, oraz dwie jej córki: Anielę i Rozalię. Umeblowanie tego pokoju, składające się z okrągłego dębowego stołu i takichże krzeseł, pokrytych czarnym wełnianym rypsem, wyświeconym od długiego użycia, kupionem było przez ojca Emilii, gdy tenże urządzał się w Vouziers a zachowanem dotąd w całości, dzięki iście holenderskiemu porządkowi. Stojący pud ścianą piecyk żelazny wysuszał atmosferę i tak już zacieśnionego pokoju, stanowiąc zarazem wymowny dowód oszczędności gospodyni.
Emilia pozwalała palić drzewem li tylko w pokoju Ireneusza. Światło porcelanowej lampy zawieszonej na miedzianych łańcuszkach rzucało z góry promienie na głowy zgromadzonych koło stołu i ściany oklejone papierem w duże ciemnożółte liście.
Gdy Klaudyusz stanął we drzwiach, wszystkie twarze zwróciły się ku niemu, lecz na każdej z nich inny malował się wyraz. Ludzie, należący do średnich warstw społecznych, nie starają się tak usilnie o ukrywanie swych sympatyi lub antypatyk tkwiące w człowieku zwierzę, jest tu mniej uswojonem, mniej obezwładnionem przez konieczność ciągłej, kłamanej uprzejmości. Emilia podała Klaudyuszowi ręką z uśmiechem i szczęściem na ustach, z wyrazem radości w oczach; w całej jej postawie widniało — szczere zadowolenie, z jakiem witała gościa, będącego prawdziwym przyjacielem jej brata.
— Nieprawdaż, jak mu pięknie w tem ubraniu? — zapytała Klaudyusza, zanim ten zdołał ukłonić się i usiąść przy stole.
Istotnie też Ireneusz przedstawiał w tej chwili skończony typ przystojnego młodzieńca — a gatunek ten nie często w Paryżu widzieć się daje. Dwudziestopięcioletni autor „Sigisbeusza“ zachował był świeżość cery, czoło bez zmarszczek i blask oczu, świadczących o czystości jego serca i o nienadwerężonym organizmie. Był on uderzająco podobnym do Alfreda de Musset, jakim sławnego poetę widzimy na pięknem popiersiu, dokonanem przez rzeźbiarza Dawida. Tylko jasna i długa broda, gęste włosy oraz szerokie ramiona nadawały Ireneuszowi pozór zdrowia i siły, jakich niedostawało zniewieściałej i wątłej postawie genialnego twórcy „Nocy majowej“.
W jego pięknych szafirowych oczach, widniało w tej chwili niczem niezamącone szczęście wykwintny strój balowy uwydatniał wrodzoną jego zręczność, usprawiedliwiając w zupełności zachwyt Emilii. Przezorna siostra pamiętała nawet o złotych spinkach do koszuli i mankietów, kupiwszy je po tajemnej naradzie z Klaudyuszem z pieniędzy oszczędzanych grosz po groszu. Jej także dziełem był misternie związany węzeł krawata Ireneusza. W dzień pierwszego występu w świat, stroiła brata z tą samą pieczołowitością, z jaką przed czternastu laty ubierała go do pierwszej komunii.
— Poczciwa ty moja siostrzyczko! — zawołał Ireneusz z wdzięcznym uśmiechem, odsłaniającym rzędy równych i białych zębów — przebacz jej, Klaudyuszu, moja osoba jest jedynym przedmiotem jej kokieteryi...
— Cóż to? Przyszedłeś pan znowu bałamucić Ireneusza? — odezwał się Fresneau, ściskając serdecznie dłoń nowoprzybyłego. Nauczyciel siwiejący już oddawna, był wysokiej, barczystej postawy, wiecznie rozczochrany i nieogolony.
Nieprzyjmując udziału w ogólnej rozmowie, siedział pochylony nad dużemi arkuszami papieru, na których dopisywał ołówkiem uwagi lub reguły gramatyczne.
Teraz jednak odsunął robotę i z głębokim westchnieniem dodał:
— Ach! szczęśliwy człowieku! nie zaznałeś nigdy męczarni, jaką jest przymusowe poprawianie ćwiczeń!... Może wypijemy po kieliszeczku dla rozgrzania się?
Uprzejmy gospodarz sięgnął po szklanną karafkę, której Emilia zapomniała widocznie schować, sprzątając po podwieczorku. Pokój jadalny w zwykłym trybie życia służył zarazem za salonik. W bawialni położonej po przeciwległej stronie domu, siadywano tylko w dnie uroczystości rodzinnych.
— Służę papierosikiem — częstował znowu pan Fresneau, podając gościowi pudełko z tytoniem i kajecik żółtej bibułki.
Przywitawszy gospodarzy domu, Klaudyusz złożył pełen uszanowania ukłon paniom Offarel, z których żadna nie podała mu ręki. Wszystkie trzy wydawały się bardzo zajęte: matka robiła niebieską pończochę i od czasu do czasu, wyjmując drut, drapała się nim w głowę, panny haftowały płócienny szlak, naszyty na zielonej ceracie. Pani Offarel, siwa jak gołąb, o twarzy dziwnie zmarszczonej i kwadratowej, rzuciła na nowoprzybyłego pełne głębokiej niechęci spojrzenie z po za okularów, które spadały ustawicznie z zadartego jej nosa. Aniela przygryzła wargi, wstrzymując uśmiech szyderczy.
Na pierwszy rzut oka łatwo było odgadnąć, że ta dziewczyna o chytrem i bystrem spojrzeniu, wiecznie uśmiechnięta lub zarumieniona ze wstydu, należała do tak rozpowszechnionego gatunku nieśmiałych a zarazem złośliwych panien. Rozalia pochyliła się niżej nad robotą, nie podnosząc oczów równie czarnych i pięknych, jak oczy siostry, ale pełnych słodyczy i nieudanej dziewiczej skromności. Po chwili dopiero podniósłszy powieki, zwróciła wzrok w stronę Ireneusza, a ręce jej drżały z lekka, gdy końcem igły oznaczała niedość wyraźny deseń haftu. I znów schyliła głowę tak nizko, że promienie światła oblały ciemno-kasztanowate jej włosy. Żaden z tych drobnych szczegółów nie uszedł badawczego oka Klaudyusza, który od dawna już znał wszystkie zwyczaje i usposobienia pań Offarel. Bezwątpienia pan Offarel przyprowadził je tu natychmiast po obiedzie i poszedł do kawiarni, w której codziennie z wzorową sumiennością czytywał wszystkie dzienniki. Nie trudno mu też było domyśleć się, że najgorętszem pragnieniem pani Offarel było połączenie Rozalii z Ireneuszem, podejrzewał nawet swego młodego przyjaciela o bezwiedne podsycanie tych nadziei, tembardziej że serduszko Rozalii oddawna już uległo powabom talentu poety i ujmującej jego powierzchowności. Dla niewinnej dziewczyny zarówno jak i dla wszystkich członków tego szczupłego grona, wieczór u pani Komof zdawał się być tajemniczą wyprawą do jakiejś odległej a fantastycznej krainy. Wyprawa ta wzbudzała w jednych szalone nadzieje, w innych znów urojone obawy.
Emilia, rojąca zawsze o świetnej przyszłości dla brata, wyobrażała go sobie, jak stojąc oparty o gzems kominka, odczytuje swe prace wobec wykwintnego towarzystwa a potem pozyskuje serce i rękę pięknej i bogatej księżniczki.
Ostatnie te wyrazy wymawiała tonem, świadczącym o zupełnej nieznajomości różnic społecznych.
Rozalia zaś cierpiała tak srodze, jak tylko prawdziwie kochająca kobieta cierpieć jest zdolną. Jakaś nieokreślona obawa ściskała jej serce, gdy widziała, jaka radość maluje się w oczach Ireneusza, jakiem zadowoleniem przejmowała go myśl wejścia w dom, do którego ona towarzyszyć mu nie mogła. Klaudyusz spostrzegł jedynie sympatyę Rozalii do swego przyjaciela, nie domyślał się jednak, jak blizki stosunek łączył tych dwoje ludzi. Ale w ów, tak pamiętny dla Rozalii, wiosenny wieczór, gdy Ireneusz wyznał jej swe uczucia, był on jeszcze człowiekiem nieznanym, miała go dla siebie wyłącznie... wiedziała, że jej towarzystwo mu wystarcza... że zdala od niej wszystko go nuży i męczy. Teraz zaś, powodowana bezwiedną prawie obawą, rozumiała całą doniosłość grożącego jej niebezpieczeństwa. Rzuciwszy okiem na skromną swą sukienkę, na niezgrabne buciki, zbyt szerokie na drobną jej nóżkę, na gładkie choć śnieżnej białości mankiety, czuła się dziwnie upokorzoną, porównywając w myśli skromny swój ubiór z wykwintnemi strojami tych pań, z któremi Ireneusz miał poznać się w salonie hrabiny. Nie dziw więc, że ręce jej drżały nerwowo, że bolesny niepokój przejmował biedne jej serduszko a łzy cisnęły się do oczów, patrzących błagalnie niemal na Klaudyusza, którego pan Fresneau nie przestawał częstować papierosami i wódką.
— Proszę, niech pan spróbuje... znakomity jabłecznik, który dostałem z Normandyi od jednego z dawnych mych uczniów... A więc nie! stanowczo?... Jednak lubiłeś go pan niegdyś... Pamiętasz pan te czasy, kiedyśmy dawali razem lekcye u starego Vanaboste?... Cztery godziny dziennie wykładu, stosy kajetów do poprawienia i to wszystko za sto pięćdziesiąt franków miesięcznie... Z tem wszystkiem, jaki to człowiek był wesół wówczas... Dziś jeszcze pamiętam tę małą kawiarnię, do której chodziliśmy nieraz pokrzepić się kieliszkiem takiejże samej nalewki. Przekonywałeś mnie pan wymownie, że spirytus dodaje życia i młodości...
— Ale byłem wtedy młodszy o lat dwanaście — odparł Klaudyusz z wesołym uśmiechem — i nie cierpiałem na reumatyzm...
— Nic bardziej nie podkopuje zdrowia, jak czuwanie do późnej nocy — uszczypliwie wtrąciła pani Offarel — a przytem wytrawne wino i wykwintne potrawy, podawane zwykle na proszonych obiadach mogą przyprawić o śmierć żelazne nawet zdrowie.
— Cóż to za napaść? — żywo przerwała Emilia — nieraz już miałam przyjemność mieć pana Larcher u siebie na obiedzie i przekonałam się, jak mało jest wybrednym w jedzeniu... Zresztą można położyć się trochę później, nie potrzebując zrywać się nazajutrz, o świcie... Ireneusz mówił mi — dodała, zwracając się wprost do Klaudyusza — że u pana tak cicho i ślicznie w mieszkaniu.
— Cicho przedewszystkiem... Udało mi się znaleźć na ulicy de Varenne bardzo wygodne mieszkanie w jakimś starym domu którego jestem obecnie jedynym lokatorem. Zamknąwszy okienice, nie można odróżnić dnia od nocy. Gwar miejski nie przeszkadza mi zupełnie, nie słyszę nic prócz dzwonów klasztoru, znajdującego się wpobliżu.
— Mówiono mi zawsze, że jedna godzina snu przed północą jest daleko zdrowszą niż dwie godziny potem — wtrąciła znów pani Offarel, którą spokój Klaudyusza drażnił do żywego. Instynktownie niemal odczuwała w nim nieprzyjaciela, który badawczem okiem z zagadkowym uśmiechem na ustach śledził każde jej poruszenie; drażniło ją to i gniewało. wzbudzało w niej niepokój, ujawniający się ironicznemi ciągłemi uwagami. Przytem jeszcze miała do niego żal za wywieranie złego wpływu na Ireneusza. Po chwili milczenia dorzuciła z przekąsem:
— O ile mi wiadomo, pan Ireneusz nie może mieć u siebie tak głuchej ciszy. O której że godzinie skończy się bal u tej hrabiny?
— Nie wiem — odparł Klaudyusz, rozśmieszony źle ukrywaną niechęcią swej nieprzyjaciółki — przedstawienie amatorskie zacznie się o wpół do jedenastej... kolacyę podadzą zapewne koło pierwszej lub może trochę później...
— A zatem, w najszczęśliwszym razie pan Ireneusz powróci do domu o trzeciej odrzekła pani Offarel z widocznem zadowoleniem, jakie sprawia pokonanie przeciwnika argumentem nie dającym się odeprzeć — a że pan Fresneau je śniadanie o siódmej, a Franciszka już od szóstej kręci się po pokojach...
— Ależ to wyjątkowe zdarzenie, którego za regułę uważać niepodobna przerwała pani Emilia, zniecierpliwiona uszczypliwością gderliwej kobiety, a obawiając się nowej napaści, zmieniła temat rozmowy, rzucając zapytanie:
— Zapomniałam się spytać pani, czy Kopciuszek wrócił ostatecznie do domu?
Kopciuszek — była to bura kotka, darowana przez panią Offarel nauczycielowi rysunku, Jakóbowi Passart, którego wspólne zamiłowanie do malarstwa łączyło węzłami ścisłej przyjaźni z jej mężem. Każde z małżonków Offarel posiadało gwałtowną namiętność: on żyłkę malarską, dla której nieraz zaniedbywał zajęcia biurowe, ona — szaloną miłość do rodu kociego. A mieszkaniu swem przy ulicy des Bagneux miewała zwykle po pięciu wychowańców tego gatunku. Jakob Passart, oddawna już szalenie rozkochany w Rozalii, rozwodził się kilkukrotnie z tak gorącem! pochwałami nad pięknością Kopciuszka, żopani Offarel ofiarowała mu ukochaną kotkę. Po trzymiesięcznym pobycie w ubogim pokoiku, który Jakób Passart zajmował na piątem piętrze, biedna kotka została matką. Utopiono jej dwoje kociąt, z trzeciem pozostałem uciekła. Przerażony swą niedbałością, Passart nie miał odwagi uwiadomić pani Offarel o tem nieszczęściu. Dopiero w dwa dni później, pani Offarel usłyszała nieśmiałe miauczenie za drzwiami od strony ogrodu.
— Dziwna rzecz — rzekła sama do siebie — żadnego z mych pieszczochów niebrak, któżby to mógł być?
I raz jeszcze uczyniwszy szybki przegląd swych wychowańców, z których jeden drzemał na jej łóżku, drugi na jedynej w tem mieszkaniu kanapie a trzeci wyciągnął się na gzemsie od kominka, pobiegła otworzyć drzwi. Jakież było jej zdziwienie, gdy ujrzała Kopciuszka, który podniósłszy główkę do góry i zgiąwszy się w pałąk, z radosnem mruczeniem obcierał się o suknię dawnej swej pani.
Rozrzewniona kobieta porwała kotkę na ręce. Ale nazajutrz rano, Kopciuszek znów znikł bez śladu.
Passart zmuszony był przyznać się do bezwiednie popełnionej winy, a tajemnicze te odwiedziny dały pani Offarel pole do tysiącznych domysłów i przypuszczeń, któremi przez cały ciąg poprzedniego wieczoru dzieliła się z Emilią. Ale dzisiaj, gdy umysł jej zaprzątniętym był stokroć ważniejszą sprawą: pierwszym występem Ireneusza na arenę wielkiego świata, nie wspominała ani słowa o losach swej ulubienicy. Zapytanie Emilii przypomniało jej dopiero owo doniosłe wydarzenie:
— Ach! Kopciuszek! — odparła tonem, w którym obok zgryźliwości przebijał się zachwyt, jaki wzbudzało w niej wspomnienie o ukochanem zwierzątku — radabym wiedzieć, czy też pan Ireneusz pamięta ją jeszcze choć trochę?
Otrzymawszy zapewnienie młodego człowieka, że nie zapomniał dotąd o tej interesującej osobistości, tak dalej mówiła:
— Wyobraźcie sobie, moi państwo, że kotka wróciła dziś rano, niosąc w pyszczku kocię, które u nóg moich położyła. Patrzyła mi w oczy wzrokiem błagającym litości i miłosierdzia Widocznie wczoraj przybiegła na chwilę przekonać się, czy zechcę przyjąć ją do siebie a dziś oddała mi swe maleństwo pod opiekę. Stokroć lepiej przywiązać się do zwierzęcia niż do człowieka sentencyonalnie zakończyła — przynajmniej zwierzę nie przeniewierza się nigdy.
— Zdumiewający rys instynktu! — wykrzyknął pan Fresneau, który kreślił znów kabalistyczne znaki na ćwiczeniach swoich uczniów — Muszę wspomnieć o tym wypadku przy wykładzie zoologii.
Pan Fresneau, pragnąc zapewnić żonie możliwie największe wygody, uczył wszystkiego, czego od niego żądano: filozofii, łaciny historyi a nawet angielskiego języka, o którym bardzo słabe miał pojęcie. W skutek tego, jak wszyscy ludzie nie posiadający specyalnego wykształcenia, nabrał on zwyczaju wdawania się w szerokie pełne, szumnych frazesów rozprawy. Powrót Kopciuszka do rodzinnego ogniska, dostarczy mu pretekstu do nieskończenie długiej dysertacyi. Dowodził, rozprawiał, przytaczał jedną anegdotkę po drugiej, zdając się jakby rozmyślnie przewlekać swe opowiadanie. Tak też było w istocie: nauczyciel tak łagodny zazwyczaj, że nie umiał utrzymać w rygorze klasy, złożonej z dziesięciu uczniów, stawał się bystrym i przebiegłym spostrzegaczem, ilekroć chodziło o oddanie usługi żonie. Zajęty na pozór wyłącznie poprawianiem kajetów, zauważył on był niechęć pani Offarel i niepokój Emilii, obawiającej się przykrych następstw, jakie wyniknąć mogły z rozmowy prowadzonej dłużej w tym tonie. Nie widząc innego środka zapobieżenia złemu, przedłużał swój monolog, chcąc dać opryskliwej pani Offarel czas do ochłonięcia z gniewu. Na szczęście, nie potrzebował długo utrzymywać się w tej roli, po chwili nowy odgłos dzwonka rozległ się w przedpokoju.
— To pewnie ojciec, bo już dziewiąta dochodzi — zawołała Rozalia, która także z przykrością słuchała uszczypliwych uwag, jakiemi jej matka obsypywała obu młodych ludzi.
Dziś więc czekała z najżywszą niecierpliwością przybycia ojca, dającego hasło do odwrotu, choć zwykle z prawdziwym żalem opuszczała dom państwa Fresneau. Znając dobrze matkę, instynktownie odczuwała, jak śmiesznemi i niedorzecznemi musiały się wydać Ireneuszowi pełne goryczy jej słowa, Podobne obejście się dawało młodemu człowiekowi nowy powód unikania ich towarzystwa. To też spiesznie wstała z miejsca, zanim pan Offarel zdążył wejść do pokoju.
Nowoprzybyły wysoki i bardzo chudy mężczyzna był jednym z ludzi, których fizyognomia przypomina nieśmiertelny typ rycerza z Manszy: nos orli, zapadłe skronie, zaciśnięte usta, czoło wysokie i tysiącem zmarszczek pokryte. Prócz niewinnej w gruncie manii uważania się za artystę malarza, pan Offarel posiadał śmieszną słabostkę wiekuistego wszczynania rozmowy o swych urojonych chorobach.
— Jakiż zimny wieczór — odezwał się stojąc w progu, a następnie, zwracając się wprost do żony, dodał:
— Kochana Adelajdo, czy masz w domu jodynę? Jestem pewien, że jutro rano będę miał znowu paroksyzm reumatyzmu.
— Ale... czy masz pan powóz zakryty? — zwróciła się Emilia do Klaudyusza.
— Tak pani — odparł zapytany a spoglądając na zegarek dodał — musimy nawet bezzwłocznie siadać do powozu, aby nie przybyć zapóźno.
Pożegnawszy obecnych, Klaudyusz wyszedł do przedpokoju, odprowadzony przez Emilię, której brat tymczasem, nie podawszy nikomu ręki, wymknął się cichaczem do swego pokoju.
— Poszedł pewnie wziąć paltot — pomyślała Rozalia — niepodobna, aby nie pożegnał się zemną, tembardziej że przez cały wieczór ani razu na mnie nie spojrzał.
I westchnąwszy głęboko, biedna dziewczyna pochyliła się znów nad swym haftem. Uprzejmy gospodarz domu częstował nowoprzybyłego równie gościnnie, jak przed chwilą Klaudyusza:
Wypijmy po kieliszku dla rozgrzania się!
— Wódeczka czysta jak łza — zauważył urzędnik.
— Chwała Bogu — zawołał nauczyciel — pan przynajmniej nie jesteś tak wybrednym jak pan Larcher, który pogardził moją nalewką.
— Pan Larcher? — z pewnem zdziwieniem zapytał urzędnik. — Czyż pan nie wiesz, co on pija zazwyczaj? Ha! ha? — dodał ciszej nieco, oglądając się przezornie w stronę korytarza — dziś właśnie w jednym z dzienników czytałem artykuł, w którym go ładnie odmalowano...
— Opowiedz nam to, mężulku — wtrąciła pani Offarel, po raz pierwszy od przyjścia, składając robotę na kolanach. Na twarzy jej rozpromienionej przed chwilą, gdy opowiadała o naiwnem swem przywiązaniu do kotki, malowała się teraz złośliwa radość.
— Podobno — zaczął pan Offarel, wymawiając z przyciskiem każdy wyraz — podobno w towarzystwach, w których bywa pan Larcher, podają mu zawszę krew zamiast herbaty.
— Krew? — spytał pan Fresneau, przerażony tą dziwną wiadomością — a to dlaczego?
— Żeby go wzmocnić — odparła żywo pani Offarel — czyż pan nie zauważyłeś, jak on wygląda. Od pierwszego rzutu oka, można poznać, jakie on życie prowadzi.
— Mówiono mi jeszcze — dorzucił jej małżonek, pragnąc ubarwić swą opowieść zasłyszanemu w mieście szczegółami, w które sam wierzył z łatwowiernością właściwą mieszczanom, ilekroć chodzi o jedną z tych niezliczonych potwarzy, jakie zazdrość ludzka miota na więcej znane osobistości — mówiono mi jeszcze, że pan Larcher posiada liczne zastępy wielbicielek, dzięki którym, znalazł najskuteczniejszy środek nadania rozgłosu każdej, literze wychodzącej z pod jego pióra. Napisawszy artykuł, każe go przepisywać w kilkunastu egzemplarzach i poddaje krytyce znajomych pań. Każda z nich czyni swoje uwagi: jedna prosi o zmianę za mało dobitnego wyrazu, druga radzi wyrzucić zbyteczne — według niej — zdanie, a pan Larcher chętnie zmienia wyraz, wyrzuca zdanie, ku wielkiemu zadowoleniu tych pań, które uważają się poniekąd za współautorki jego utworów.
— Nie dziwi mnie to wcale — oświadczyła pani Offarel — pan Larcher wygląda na bezczelnego intryganta.
— Przepraszam — zaprotestował Fresneau — nie zachwycam się ja wprawdzie jego utworami, ale nie pozwolę nazywać go intrygantem. Zaręczam pani, że niema chyba na świecie drugiego równie dobrodusznego człowieka... Nic mnie tak nie bawi, jak kiedy krytycy nasi zachwycają się jego znajomością serca kobiecego. Całe życie kocha się w najgorszych kobietach, w których w naiwności ducha widzi anielskie istoty, a które go oszukują i wyśmiewają!... Ireneusz opowiadał nam wczoraj, że obecnie spędza dnie całe u tej Colette Rigaud, która ma występować w „Sigisbeuszu“. Dziewczyna drwi z niego niemiłosiernie i jestem pewien, że go oskubie jak wróbla...
— Dajcie pokój — odezwała się Emilia, która, wszedłszy niepostrzeżenie, usłyszała ostatnie wyrazy i ręką zamknęła usta mężowi — pan Klaudyusz jest naszym przyjacielem nie chcę, aby go obmawiano w naszym domu... Mój brat polecił mi pożegnać państwa — dodała — ci panowie spostrzegli, że już jest później niż im się zdawało i pojechali nie tracąc czasu... Ale, panie Offarel, kiedy dostanę przyobiecany mi obrazek, przedstawiający ostatnią scenę z „Sigisbeusza“? — spytała zwracając się do urzędnika.
— Ach! pani — odparł zapytany — nic prawie teraz robić nie mogę. Ściemnia się tak wcześnie, a przytem w biurze mamy nawał roboty. Ale dotrzymam słowa z pewnością... Co ci się stało, Róziu? Zbladłaś jak kreda.
Istotnie, młoda dziewczyna cierpiała strasznie nad tem, że Ireneusz odjechał, nie pożegnawszy jej ani słowem, ani spojrzeniem nawet. Kurcz nerwowy ściskał ją w gardle, oczy zachodziły łzami. Siłą woli stłumiła jednak łkanie wstrząsające jej piersią i odpowiedziała spokojnie, że gorąco od pieca nabawiło ją silnego bólu głowy. Pani Offarel rzuciła na Emilię spojrzenie, pełne tak gorzkich wyrzutów, że pani Fresneau mimowoli spuściła oczy. Szczerze lubiła Rozalię, współczuła jej cierpieniu, ale okazywała się zawsze przeciwną temu małżeństwu, które tak mało odpowiadało świetnym marzeniom, jakie roiła o przyszłości brata. Jednak gdy panie Offarel podniosły się i włożywszy kapelusze, zaczęły żegnać gospodarzy domu, pani Emilia uściskała Rozalię serdeczniej niż to zwykle czyniła. Cierpienie, którego sprawcą był Ireneusz, wzbudzało w niej litość, lecz w litości tej ukrywało się zadowolenie miłości własnej, bo boleść Rozalii świadczyła o obojętności młodego człowieka. To też, gdy drzwi zamknęły się za gośćmi, pani Emilia z wyrazem niczem niezamąconego szczęścia w oczach, przykazywała Franciszce:
— Pamiętaj zachowywać się jak można najciszej jutro rano...
— Dobrze, proszę pani — odparła służąca.
— I ty także nie rób hałasu, mój drogi, niezgrabny mężusiu — dorzuciła, zwracając się do męża, który znów ze skupioną uwagą poprawiał ćwiczenia.
— Zapowiedziałam Kostusiowi, aby się ubierał spokojnie, wychodząc jutro do szkoły... Wyobrażam sobie, że Ireneusz będzie bohaterem dzisiejszego wieczoru — dodała z tryumfującym uśmiechem. — Nikt pewnie nie zdoła się oprzeć urokowi jego powierzchowności, a przytem „Sigisbeusz“ je st skończonem arcydziełem.
— Czy wiesz, Emilko — przerwał pan Fresneau — że zaczynam pragnąć, aby te panie nie psuły go tak jak ty... ciągłe pochwały mogą mu przewrócić w głowie. Ale niema obawy — dorzucił, chcąc pocieszyć żonę zasmuconą poprzedniemi jego słowami — z pradziwą rozkoszą spostrzegam, że powodzenie nie zmieniło go wcale.
Uszczęśliwiona Emilia podziękowała mężowi serdecznym, gorącym pocałunkiem.


III.
Snob i kochanek.

Tymczasem powóz, uwożący obu młodych ludzi, minął prędko ulicę Południową, przebył bulwar Montparnasse i przejechawszy most Alma, rzucony na Sekwanie, wjechał w długi szereg ulic, ciągnących się jedna za drugą, aż do Łuku Tryumfalnego. Obaj młodzieńcy milczeli z początku. Ireneusz przyglądał się z zajęciem tej dzielnicy, z którą wiązało się tyle wspomnień z jego lat dziecinnych i młodzieńczych.
Mgła nocna, okrywająca rosą szyby powozu, zdawała mu się żywym symbolem nieuchwytnej a jednak dotykalnej zasłony, jaka oddzielała obecne jego życie od świeżo minionej przeszłości. Każdy zakątek ulicy Południowej był mu tak znanym, jak ściany własnego pokoju: i wysoki, ponury gmach więzienia wojennego, i wiszący nad sklepem korzennym szyld z wizerunkiem sarny i zakręt na cichą uliczkę des Bagneux, na której mieszkała Rozalia. Myśl o kobiecie, którą przed chwilą bez pożegnania opuścił, nie sprawiła mu żadnej przykrości. Doznawał takiego wrażenia, jakgdyby śnił na jawie... Istotnie, uderzająca zachodziła różnica między biednym, nikomu nieznanym wyrostkiem, który przebiegał piechotą wszystkie zaułki tej dzielnicy a wytwornym młodzieńcem, siedzącym w wygodnym powozie obok Klaudyusza Larcher. W krótkim stosunkowo czasie zdołał on pozyskać sławę — bo cały Paryż przyklasnął jego sztuce — i bogactwo — bo „Sigisbeusz“, grany po raz pierwszy we wrześniu, przyniósł mu w przeciągu kilku miesięcy olbrzymią — jak dla niego — sumę dwudziestu pięciu tysięcy franków. A przytem to źródło dochodów nie było jeszcze wyczerpanym w zupełności.
„Sigisbeusza“ przedstawiono razem z trzy aktową komedyą „Bliźnięta“, której znane nazwisko zapewniało długotrwałe istnienie w repertuarze teatralnym. Sprzedaż oddzielnej odbitki „Sigisbeusza“ zapowiadała się bardzo pomyślnie, jak również wynagrodzenie za prawo przekładu na obce języki i grywanie sztuki w teatrach prowincyonalnych. Zresztą „Sigisbeusz“ był nieledwie pierwszą próbą naszego poety a Ireneusz miał już w swej tece inne prace; poemat filozoficzny pod tytułem „Wyżyny“, dramat z epoki Odrodzenia pod tytułem „Savonarola“ i romans obyczajowy, na wpół już naszkicowany, lecz nie ochrzczony dotąd żadnem mianem.
Powóz toczył się coraz dalej a do stanu upojenia, w jaki wprawiały umysł Ireneusza doznane już powodzenie i świetne plany na przyszłość, dołączyło się inne, czysto nerwowe podniecenie, sprawione myślą o nieznanem towarzystwie, do którego podążał.
Młoda panienka, jadąca na bal po raz pierwszy w życiu, nie może być więcej wzruszoną, jak wzruszonem było to dorosłe dziecko. Całą istotę jego trawiła wewnętrzna gorączka, której ogień unicestwił w nim poczucie własnego „ja“. Najwyższe szczęście a zarazem niedolę poetów stanowi właśnie owa zdolność podnoszenia do urojonej potęgi wrażeń, samych przez się błahych i powszednich. Ztąd wynikają te nagłe, błyskawiczne przejścia od zuchwale śmiałych nadziei, do zupełnego zniechęcenia, od zachwytu do rozpaczy, przejścia wprawiające wyobraźnię, charakter i uczuciowość poetów w stan ustawicznego wirowania, ciągłej chwiejności, tak niebezpiecznej dla wszystkich a zwłaszcza dla kobiet, które uwierzyły w przywiązanie tych serc nieuchwytnych. A jednak i wśród poetów można znaleźć jednostki, u których ta nadmierna ruchliwość umysłu, nie zabija zdolności kochania.
Jednym z takich wyjątków był Ireneusz. Porównanie chwili obecnej z przeszłością, porównanie mimowolne a wywołane widokiem dawno mu znanych miejscowości, wzbudziło w nim wdzięczność dla przyjaciela, który był sprawcą tego przełomu w jego położeniu.
Bezwiednie prawie, ulegając pierwszemu popędowi serca — a zdonlość ta, świadcząca o istnieniu tak rzadkiej w świecie cywilizowanym nierozerwalnej spójni między wewnętrzną a zewnętrzną istotą człowieka, stanowi urok wyłącznie bardzo młodych natur — ujął dłoń milczącego towarzysza i ściskając ją serdecznie, rzekł:
— Jakim ty byłeś dobrym dla mnie, Klaudyuszu!... Tak — dodał z naciskiem, spostrzegłszy wyraz zdziwienia w oczach Klaudyusza — gdybyś był okazał się mniej pobłażliwym dla pierwszych prób moich, nie pokazałbym ci „Sigisbeusza“; gdybyś nie zainteresował tą pracą panny Rigand, rękopism mój leżałby dotąd na półkach biblioteki teatralnej!... Gdybyś nie wspomniał o mnie hrabinie Komof, nie granoby mojej sztuki w jej salonach i nie byłbym u niej dziś wieczór... Ach, Klaudyuszu, jestem bardzo, bardzo szczęśliwcy!... Śmiejesz się ze mnie, jak z nieśmiałego żaka... ale gdybyś ty wiedział, jak gorąco marzyłem w dzieciństwie o poznaniu tego świata, do którego mnie teraz wprowadzasz, w którym radość silniej się odczuwa, smutek mniej boli a strój kobiet nawet jest poezyą!...
— Gdyby przynajmniej serca tych kobiet były podobne do ich sukien — przerwał Klaudyusz z szyderczym uśmiechem. Seryo jednak mówiąc, ze zdziwieniem słucham słów twoich — dodał po chwili milczenia — czyż ty się łudzisz, biedaku, że pozyskasz prawo obywatelstwa w tym wielkim świecie dlatego jedynie, że znalazłeś wstęp do salonów pani Komof, gdzie ludzie przesuwają się jak w panoramie, albo do której z tych pań, jakie tam spotkasz a które powiedzą ci, że przyjmują codziennie w przedobiednich godzinach? Możesz bywać, mój drogi, możesz nawet bywać bardzo często, jeżeli cię to bawi, ale nie zapominaj, że ludzie ci nie uznają nigdy za równych sobie ani ciebie, ani mnie, ani żadnego nawet artysty... Pytasz, dlaczego? Dlatego jedynie, żeś się w tym świecie nie urodził, że twoja rodzina do niego nie należy... Przyjmą cię z otwartemi rękoma, będą składali hołd twemu talentowi, ale jeżeli kiedykolwiek zechcesz wybrać sobie żonę z pośród nich, zobaczysz... Jedna chwila otworzy ci oczy, czego ci z serca życzę!... Ach! wielki Boże! gdybyś ty poznał bliżej te wielkie damy, w których oczyma wyobraźni widzisz istoty idealne, anielskie, doskonałe! To lalki wystrojone przez Wortha lub Laferriére... Wątpię, by między niemi znalazło się choć dziesięć zdolnych doznać głębszego wzruszenia. Do najuczciwszych należą jeszcze te, które dlatego mają kochanka, że im to sprawia przyjemność. Gdybyś ze skalpelem w ręku robił sekcyę nad niemi, znalazłbyś zamiast serca, rachunek z magazynu mód, pół tuzina przesądów, zastępujących miejsce przekonań a przedewszystkiem gorące pragnienie olśnienia wszystkich strojem i urodą... Istotnie, zasługujemy na nazwę skończonych waryatów, jeżeli my, ludzie rozumni i pracą zajęci, jedziemy na dzisiejszy wieczór, zważywszy przytem, że ty drżysz ze wzruszenia a ja!..
— Co ci dziś zrobiła panna Rigand? — zapytał łagodnie Ireneusz, dotknięty do żywego szorstkiemi słowami przyjaciela, lecz tając starannie przykrość, jaką mu sprawiło rozwianie czarownych złudzeń. Wiedział on, że gwałtowne wybuchy bywały najczęściej spowodowane kokieteryą aktorki, w której Klaudyusz kochał się szalenie, a która drwiła z niego, kochając go przecież po swojemu. Uczucie podobne, oparte na nienawiści i żądzy zmysłowej, paczy serce człowieka, przeistaczając go stopniowo w drapieżne zwierzę. Charakterystyczną cechę takiej miłości stanowi przejawienie się jej krótkotrwałemi paroksyzmami równie gwałtownemi i dojmującemi jak podsycające ją żądze. Bezwątpienia, rzucone przez przyjaciela pytanie obudziło w umyśle Klaudyusza wspomnienie kochanki, a pod wrażeniem tem, wesołe usposobienie, jakie okazywał podczas odwiedzin u państwa Fresneau rozwiało się w jednej chwili; zapłonął strasznym gniewem, który rad był zadowolnić najdziwaczniejszym nawet paradoksem. Podjął przez skwapliwie zadane przez Ireneusza pytanie i ściskając go z całej siły za rękę.
— Co mi ona zrobiła? — zawołał wybuchając gorzkim śmiechem.
— Chcesz więc koniecznie ocenić istotną wartość subtelnego psychologa, głębokiego znawcy serc kobiecych, jak mnie nazywają krytycy, najgłupszego człowieka pod słońcem, jak sam siebie nazywam? Niestety! inteligencyi swej zawdzięczam li tylko dokładniejsze zrozumienie głupstw popełnionych kiedykolwiek!... Nie wspominałem ci nigdy dotąd — mówił dalej cichym już i spokojniejszym głosem — że jestem szalenie zazdrosnym o względy mojej Coletty dla pana Salvaney? Ale ty nie znasz Salvaney’a, który jest arcypospolitym dziś typem fircyka nowej szkoły.. Powierzchowność niezachwycająca: nos jak trąba, wielkie osłupiałe oczy, a przytem łysy i gburowaty! Ten człowiek, chcąc pozyskać sławę, udaje anglomana, posuwając swe zamiłowanie angielszczyzny tak daleko, że wobec niego, książę Walii nawet mógłby uchodzić za francuza. Poznałem go w przeszłym roku we Florencyi, gdzie spędziliśmy razem trzy miesiące i gdzie na własne uszy słyszałem go chwalącego się, że przez cały ten czas nie miał ani razu koszuli pranej gdzieindziej jak w Londynie. Wierzaj mi, mój drogi, że w wielkim świecie, który ci się tak uroczym wydaje, podobne dziwactwo przynosi człowiekowi więcej zaszczytu, niż stworzenie takich dwóch arcydzieł literackich jak „Nabab“ lub „Assommoir“... Koniec końcem, ten człowiek podobał się Colecie. Przychodzi do jej loży równie często jak ja, wpatrując się w nią miłośnie swemi wielkiemi, pijackiemi oczyma. Jego pomysłem są kolacye po teatrze, w cuchnącej knajpie na ulicy Lafayette; zaprowadzę cię tam kiedyś, żebyś poznał gagatka... A Coletta pozwala się tam prowadzić i jeździ z nim otwartym powozem. Spróbowałem wybadać ją ostrożnie, ale roześmiała się ze mnie, dowodząc, że nie mam racyi być zazdrosnym o Salvaney’a, bo go zawsze czuć grogiem... Oto masz nasze kobiety: dziś oddadzą się pierwszemu lepszemu frantowi, a jutro wyśmiewają się z niego bez litości... Poszedłem do niej dziś rano. Cóż chcesz? Wiedziałem o wszystkiem a jednak nie chciałem uwierzyć. Gdybyś go znał, zrozumiałbyś, że posądzenie takie mogło mi się wydawać nieprawdopodobnem... wobec niezrównanej piękności Coletty... O! głupoto ludzka!... Poszedłem więc do niej dziś rano. Lokaj, świeżo przyjęty do służby, głupowaty chłopak, wnosi na tacy list, mówiąc: — „Od pana Salvaney’a, posłaniec czeka na odpowiedź“. — Przed chwilą właśnie Coletta ze łzami w oczach przysięgała mi, że nic nigdy między nimi nie zaszło, nic, nawet gorętsze spojrzenie. Stanęła przedemną, trzymając list w ręku a ja, głupiec, mówiłem sobie: Pewnie odda mi nierozpieczętowany, ażeby mi dać dowód swej uczciwości, dowód wiarogodny, ponieważ Salvaney nie mógł wiedzieć, że list ten wpadnie w moje ręce Coletta patrzyła na mnie, trzymając list w ręku.
— Przepraszam cię — rzekła wreszcie — muszę odpisać słówko. Nie gniewasz się, prawda? — dodała i wybiegła do sąsiedniego pokoju... z listem.
— Myślisz zapewne, że schwyciwszy kapelusz i laskę oddaliłem się, przyrzekając sobie nie powrócić już nigdy do tej bezczelnej oszustki!... Mylisz się, mój drogi, zostałem... Coletta wróciła wkrótce, zadzwoniła na lokaja, oddała mu odpowiedź, a podchodząc do mnie:
— Czy gniewasz się? — spytała.
Milczałem.
— Czy miałeś ochotę przeczytać jego list?
Nie odpowiedziałem ani słowa.
— To darmo — mówiła dalej, marszcząc brwi — nie mogę ci dać listu, bo go spaliłam. — Wprawdzie w całym liście nie było nic, prócz prośby o próbkę materyi, potrzebnej do ubioru kostyumowego, ale chcę, żebyś mi wierzył na słowo.
Świetnie powiedziane i znakomicie odegrane! Nigdy w życiu Coletta nie okazała tyle talentu. Nie pytaj, jaką odpowiedź otrzymała odemnie. Obszedłem się z nią, jak z ostatnią ladacznicą. Cisnąłem jej w twarz słowa pełne pogardy, wypowiedziałem obrzydzenie, jakie mi sprawia jej obłuda a potem widząc łzy w jej oczach, schwyciłem ją na ręce i upadłem z nią razem na kanapę w tymże samym pokoju, w którym ona popełniła bezczelne kłamstwo a ja nawymyślałem jej, jak ulicznej dziewczynie... Patrz, do jakiej podłości jestem zdolny!...
— Ale czy twoje posądzenia byty słuszne? — zapytał Ireneusz.
— Czy były słuszne? — odparł Klaudyusz z odcienem dumy w głosie, tej dumy okrutnej, jakiej doznają zazdrośni, gdy pragną dowiedzieć się istotnej prawdy a przekonają się, iż rzeczywistość potwierdza najgorsze nawet ich domysły. — Chcesz wiedzieć, czego żądał Salvaney? Schadzki. Coletta nie miała serca odmówić jego prośbie. Tak, popełniłem jeszcze jedną podłość, kazałem ją śledzić i wiem, że po skończonej próbie poszła do niego, że o ósmej wieczorem była tam jeszcze.
— I nie zerwiesz z nią? — spytał znów Vincy.
— Zerwę — odparł Klaudyusz — zerwę stanowczo, tego możesz być pewien. Tylko przedtem chcę, aby po raz ostatni dowiedziała się z ust moich, co o niej myślę. Ach! łajdaczka!... Zobaczysz, jak się z nią obejdę u pani Komof.
Pod wrażeniem rozpaczy, dźwięczącej w głosie przyjaciela, wesołość Ireneusza rozwiała się bez śladu. Przejęła go głęboka litość nad tym człowiekiem, z którym łączyły go tak słodkie dla serc młodych węzły wdzięczności, lecz zarazem bezwstydna dwulicowość aktorki, wstręt w nim wzbudziła. I nagle, na mocy praw kontrastu zapewne, stanęła mu przed oczymała godna twarz i wierne serce Rozalii.
Wspomnienie to obudziło w nim wyrzuty sumienia, które przecież ucichły niezwłocznie wobec zmiany, zaszłej w usposobieniu Klaudyusza. Zagadkowy ten człowiek, żyjący wyłącznie nerwami, był zdolny zmieniać kierunek swych uczuć i myśli z niepojętą niemal szybkością. Przed chwilą głos jego drżał tłumionemi łzami, cała jego postawa świadczyła o głębokiej, nieudanej rozpaczy. Teraz zaś machnął ręką — co zwykł był czynić nieraz dla dodania sobie odwagi i zawołał z westchnieniem:
— Ha! trudna rada! — rzucił przytem osłupiałemu towarzyszowi pytanie, tyczące się kwestyj literackich.
Nie skończyli jeszcze rozmowy o jednej z nowości beletrystycznych, gdy powóz wjechawszy w aleję wiodącą do pałacu, toczył się wolniej w szeregu za innemi.
Dreszcz obawy wstrząsnął całem ciałem Ireneusza, serce biło mu w piersiach krótkiem i przyspieszonem tętnem. W tem konie stanęły przed gankiem, osłoniętym markizą, a młody człowiek doznał dziwnego upojenia, wchodząc w progi tego domu, w którym raz tylko był w dzień przez krótką chwilę.
Kilku lokai, w błyszczącej liberyi, stało w przedpokoju, zastawionym kwiatami i ogrzewanym za pomocą niewidzialnych rur kaloryferu. Stosy okryć i futer porozrzucanych na stole i fotelach, świadczyły, że zaproszeni goście zgromadzili się już w salonach, z których gwar rozmowy aż tu słyszeć się dawał.
W przedpokoju zastali młodą kobietę, zdejmującą przy pomocy lokaja futro, z pod którego ukazały się obnażone ramiona i wysmukła postawa, owiana fałdami bogatej pąsowej sukni. Profil jej twarzy był niezwykle regularny, nos orli, usta klasycznie wykrojone. Ireneusz dostrzegł jak skinieniem głowy witała jego przyjaciela i zbladł mimowoli, gdy tych dwoje pięknych jasno niebieskich oczu obrzuciło go w przelocie obojętnem spojrzeniem. Wspaniała gwiazda brylantowa jaśniała w popielato blond jej włosach. Największy jednak urok stanowiła cera twarzy, mimowoli przypominająca krasę róży, — choć zużyta to i spowszedniała przenośnia — swą świeżością i delikatnością rumieńców.
— To pani Moraines, córka Wiktora Bois-Dauffin, byłego ministra z epoki cesarstwa.
Ileż to razy Ireneusz wspominał potem te słowa, stanowiące odpowiedź na niewymówione, lecz wymowne zapytanie! Ileż razy zapytywał sam siebie, dlaczego dziwnem zrządzeniem losu, wchodząc do domu pani Kornof, ujrzał naj pierwej kobietę, która miała wywrzeć wpływ tak stanowczy na przyszłe jego życie! Ale w tej chwili nic jeszcze nie przeczuwał, nie uczuł w sercu niepokoju, jakiego doznajemy nieraz na widok istoty, która nam będzie promykiem światła lub największą w życiu niedolą. Obraz tej pięknej trzydziestoletniej kobiety, która znikła mu z oczu, zanim zdążył oddać futro lokajowi, rozpłynął się całkowicie w ogólnej sumie wrażeń, sprawionych widokiem nieznanego mu dotąd otoczenia. Ireneusz nie umiał zdać sobie sprawy, dlaczego czuł się onieśmielonym, a jednak niewymownie szczęśliwym; nie wiedział, że miękkie dywany, osłaniające posadzki, przepych urządzenia, wysokie sufity, wytworne strojne i lampy, płonące jarzącem światłem — stanowiły przeważne czynniki doznawanego przezeń wrażenia. Już podczas pierwszej bytności u hrabiny, czuł się otoczonym przez tysiące nieważkich a przecież dotykalnych atomów, unoszących się w atmosferze zbytku i wykwintu. Ludzie urodzeni w dostatkach, nie zdają sobie sprawy z tych nieskończenie subtelnych wrażeń, podobnie jak nikt z nas nie czuje wagi powietrza otaczającego kulę ziemską.
Uczucie doznawane codzień przestaje być odczuwanem. Spanoszeni mieszczanie nie objawiają swych wrażeń, lecz instyktownie tłumią je na dnie serca, jako dowody zdradzające ich nizkie pochodzenie... Ireneusz nie miał zresztą czasu zastanowić się bliżej nad naturą uczyć, przepełniających jego serce. Lokaj otworzył drzwi, wprowadzając obu młodych ludzi do pierwszego salonu, urządzonego z banalnym przepychem, stanowiącym cechę wszystkich nowożytnych apartamentów paryzkich. Kto widział jeden salon podobny — wszystkie już poznał. Ale oczom Ireneusza najdrobniejsze szczegóły tego umeblowania zdawały się dowodami nader wykwintnego arystokratycznego smaku: zarówno staroświeckie makaty, pokrywające fotele jak wiszący nad kominkiem olbrzymi dywan, przedstawiający uroczystość bożka Bachusa. Drzwi naoścież otwarte prowadziły z tego pokoju do drugiego, znacznie obszerniejszego salonu w którym, sądząc po gwarze rozmowy, goście musieli już być licznie zebrani. Onieśmielenie podnieca częstokroć bardzo młodych ludzi i potęguje ich zmysł spostrzegawczy. Ireneusz, stanąwszy we drzwiach, jednym rzutem oka ogarnął wszystkich zgromadzonych: dojrzał czerwoną suknię pani Moraines, która, podawszy rękę jakiem uśmężczyźnie, przechadzała się po dużym salonie i hrabinę Komof, stojącą obok kominka i rozprawiającą żywo z kilkoma otaczającemi ją osobami. Na pierwszy rzut oka hrabina sprawiała tragiczne niemal wrażenie: była to kobieta — wysoka, siwa, za szczupła w ramionach, w stosunku do swego wzrostu, z niezwykle wydatnemi rysami twarzy i szaremi oczyma, których blasku wiek nawet przyćmić nie zdołał. Miała na sobie ciemną jedwabną suknię, od której odbijały tem żywiej wspaniałe, zdobiące ją klejnoty. Ręce jej połyskiwały mnóstwem pierścionków o zdumiewającej wielkości szafirach, szmaragdach i brylantach. Odpowiedziawszy wdzięcznym uśmiechem na głęboki ukłon, jakim wchodząc do salonu, powitali ją obaj młodzi ludzie, kończyła pośpiesznie opowiadanie o jednem ze spirytystycznych posiedzeń, stanowiących najulubieńszą jej rozrywką.
— Stolik kręcił się coraz to prędzej, prędzej — mówiła gestykulując z niesłychaną żywością — wtem nagle światło lamp zbladło i w ciemności ujrzałam poruszającą się olbrzymią rękę... rękę Piotra Wielkiego!
Gwałtowne wzruszenie malowało się na jej twarzy, patrzyła przed siebie z wyrazem nieopisanej trwogi w oczach. Dziki, z szaleństwem niemal graniczący instynkt, stanowiący częstokroć właściwość najwytworniej nawet wychowanych jednostek, objawił się chwilowo na jej twarzy... Nagle, hrabina Komof przypomniała sobie ciążące na niej obowiązki pani domu. Uśmiech powrócił na jej usta, gorączkowy blask oczu złagodniał. Czyżby odgadła, że Ireneusz czuł się samotnym i nieszczęśliwym, stojąc w progu olbrzymiego salonu, w którym wszyscy byli mu nieznani?
Kobiety starsze, doświadczone, posiadają ów dar jasnowidzenia, któremu przeważnie zawdzięczają urok, jaki znajdują w ich towarzystwach ludzie znękani życiem i zawiedzeni w swych nadziejach... Bądź co bądź, hrabina przerwała swe opowiadanie i zwracając się do Ireneusza z uprzejmym uśmiechem:
— Czy pan wierzysz w duchy, panie Vincy? — spytała. — Bezwątpienia, nie darmo jesteś pan poetą. Ale kiedyindziej powrócimy do tej kwestyi... Tymczasem podaj mi pan rękę, chociaż nie jestem ani młodą, ani ładną, muszę pana przedstawić kilku osobom, które już teraz są gorącemi wielbicielkami pańskiego talentu...
Onieśmielony Ireneusz podał rękę pani domu, która o pół głowy przewyższała go wzrostem. Tragiczny wyraz, malujący się na twarzy hrabiny, nie był kłamliwym pozorem. Dziwne koleje losu, jakich ta kobieta doznała, mogły w zupełności usprawiedliwiać gwałtowność jej fizjonomii i surowy wyraz oczu. Przed laty, własną ręką zabiła człowieka, który był mordercą jej męża.
Ireneusz znał wszystkie szczegóły tego dramatu: hrabia Komof, osobistość wielce wpływowa w świecie politycznym. — został zamordowany w swym gabinecie przez jednego ze spiskowców rewolucyjnych; hrabina, która w tej chwili wchodziła do pokoju, schwyciwszy rewolwer, położyła trupem zabójcę swego męża. Tak jest! Trzymała niegdyś pistolet w tych samych białych, długich palcach, które teraz, zdobne bogatemi pierścieniami, spoczywały na ramieniu Ireneusza, gdy bawiła go opowiadaniem nowej history i z tym rodzajem zwierzęcej energii, która przejawia się zawsze w najwytworniej nawet wychowanych jednostkach słowiańskiego pochodzenia.
— Przyjeżdżam zatem do Paryża, osiem lat temu, wkrótce po wojnie... Przedtem raz tylko byłam tutaj, podczas wystawy z 1.855 roku.. Ach! drogi panie, jakże uroczym był ówczesny Paryż!... Cóż to za idealny człowiek ten wasz cesarz... — opowiadała hrabina Komof, wymawiając z naciskiem ostatnie sylaby wyrazów dla wykazania swego zachwytu. — Przyjeżdżam tedy z córką moją, księżną Rudin, która mieszka obecnie we Florencji. Wyobraź pan sobie moje zmartwienie, gdy w parę dni po przyjeździe dziewczyna rozchorowywa się śmiertelnie... Życie jej zawdzięczam wyłącznie staraniom doktora Louvet... Poczciwy człowiek, nazywałam go zawsze Luwetski, ponieważ leczy tylko rossyan... Niepodobna było myśleć o wywożeniu chorej z Paryża... Na szczęście, pałac ten był wystawiony na sprzedaż, kupiłam go więc z całem urządzeniem... Ale zmieniłam wszystko po mojemu... Spójrz pan gdzie był dawniej ogród...
Mówiąc to, ruchem ręki wskazała Ireneuszowi wielki salon, do którego właśnie wchodzili.
Pokój ten stanowił rodzaj rozległej hali, na ścianach której widniały obrazy niejednakowych rozmiarów i różnej wartości artystycznej, zakupione przez hrabinę podczas licznych jej wędrówek po Europie.
Potężne wrażenie, jakiego w pierwszej chwili doznał Ireneusz na widok przepychu i bogactwa, spotęgowało się stokroć, wobec zbytku duchowego — jeżeli się godzi nadać mu taką nazwę — zbytku, objawiającego się w kosmopolitycznych przekonaniach pani domu.
Hrabina wspominała o Florencji niby o przedmieściu Paryża, mówiła po francuzku z biegłością, jakiej nie każdy w ojczystej nawet mowie nabyć jest zdolnym, mieszkała w wspaniałym pałacu, nie doznając nigdy tęsknoty za krajem... Czyż więc dziwić się można, że młody człowiek, przywykły do ciasnego widnokręgu małomieszczańskich sfer paryzkich, był przejęty dziecinnem niemal uwielbieniem dla wszystkiego, co tu poraz pierwszy w życiu oglądał? Otwierał szeroko oczy, pragnąc nacieszyć się do woli urokiem malowniczego obrazu, jaki w tej chwili przedstawiał salon. W głębi, na lewo, ciemno-ponsowe, zapuszczone obecnie portyery, oddzielały salon od sceny, urządzonej w sali jadalnej, która zazwyczaj łączy się bezpośrednio z salonem. Wykute z bronzu popiersie jednego z protoplastów rodu, hrabiego Mikołaja Komof, wznosiło się w samym środku sali na marmurowej kolumnie, otoczonej czterema olbrzymiemi krzewami, umieszczonemi w miedzianych wazonach perskiego wyrobu. Przestrzeń pozostałą pomiędzy tym pomnikiem rodzinnym a zapuszczoną kurtyną, zapełniały krzesła, poustawiane rzędami a zajęte już przez damy, przybyłe na przedstawienie. Cały ten kąt salonu, widziany z pewnej odległości, czynił wrażenie żywego a różnobarwnego ogrodu szczupłych i pulchnych ramion, jasnych i ciemnych warkoczy, twarzy rozjaśnionych niebieskiemi lub czarnemi oczyma, obnażonych ramion, bądź kościstych, bądź też kształtnych, niby z alabastru wytoczonych. Wachlarze posuwały się żywo, drogie kamienie połyskiwały barwami tęczy, słowa i śmiechy zlewały się w upajający, niewyraźny szmer. Uderzająca zachodziła sprzeczność między grupą kobiecą a męzką, skupioną w drugim rogu sali: tam różnobarwne materye i atłasy, tu ciemna, zwarta masa czarnych fraków.
Pomiędzy mężczyznami znajdowało się jednak kilka kobiet, zajętych widocznie żywą a wesołą rozmową, z pomiędzy krzeseł wychylała się też gdzieniegdzie głowa mężczyzny. Towarzystwo to, jakkolwiek bardzo niejednolite, składało się przeważnie z osób, które przywykły od lat wielu spotykać się codziennie w domach, do których wszystkie warstwy społeczne znajdują wolny przystęp. Były tam przedstawicielki najróżnorodniejszych sfer towarzyskich: i księżniczki z przedmieścia Saint-Garmain, bywające wszędzie dla rozrywki lub zyskania popularności, i żony bogatych finansistów, i żony dyplomatów i wielkie arystokratki nieokreślonej narodowości, i żony skromnych artystów, które pragnąc być świadkami tryumfu mężów, towarzyszą im na proszone obiady lub wieczorne przyjęcia. Ale owe subtelne odcienia, rozdzielające zebrane towarzystwo na kilka nader odrębnych grup, ujść musiały oka takiego, jak Ireneusz Vincy, nowicyusza. Upojony, oczarowany, pochłaniał wzrokiem ową wystawę zbytku i bogactwa, której świetność przewyższała najśmielsze jego marzenia. Ogłuszony gwarem krzyżujących się rozmów, szedł dalej z hrabiną Komof, która przedstawiła go kilku panom i kilku kobietom z ostatniego rzędu krzeseł. Kłaniał się bezwiednie, bełkocząc machinalnie kilka słów w odpowiedzi na uprzejme wyrazy, jakiem i go wszyscy witali. Pani Komof, spostrzegłszy zakłopotanie młodego człowieka, nie odstępowała go ani na chwilę, tembardziej, że Klaudyusz znikł za kulisami — zapewne w przystępie nowego szału miłosnego.
Gdy odgłos trzeciego dzwonka rozległ się w salonie, młody poeta usiadł obok hrabiny w cieniu jednego z krzewów, otaczających popiersie protoplasty rodu. Jakże gorąco błogosławił w duchu szczęśliwy zbieg okoliczności, dzięki którem u zdołał przezornie usunąć się zdała od spojrzeń ludzkich!


IV.
Sigisbeusz.

Dwóch ugalonowanych lokai podniosło kurtynę, oczy widzów zwróciły się ku scenie. Krótka wskazówka autora „ogród w Wenecyi“ pozwoliła zastąpić dekoracye teatralne krajobrazem umieszczonym w głębi i kilkoma roślinami, które przyniesiono z wspaniałej pałacowej cieplarni. Sztywne łodygi i błyszczące liście tych krzewów egzotycznych, stanowiły tło wielce różne od malowniczego obrazu, jakim pan Perrin przyozdobił scenę podczas pierwszego przedstawienia „Sigisbeusza“ w „Comedie-Française“. Dyrektor, obdarzony wysokiem artystycznem poczuciem, nie zapomniał o tarasie spuszczającym się ku lagunom białemi marmurowemi schodami, o czerwonych Kolumnach fasady pałacu, widniejącego w dali na błękitnym horyzoncie, o czarnych gondolach, mknących żywo po mętnej wodzie kanału. Odmienność dekoracyi, małe rozmiary sceny, szczupłe grono wytwornej publiczności — wszystko składało się na to, aby powiększyć zakłopotanie Ireneusza. Czuł się tak rozdrażnionym, jak w ów pamiętny dzień wystawienia pierwszego jego utworu. Nagle cała sala zagrzmiała oklaskami, jakiemi powitano ukazanie się na scenie panny Coletty Rigaud. Pomimo sztucznych rumieńców, czarnej muszki w kącie ust, upudrowanych do białości włosów i sukni, której pomysł zapożyczonym był widocznie z obrazów Watteau, piękna, aktorka miała w tej chwili ten dziwnie rozrzewniający wyraz, jaki malował się zwykłe w jej ustach i oczach. Oczy to były tęskne i marzące, usta zmysłowe i melancholijne zarazem, podobne do tych, jakie Botticelli daje swym aniołom i madonnom.
Ileż to razy Ireneusz słyszał wyrzekania rozkochanego przyjaciela, że gdy Coletta, popełniwszy bezczelne kłamstwo, zwróci ku niemu błagalne spojrzenie, mimowoli zapomina o gniewie i ubolewa nad jej upadkiem.
Przedstawienie rozpoczęło się wreszcie, Coletta grała z nieopisanym, właściwym sobie wdziękiem a niepokój Ireneusza wzrastał z każdą chwilą, gdy słyszał naokoło siebie wpół głośne choć szeptem czynione uwagi, na które wielcy panowie pozwalają sobie chętnie, ilekroć aktorka występuje w salonie:
— Zdumiewająco piękna!...
— Czy pani sądzi że ma na sobie teatralną tualetę?...
— Na honor, schudła przerażająco!...
— Jakiż głos sympatyczny!... Nie, zbyt wyraźnie naśladuje Sarę Bernhardt!...
— Przepadam za tą sztuką, a pani?...
— Nie cierpię wierszy, usypiają mnie zaraz....
Takie i tym podobne spostrzeżenia dochodziły wciąż do uszów młodego poety, dopóki stłumionemi nie zostały przez kilkakrotnie z niecierpliwością powtórzone „sza!“ wychodzące z grupy stojących nieopodal od Ireneusza panów, między któremi wyróżniał się jeden mężczyzna łysy, z ogromnym nosem i sino-fioletową cerą twarzy. Hrabina podziękowała mu uprzejmym ruchem ręki i zwracając się do swego sąsiada.
— To pan Salvaney — rzekła — jeden z największych wielbicieli panny Rigaud.
I znów zapanowała w salonie cisza, przerywana zaledwie szmerem oddechów ludzkich, szelestem sukien i wachlarzy. Ireneusz z rozkosznem upojeniem wsłuchiwał się w czarującą melodyę stworzonych przez siebie wierszy, bo widząc ogólne natężenie uwagi, słysząc oklaski, jakie niebawem podniosły się w sali, czuł i rozumiał, że dzieło jego wzbudziło zachwyt zebranego tu grona ludzi wielkiego świata, tak jak na pierwszem przedstawieniu w „Comedie Française“ zdołało obudzić żywe wrażenie wśród widzów, złożonych przeważnie z obojętnych literatów znudzonych dziennikarzy, wesołej złotej młodzieży i kobiet półświatka. I nagle mocą tajemniczego jasnowidzenia, przed oczyma poety stanęła chwila, kiedy po raz pierwsz3 powziął myśl napisania tego utworu, który dokonał tak olbrzymiego przewrotu w jego życiu i okrył go sławą. Rozkoszny a nieznany mu dotąd dreszcz zadowolonej miłości własnej wstrząsnął całą jego istotą. Zdawało mu się, że widzi wyraźnie przed sobą ową aleję ogrodu Luksemburskiego, po której przechadzał się rok temu, w tak pamiętny dla niego wieczór; że odczuwa ponownie owo rozkoszne podniecenie, w jakie wprawiła go wtedy woń kwiatów, ciemny błękit nieba przedzierający się przez gęstwinę liści i zdobiące ogród marmurowe posągi, którym zapadający mrok nadawał dziwnie fantastyczne kształty. Obok niego szła milcząco Rozalia, spoglądająca nań od czasu do czasu pięknemi czarnemi oczyma, w wyrazie których malowała się gorąca choć nieświadoma siebie miłość. Tego to właśnie wieczoru wyznał on jej swe uczucia w altanie otoczonej rozkwitającemi bzami, do której dolatywał zdala niewyraźny odgłos rozmowy pani Offarel z Emilią. Gdy powrócił wtedy na ulicę Coëtlogon trawiony tą gorączką nadziei, która człowiekowi łzy z oczu wyciska, wstrząsając do głębi całą jego istotą zmusza go do wyjawienia najskrytszych myśli i uczuć. Nie mogąc zasnąć, siedział do późnej nocy, zatopiony w marzeniach i nagle — jakby dla przeciwstawienia niewinnej Rozalii — przypomniał sobie pierwszą i jedyną swą kochankę Elizę z dzielnicy studenckiej. Ujrzał ją po raz pierwszy w piwiarni, do której zaprowadzili go dwaj koledzy, jedyni z jakimi bliższe utrzymał stosunki. Dziewczyna przystojna, pomimo zwiędniętej cery, podmalowanych oczu i uróżowanych policzków, podobała się młodemu człowiekowi, który został jej kochankiem, chociaż cały jej sposób bycia: głos, ruchy a nawet myśli i oznaki uczucia. raziły niemile wrodzone mu poczucie artystycznej harmonii.
Przelotny ten stosunek trwał zaledwie pół roku, zostawiając młodemu człowiekowi pełne smutku i goryczy wspomnienie. Należąc do ludzi, których zadowolenie żądz zmysłowych prowadzić zwykło do uczucia, bezwiednie przywiązał się do Elizy; nieraz też cierpiał okrutnie wskutek jej zalotności i zepsutej atmosfery moralnej, w której wzrosła nieszczęśliwa dziewczyna. Teraz więc, gdy siedział przy stole marząc z zachwytem o dziewiczem sercu Rozalii, powziął myśl stworzenia poematu przedstawiającego kontrast, jaki zachodzi między zalotną kobietką a niewinną, szczerze kochającą kobietą. W umyśle jego kształconym na wzorach Szekspira i Musseta, owa pospolita studencka miłostka, drogą tajemniczej a jednak rzeczywistej metamorfozy, przeistoczyła się w dramatyczną fantazyę, odbywającą się pod włoskiem niebem. Tejże nocy na szkicował ogólny plan Sigisbeusza i napisał pierwsze pięćdziesiąt wierszy.
Treścią poematu miało być namiętne uczucie, jakiem młody wenecyanin Lorenzo zapłonął ku pięknej, lecz zimnej jak głaz księżniczce Coelii. Widząc, że łzy ani prośby nie zdołają zmiękczyć serca nieubłaganej bogini, z rozpaczy młodzieniec, idąc za radą bawiącego chwilowo w Wenecyi przebiegłego markiza de Senece, począł udawać miłość do pięknej, anielsko łagodnej hrabianki Beatryczy, której serce ukochało go oddawna. Gdy Coelia, rozdrażniona obojętnością dawnego wielbiciela, zapragnęła go znów do siebie przyciągnąć, Lorenzo, nauczony smutnem doświadczeniem odwrócił się od zdrajczyni i pozostał wiernym kobiecie, która prawdziwie kochać umiała.
Coelia wabiła swym urokiem... Lorenzo złorzeczył wiarołomnej kochance... Markiz szydził z uczucia... Beatrycza marzyła... Postacie te, przypominające żywo bohaterów szekspirowskiego: „Jak wam się podoba“ owiane były poetycznym urokiem, łagodnym i czarującym, jak promienie światła księżycowego...
Od czasu do czasu, dawały się słyszeć w sali westchnienia kobiece lub wykrzykniki:
— Zachwycające!... Prześlicznie!...
A Ireneusz, przypominając sobie, ile to nocy bezsennych strawił, kreśląc lub przerabiając niektóre ustępy poematu, pamiętał, że najwięcej trudu kosztowała go elegia, którą Lorenzo napisał dla Coelii, a którą ta, uniesiona zazdrością, pokazała następnie Beatryczy... Jakże czułe i szydercze zarazem dźwięki brzmiały w głosie Coletty, kiedy mówiła z przejęciem:

„Gdyby róże umiały odwzajemnić uczucie,
Jakie widok ich krasy wzbudza w sercu człowieka;
Gdyby białe lilie i bzy wonne pojęły,
Jak śnieżysta ich barwa mile oko uderza;
Gdyby niebo błękitne i ruchliwe wód fale

I srebrnooki księżyc i gaj cicho szumiący,
I wszystko, cośmy kiedy w tem życiu ukochali,
Mogło sercem za serce równą miarą odpłacić
 Ale nieba, morze i bzu wonnego kwiecie,
I róże i ty pani... ach! nikt nie tęskni za mną!“

Wyobraźnia poety snuła dalej, coraz to nowe obrazy... myślą wspomina skromny, zaciszny swój pokoik, w którym każdego ranka z radością w sercu podejmował przerwaną poprzedniego dnia pracę. Stosownie do rady Klaudyusza a bardziej jeszcze wskutek dziecinnej chęci naśladowania wielkich ludzi — chęci stanowiącej śmieszną, lecz charakterystyczną właściwość początkujących autorów — urządził on swe życie na wzór nieśmiertelnego Balzaka.
Kładł się zwykle przed ósmą wieczór, w stawał o czwartej rano. Ubrawszy się rozpalał ogień na kominku, zapałał lampę i gotował kawę na spirytusowej maszynce, którą troskliwa siostra własnoręcznie przynosiła mu zwykle z wieczora, aby bez wielkiego trudu mógł sporządzić sobie śniadanie.
Ogień buchał z kominka, lampa płonęła jasnem światłem, woń podniecającego napoju rozchodziła się po pokoju, a Ireneusz, rzuciwszy pełne czci spojrzenie na wiszącą nad łóżkiem fotografię Rozalii, zasiadał do pracy Powoli, stopniowo, ruch uliczny stawał się coraz głośniejszym, miasto obudziło się ze snu. Od czasu do czasu Ireneusz odkładał pióro i przyglądał się obrazom wiszącym na ścianie. Około szóstej Emilia wchodziła do pokoju. Pomimo licznych zajęć gospodarskich, kochająca kobieta znajdowała codzień chwilę czasu na przepisywanie utworów brata. Za nic w świecie nie zgodziłaby się na to, aby rękopism Ireneusza został oddanym w ręce cenzury lub korektora... Droga, poczciwa Emilia! Jakżeby była szczęśliwą, słysząc grzmot oklasków przygłuszających ostatnie słowa Coletty!...
O ileż zupełniejszem byłoby szczęście Ireneusza, gdyby sumienie nie wyrzucało mu obojętności dla Rozalii w tej nawet chwili, kiedy kurtyna zapadała wśród oznak namiętnego zapału publiczności!
— Całem sercem winszuję panu powodzenia — pierwsza odezwała się hrabina — widzę już jak wszystkie te panie będą się ubiegały o zaszczyt przyjęcia pana u siebie.
Pomimo ogólnej wrzawy, powstałej po ukończeniu przedstawienia, pomimo szelestu sukien i łoskotu odsuwanych krzeseł, Ireneusz mógł słyszeć wyraźnie urywki krzyżujących się rozmów, dowodzące, że słowa powyższe nie były li tylko pochlebstwem uprzejmej pani domu:
— Oto autor!...
— Gdzie?...
— Stoi obok hrabiny... Taki młody!... Czy pani go zna?... Bardzo przystojny chłopiec... Dlaczego nosi tak długie włosy... Prawdziwa głowa artysty... Zdaje mi się, że można mieć talent a przecież czesać się tak jak wszyscy... Z tem wszystkiem stworzył prawdziwe arcydzieło... Znakomita sztuka!... Znakomita... Znakomita?... Kto go wprowadził do hrabiny?... Klaudyusz Larcher... Biedny Klaudyusz! Zdawał się pożerać Colettę oczyma... Prędzej lub później dojdzie do pojedynku między nim a panem Salvaney... Tem lepiej, odświeżą sobie krew...
Oto niektóre z niezliczonej ilości zdań, podchwytywanych przez Ireneusza z właściwą autorom bystrością słuchu. Zanim młody poeta zdołał ochłonąć z pierwszego wrażenia, jedna z pań przemocą prawie odwołała go od hrabiny i obsypywała pochwałami, których słuchając, rumienił się i schylał głowę ku ziemi, jakby pod ciosami maczugi. Była to pięćdziesięcioletnia, wysoka i bardzo chuda kobieta, wdowa po panu de Sermoises, o którym miewiała teraz:
— Mój najukochańszy.
A który za życia był przedmiotem ogólnego pośmiewiska, dzięki postępowaniu swej dozgonnej towarzyszki. Zmuszona z wiekiem zaniechać tryumfów światowych, pani de Sermoises przerzuciła się na pole literatury, ale literatury prawowiernej, nacechowanej barwą klerykalizmu.
Poprzednio już wiedziała od hrabiny, że, autor „Sigisbeusza“ jest siostrzeńcem księdza; zresztą duch romantyzmu, wiejący z tego utworu, pozwalał jej przypuszczać, że młody pisarz niema nic wspólnego ze szkołą nowoczesną, której realizm obrażał jej wstydliwość niewieścią. Tonem tak uroczystym, jak sędzia orzekający o losie winowajcy, wykładała Ireneuszowi swoje teorye i unosiła się z zachwytu nad jego dziełem:
— Ach! panie, ileż tu poezyi, wdzięku, uczucia!... Poemat ten przetrwa lata, wieki całe!... Wynagradzasz pan nam, kobietom, krzywdę wyrządzoną przez tych pisarzy, którzy lubują się w brudnych opisach i skalpelu zamiast pióra używają.
— Pani... wyjąkał młody człowiek, przerażony tą szumną mową.
— Mam nadzieję, że pan nie zapomni o mnie — przerwała żywo — przyjmuję w środy od piątej do siódmej. Pochlebiam sobie, że pan znajdziesz u mnie towarzystwo przyjemniejsze niż u hrabiny, która jest cudzoziemką, jak panu zapewne wiadomo. Spotkasz pan u mnie kilku członków akademii, którzy czynią mi zaszczyt zasięgania mej rady, co do wartości swych utworów. Ja sama niegdyś pisywałam poezye... O! nie uważam się bynajmniej za poetkę dlatego, że ku uczczeniu pamięci najukochańszego mego męża, ułożyłam króciutki wierszyk pod tytułem: „Lilia cmentarna“. Chciałabym usłyszeć zdanie pańskie ale szczere... Pan Vincy, pani Hurault — mówiła dalej, przedstawiając poetę sąsiadce swej, wyglądającej niezwykłe młodo, pomimo skończonych lat czterdziestu.
— Czy pani lubi Musseta? — zagadnęła pani Hurault, autorka kilku utworów scenicznych pod pseudonimem wydanych. Krytyka wyśmiała te prace pomimo usilnych zabiegów pani Hurault, która od lat szesnastu zapraszała na obiady wszystkich sprawozdawców teatralnych, dyrektorów a nawet ich rodziny.
— Któż go nie lubi w moim wieku? — odparł młody człowiek.
— Domyśliłam się tego — podjęła pani Hurault — wiersz pana zrobił mi wrażenie słyszanej niegdyś muzyki.
Ale rzuciwszy ten pocisk, przypomniała sobie, że w niejednym z młodych poetów kryje się przyszły dziennikarz i chcąc naprawić błąd, popełniony przez zazdrość zawodową, dodała z uprzejmym uśmiechem:
— Miło mi będzie powitać pana u siebie; pragnęłabym zaznajomić pana z moim mężem, który nie mógł mi towarzyszyć dzisiaj; zastanie mnie pan zawsze we czwartek w poobiednich godzinach.
— Pan Vincy, pani Ethorel — wtrąciła znów pani de Sermoises, przedstawiając Ireneusza tym razem młodziutkiej pięknej kobiecie, o czarnych włosach i matowej cerze twarzy.
Powiewna, wysmukła kibić pani Ethorel stanowiła rażącą sprzeczność z dźwiękiem jej głosu, który brzmiał uroczyście niemal, gdy mówić zaczęła:
— Ach! jak pan umie przemawiać do serca! Najpiękniejszym z całego poematu jest według mnie ów sonet, zaczynający się od słów: Widziadło dawno minionego roku...
— Widmo lat dawno minionych — poprawił Ireneusz, prostując omyłkę popełnioną przez panią Etherel i tłumiąc ironiczny uśmiech, bo ustęp odnośny — złożony z dwóch sześciowierszowych zwrotek — ani budową, ani miarą wiersza nie przedstawiał żadnego podobieństwa do sonetu.
— Ach! tak! — zawołała pani Ethorel — cóż to za siła wysłowienia! Byłabym niewypowiedzianie szczęśliwą, gdyby pan zechciał odwiedzić nas kiedykolwiek...
Ireneusz nie zdążył jeszcze podziękować a już pani de Sermoises przeprowadziła go w inny róg salonu, przedstawiając go kolejno wszystkim swoim znajomym. Pani de Sermoises posiadała bowiem w wysokim stopniu, wspólną wielu ludziom, słabostkę opiekowania się wybitniejszemi pod jakimkolwiek względem osobistościami, w przekonaniu, że ich sława i na nią spadnie po części. Coraz to więcej onieśmielony Ireneusz, musiał zamienić kilka słów z panią Mosè, która dzierżyła berło urody wśród żydowskiego towarzystwa, z panią de Sauve w przepysznej różowej tualecie i z panią Bernard, niebiesko ubraną. Oswobodziwszy się wreszcie od zbyt gorliwej opiekunki, odetchnął swobodniej, gdy znów porwanym został przez panią Komoff, która szukała go oddawna, aby przedstawić hrabinie de Candale, pochodzącej w prostej linii od słynnego w XV wieku marszałka, oraz jej siostrze, księżnej d’Arcole.
Po tych dwóch nazwiskach, Ireneusz usłyszał cały szereg niepodobnych do spamiętania od razu nazwisk kilku pań spokrewnionych z hrabiną... potem znów musiał zawrzeć znajomość z mężczyznami, których znalazł rozmawiających z temi paniami. Poznał więc markiza de Here, słynnego z oszczędności, gdyż mając dwadzieścia tysięcy franków rocznie, musiał żyć równie wystawnie, jak ludzie posiadający trzykroć większe dochody, — wicehrabiego de Bréves, któremu po raz trzeci w życiu groziła ruina majątkowa, pana de Crucé, namiętnego zbieracza starożytności, pana de San Globbe, dzielnego myśliwego i kilku magnatów rosyjskich. Nazwiska te po większej części znanemi już były dawniej młodemu poecie, który z dziecinną ciekawością wczytywał się nieraz w owe sprawozdania z zabaw wielkoświatowych, jakie dzienniki miejskie zamieszczać zwykły — ku większemu zbudowaniu ubogich ludzi, pałających chęcią życia nad stan. Od lat dziecinnych niemal, Ireneusz zabiegał myślą w te sfery nacechowane kosmopolityzmem, bogate raczej niż dystyngowane, które nadają ton zabawom i rozrywkom w stolicy — a pojęcie, jakie sobie o nich wytworzył, było tak czarujące, lecz tak do gruntu fałszywe, że obecnie, gdy marzenia jego urzeczywistnionemu zostały, czuł się szczęśliwym i zawiedzionym zarazem.
Wiejąca w tym salonie atmosfera kłamstwa i obłudy oburzała go a przecież łechtała tak miłe jego miłość własną! Spotykał zwrócone ku sobie uśmiechy ust tak ponętnych!... spojrzenie zachwytu w tak pięknych oczach!... Rozpromieniony dumą, czuł się przecież coraz więcej onieśmielonym a czcze, banalne pochwały przejmowały go mimo woli bolesnem rozczarowaniem. Jeżeli artyści i pisarze, po bliższem zetknięciu się z wyższemi warstwami społecznemi, doznają zwykle uczucia nudy i zniechęcenia, to dlatego przeważnie, że wchodzą w świat w pełnej tylko epoce swego życia, opromienieni aureolą swego talentu i oczekują czegoś nadzwyczajnego, podczas gdy ludzie istotnie do tegoż świata należący, przywykli do atmosfery salonowej, oddychają w niej żywo i swobodnie. Ireneusz zakłopotany własną nieśmiałością, odurzony zawieraniem coraz to nowych znajomości, zmęczony dręczącem go uczuciem rozczarowania, usunął się do sąsiedniego pokoju, szukając Klaudyusza, który znikł bez śladu. Nagle spostrzegł Colettę, która przed chwilą ukazała się z za kulis a której usypane pudrem włosy i jasna suknia, stanowiły uderzającą sprzeczność z czarnemi frakami licznie otaczających ją mężczyzn. I ona również zdawała się być dziwnie onieśmieloną... — jak w ogóle aktorki wyrwane nagle ze swego otoczenia, dumne i związane zarazem przeświadczeniem, że zwracają na siebie ogólną uwagę. Onieśmielenie to objawiło się w całym jej sposobie wzięcia: machinalnie składała wciąż i rozkładała trzymany w ręku wachlarz, wyraz nieufności malował się w jej spojrzeniu a nerwowy uśmiech wybiegał na piękne jej usta.
W tej chwili właśnie rozmawiała z wysokim, chudym mężczyzną, którym — jak Ireneuszowi wspominała hrabina — był pan de Salvaney, współzawodnik Klaudyusza. Spostrzegłszy Ireneusza, piękna aktorka powitała go uśmiechem, świadczącym jaką radością przejmowało ją spotkanie człowieka należącego do jej sfery.
— Ach! oto nasz autor! — zawołała, wyciągając rękę ku młodemu poecie. — Wyobrażam sobie, jak pan musisz czuć się dziś szczęśliwym... Przedstawienie udało się znakomicie... Proszę cię, Salvaney — zwróciła się do swego towarzysza — powinszuj panu Vincy, chociaż nie znasz się wcale na poezyi... Co się stało z pańskim przyjęciem, panem Larcherem? — pytała dalej — nie widzę go oddawna... Powiedz mu pan odemnie, że mógł stać się dzisiaj przyczyną mej śmierci dusiłam się ze śmiechu, widząc go ze sceny... zaczesał dwa kosmyki włosów na czoło i wyglądał jak wierzba płacząca...
Błysk okrucieństwa przemknął w tej chwili w zielonych oczach młodej kobiety, piękne jej usta zadrżały nienawiścią, bo Klaudyusz opuścił dom hrabiny nie pożegnawszy jej nawet spojrzeniem. Kochała go ona, o ile kochać była zdolną, choć oszukiwała, dręczyła a przedewszyskiem upokarzała na każdym kroku. Chciała się zemścić teraz, okrywając go śmiesznością w obecności pana Salvaney, pewna, że Ireneusz nie omieszka powtórzyć tej rozmowy przyjacielowi.
— Dlaczego pani to mówi? — zapytał półszeptem młody poeta, korzystając z chwili w której Salvaney odwrócił się, witając jednego ze swych kolegów — czy pani nie wierzy w przywiązanie Klaudyusza?
— Ach! i pan zaczynasz śpiewać na tą nutę? — głośno zawołała Coletta, wybuchając szyderczym śmiechem. — Wiem, wiem ja dobrze, że jestem jego złym duchem, Dalilą, kusicielką... Mam cały pakiet jego listów, w których mi opisuje te brednie... co mu nie przeszkadza jednak upijać się pod pozorem tęsknoty za mną... Więc to ja może każę mu zgrywać się do ostatniego grosza... i pić... i truć się morfiną?... Głupot i ludzka!.. — poczem wzruszywszy ramionanami, dodała wesoło. — Wszyscy się już rozeszli, oprócz nas i kilku przyjaciół domu... Hrabina daje nam znak ręką... Proszę cię, Salvaney, podaj mi rękę i chodźmy na kolacyę.
Istotnie zawieranie coraz to nowych znajomości i szukanie Klaudyusza, zajęło niepostrzeżnie dużo czasu a Ireneusz, przywrócony do przytomności ostatniemi słowami Colctty, spostrzegł ze zdziwieniem, że ilość gości w salonach zmniejszyła się znacznie.
Zostało zaledwie trzydzieści osób, zaproszonych przez hrabinę na kolacyę, do której teraz pierwsza dała hasło, podawszy rękę najdostojniejszemu ze swych gości, młodemu ambasadorowi, używającemu wielkiej wziętości w arystokratycznych sferach stolicy.
Goście stanęli parami, podążając za hrabiną do sali jadalnej, urządzonej na pierwszem piętrze. Przeszedłszy schody ozdobione bronzami i przepysznemi rzeźbami, przywiezionemu z Włoch, weszli do obszernej galeryi, która przypominała salon, przepychem urządzenia a buduar fantazyjnością znajdujących się w niej sprzętów. Po środku galeryi, stanowiącej salę jadalną, stał długi stół, przystrojony kwiatami i owocami i uginający się pod ciężarem sreber i kryształów. Około każdego talerza paliła się świeca, ukryta w różowej, szklannej kuli Nowość ta, z Angli sprowadzona, wywołała podziw gości, którzy śmiejąc się i rozmawiając, zajęli miejsca przy stole.
Zakłopotany Ireneusz nie wiedział sam kiedy wszedł do sali jadalnej i usiadł między wicehrabią de Breves a ową ładną blondynką w czerwonej sukni, którą wchodząc do tego domu, spotkał w przedpokoju i o której nazwisku wiedział już od Klaudyusza. Nikt się nim teraz nie zajmował — bo pani Moraines rozmawiała z sąsiadem po prawej stronie a wicehrabia obrócił się na lewo ku szczupłej, czarnookiej panience — mógł więc wreszcie skupić myśli na chwilę i przypatrzeć się uważniej gościom, po za krzesłami których uwijali się lokaje, roznosząc półmiski lub nalewając wina... Przez długą chwilę przyglądał się Colecie, bałamucącej pana Salvaney a następnie przeniósł wzrok na gospodynię domu, która tak uprzejma zazwyczaj, tak pamiętna o wszystkich swych gościach, zdawała się teraz zapominać zupełnie o istnieniu osób zebranych u jej stołu. Prawdopodobnie rozpocząć ona musiała nowe opowiadanie o spirytystycznych doświadczeniach, bo rysy jej twarzy mieniły cię co chwila, oczy pałały znów olśniewającym niemal blaskiem; a na poparcie swych słów, żywo poruszała rękami... Uczucie zupełnego osamotnienia ogarnęło znów duszę młodego człowieka, silniejsze, boleśniejsze niż przed chwilą, dlatego może, że nadmiar doznanych wrażeń rozdrażnił jego nerwy lub, że porównanie między zachwytami, jakich był przedmiotem na początku wieczoru a obojętnością, z jaką teraz już zwracano się ku niemu, przekonywało go wymownie o znikomości powodzenia towarzyskiego.
Z licznego grona kobiet, które tak gorąca zapewniały go o swem uwielbieniu, jedne wyjechały do domów, inne zapomniawszy o nowym przybyszu, usiadły obok dawnych przyjaciół i znajomych.
Na przeciwnym końcu stołu, Ireneusz, widział odbicie niejako swego położenia, w osobie aktora, który grał rolę Lorenza a teraz siedział sztywny w swym średniowiecznym włoskim kostyumie, jadł i pił z wielkim apetytem, nie zamieniając z nikim ani słowa. Pod wpływem takiego usposobienia, Ireneusz zwrócił wzrok ku sąsiadce, która uderzyła go swą pięknością, przez tę krótką chwilę spotkania w przedpokoju. Młody poeta nie mylił się, przypuszczając, że pani de Moraines jest skończonym typem wytwornej damy z wielkiego świata. Każdy szczegół jej powierzchowności, począwszy od delikatnych rysów do szczupłych ramion i wysmukłej kibici, zdawał się pełnym dystynkcyi, klasycznym do przesady nieledwie.
Na pierwszy rzut oka, pani de Moraines czyniła wrażenie istoty wątłej, sił pozbawionej. To co wydaje się wadą podobnych piękności, stanowi zarazem najwyższy ich urok. Nadmierna przejrzystość cery wydaje się chorobliwą, zręczność ruchów — wymuszoną. Ale przyjrzawszy się bliżej pani de Moraines, każdy mógł poznać, że wdzięk nie wyłączał w niej siły, że pod wysmukłą kibicią kryje się organizm zdrowy, obdarzony bogatym zapasem sił żywotnych. Piękna jej głowa spoczywała na kształtnie zarysowanej szyi, po której wiły się pukle bujnych i gęstych włosów. Uśmiechając się, pokazywała dwa rzędy równych i białych zębów a apetyt, z jakim spożywała kolacyę, stanowił wymowny dowód, że organizm jej zdołał oprzeć się zwycięzko niezliczonym powodom zmęczenia, podkopującym tak często zdrowie kobiet, oddanych zabawom i życiu światowemu. Marzycielowi lub poecie, oczy pani de Moraines przypomniałyby niechybnie Ofelię lub Desdemonę; oczy to były łagodne, blado niebieskie, patrzące jakby przez łzy, co według ogólnego mniemania, stanowi dowód głębokości uczuć. Świeżość jej powiek świadczyła o śnie spokojnym, dającym ciału zupełny wypoczynek a cera twarzy wykazywała bogactwo krwi — bogactwo tak obecnie trudne do zdobycia! Lekarz lub filozof, patrzyliby z niedowierzaniem na sprzeczność, zachodzącą między idealnym niemal wdziękiem fizyoomii a wielce realną budową ciała pani de Moraines. Ale młody człowiek, który pochyliwszy się nad talerzem, co chwila spoglądał z ukosa na swą sąsiadkę, był poetą a zatem patrzył innemi oczyma niż lekarz lub filozof. Zamiast badać analitycznie, tonął z zachwytem w jej twarzy. Nie był on w stanie zdać sobie sprawy ze swych uczuć, nie wiedział nawet, że w ciągu tego wieczoru uległ magnetycznemu czarowi, jakim pociągała ta kobieta, około której unosił się silny lecz delikatny i wytworny zapach. Od pierwszych lat swej młodości, Ireneusz, jak o nieodrodny syn Apolina, namiętnie lubił perfumy; z rozkoszą więc oddychał wonią białego heliotropu, która mu przypominała wiersz, napisany niegdyś, w chwili rozpaczliwej tęsknoty za wymarzonem przez siebie uczuciem:

„Kwiat heliotropu opowie w wieczornej ciszy.
Dzieje pocałunków, których nie dałaś mi nigdy“.

I znów odezwało się w sercu jego pragnienie, z którego spowiadał się Klaudyuszowi w powozie — pragnienie pozyskania miłości kobiety podobnej do tej, której srebrzysty śmiech dochodził teraz do uszu jego. Ach! jakże cudownie roił, czując, że rzeczywistość zada kłam tym marzeniom! Za chwilę przecież wszyscy wstaną od stołu, a on nie powie ani słowa do tej anielskiej istoty, od której czuł się tak oddalonym, jakgdyby setki mil oddzielały ich od siebie. Wszak ona pewnie nie wiedziała nawet o jego istnieniu?...
A chwili, w której zrozumiał jasno smutne swe położenie, serce ścisnęło mu się bolesnem przeczuciem.
Na szczęście, pani Komof, ochłonąwszy ze wzruszenia, jakiem przy początku kolacyi przejmowała ją rozmowa — spostrzegła widocznie zakłopotanie młodego człowieka, bo uniósłszy się nieco z miejsca, zawołała przez stół do wicehrabiego de Breves:
— Może pan będzie łaskaw wyręczyć mnie i przedstawi pana Vincy jego sąsiadce.
Po chwili, niebieskie oczy utkwiły wzrok w twarzy Ireneusza a uśmiech pełen życzliwości wybiegł na świeże, piękne i wilgotne usta, które młody poeta przyrównywał w myśli do kwiatu. Pewien, że i od pani Moraines usłyszy jedną z tych banalnych pochwał, jakiemi obsypywano go przez ciąg całego wieczoru doznał zawodu, gdy młoda kobieta, zamiast wszcząć natychmiast rozmowę o jego pracach literackich, zwróciła się do niego ze słowami, które stanowiły widocznie dalszy ciąg rozmowy prowadzonej ze swym sąsiadem:
— Mówiliśmy właśnie z panem de Cruce o niepospolitym talencie, jaki objawia pan Perrin w urządzeniu sceneryi... Czy pan pamięta przepyszne dekoracye w „Sfinksie“?
Mówiła głosem wdzięcznym, łagodnym, przyciszonym nieco, głosem, który ostatecznie mógł podbić serce każdego, kto zbliżał się już oczarowany jej pięknością. To też Ireneusz czuł się tak silnie upojonym czarem tego głosu i wonią perfum, których zapach działał nań jeszcze silniej, gdy piękna pani zwróciła się ku niemu, że w pierwszej chwili nie był zdolnym słowa wymówić.
Czy pani Moraines spostrzegła jego w zruszenie? Czy onieśmielenie młodego poety sprawiało jej przyjemność? Wogóle bowiem kobietom podobają się hołdy ludzi nieśmiałych, niezdolnych zapanować nad swemi uczuciami. Bądź co bądź, tak umiejętnie potrafiła przełamać pierwsze lody znajomości — tak trudnej do zawarcia między kobietą światową a nieśmiałym wielbicielem jej wdzięków — że po upływie dziesięciu minut, Ireneusz czuł się już zupełnie swobodnym. Młody poeta z wrodzonym sobie darem wymowy wygłaszał swe poglądy o sztuce dramatycznej, unosił się z zapałem nad znanemi mu jedynie z opowiadań kolegów przedstawieniami urządzonemi w Bareut przez Wagnera; pani Moraines słuchała, ogarniając go spojrzeniem, jakie jedynie kobiety ze świata — znakomite aktorki salonowe — rzucać umieją na sławnych ludzi, których chcą przykuć do swego rydwanu. Gdyby ktokolwiek powiedział wtedy Ireneuszowi, że czarująca jego sąsiadka przywiązuje tyleż wagi do Wagnera i do muzyki, co do starej zniszczonej sukni balowej, że w rzeczywistości znajduje przyjemność li tylko w słuchaniu operetek — młody poeta doznałby takiego wrażenia, jakieby go przejęło, gdyby gwar wesołej rozmowy, rozlegający się w tej chwili przy stole, zamienił się nagle w okrzyk śmiertelnego przerażenia. Ogólna wesołość panowała przy stole: wszyscy śmieli się, żartowali, opowiadali zabawne przygody; śmiech Colette, podnieconej widocznie szampanem, brzmiał najgłośniej, lecz młody człowiek zdawał się nie słyszeć tego hałasu, sercem i duszą wsłuchany w słowa pięknej sąsiadki, gdy ta mówiła:
— Ach! cóż to za szczęście poznać poetę który istotnie jak poeta czuć umie!... Myślałam nieraz, że ten gatunek ludzi zaginął już bezpowrotnie... Czy pan uwierzysz? — dodała z uśmiechom, który dziwną zamianą ról nadawał jej, kobiecie obytej ze światem, pozór istoty onieśmielonej obecnością człowieka ze wszechmiar wyższego — że przed chwilą chciałam prosić hrabinę, aby mnie zaznajomiła z panem?... Chciałam podziękować panu za uczucie rozkoszy, z jakiem słuchałam Sigisbeusza... Potem zmieniłam zamiar, powiedziawszy sobie, że uczucia moje nic pana obchodzić nie mogą... Wreszcie szczęśliwy zbieg okoliczności zbliżył nas do siebie... Ale pomimo doznanego tryumfu, nie widać na twarzy pańskiej radości, czy to pana męczy? — mówiła z gorącem współczuciem.
— O! gdyby pani wiedziała... — zawołał młody człowiek, obezwładniony niewidzialnemi pętami, jakiemi skrępowały go już piękne oczy czarodziejki — posądziłaby mnie pani o niewdzięczność... Wszystkie te panie okazały się dla mnie bardzo łaskawe i pobłażliwe a jednak sam nie wiem czemu — ich pochwały lodem mroziły mi serce.
— Dlatego też odemnie nie słyszałeś ich pan — odparła pani Moraines i zmieniając temat rozmowy, jakby od niechcenia: pan zapewne nie dużo bywałeś w świecie? — spytała.
— Życie towarzyskie było mi dotąd zupełnie obcem — przyznał Ireneusz z prostotą, stanowiącą największy jego urok — wydaje się to pani dziwnem zapewne — mówił dalej, spostrzegłszy wyraz ciekawości i niedowierzania w spojrzeniu swej towarzyszki — a jednak dziś po raz pierwszy znajduję się w liczniejszem gronie... dotąd znałem świat jedynie z opisów naszych powieściopisarzy... Widzi pani, jestem dzikim człowiekiem...
— Ale cóż pan porabiasz wieczorami?
— Pracowałem bardzo dużo w ostatnich czasach, mieszkałem u siostry i nie znam nikogo prawie.
— Któż pana wprowadził do hrabiny? — niezmordowanie pytała pani Moraines.
— Jeden z moich przyjaciół, Klaudyusz Larcher, którego pani nie zna zapewne?
— Bardzo miły człowiek, ma jednak wielką wadę, nieubłaganą surowość w sądzie o kobietach. Radzę panu nie wierzyć ślepo w jego zdanie — dodała znowu z nieśmiałym uśmiechem — mógłby źle wpłynąć na pana... Żal mi go serdecznie, nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności kochał się zawsze w kobietach zalotnych i nieuczciwych i dlatego sądzi, że my wszystkie jesteśmy do nich podobne.
Mówiła te słowa z wyrazem smutku w oczach. Tysiące uczuć malowało się teraz na jej twarzy, współczucie dla Klaudyusza, obrażona miłość własna istoty, którą niegdyś szydercze uwagi niechętnego kobietom pisarza osobiście dotknąć musiały, tajemna obawa, aby Ireneusz, ulegając wpływowi przyjaciela, nie nauczył się również szydzić z najgorętszych serca porywów...
Przez chwilę milczeli oboje a młody poeta bezwiednie cieszył się w duchu z nieobecności Klaudyusza. Teraz już nie umiałby wysłuchać spokojnie paradoksalnych a ubliżających kobietom teoryi, jakie zazdrosny kochanek Coletty wygłaszał w powozie, jadąc na bal do hrabiny. A i wtedy przecież protestował w duszy przeciw potwarzom przyjaciela, — widocznie wiedziony przeczuciem, że wśród tych pań wielkiego świata, pozna kobietę, która urzeczywistni jego marzenia o ideale!... I długo jeszcze słuchał opowiadania pani Moraines o ciężkich zawodach i boleściach od których i ludzie do sfer najwyższych należący, wolnymi niesą, o niezłomnej cnocie, ukrywającej się nie raz pod pozorami lekkomyślności, o wielkich dziełach miłosierdzia, dokonanych przez tę lub ową z jej przyjaciółek... W glosie jej dźwięczała łagodna, serdeczna nuta oraz głęboka miłość prawdy i piękna. Po chwili, gdy wszyscy wstawali już do stołu, pani Moraines, spłonąwszy rumieńcem, jak młoda dziewica, zawstydzona otwartem wyznaniem swych uczuć, dodała nieśmiało:
— Gawędziliśmy, jak dwoje przyjaciół, nie jak ludzie obcy, spotykający się po raz pierwszy w życiu. A przecież wiedząc ile zaprosin otrzymałeś pan już dzisiaj, nie śmiem zapraszać pana do siebie... Gdyby jednak zdarzyło się panu przechodzić kiedykolwiek w przedobiednich godzinach koło naszego domu, zastanie mnie pan zawsze... Poznasz pan mego męża, którego lekkie niezdrowie zatrzymało dziś w domu... Zdecydowałam się dziś tu sama przyjechać, bo przykro mi było odmówić tak uprzejmym zaprosinom hrabiny, co dowodzi — dodała, ściskając serdecznie rękę młodego człowiek a — że zadosyć uczynienie wszelkim światowym nawet obowiązkom, nie pozostaje nigdy bez nagrody.


V.
Jutrzenka miłości.

Podczas wieczoru spędzonego w domu hrabiny, Ireneusz doznał tylu i tak różnorodnych wrażeń, że nie był w stanie rozebrać ich po szczególe, przebiegając piechotą puste dzielnice, oświetlone migotliwym blaskiem gwiazd iskrzących się na niebie. Gdyby Klaudyusz mężnie stawił czoło miłosnemu zawodowi, pozostałby do końca wieczoru, obaj przyjaciele wracaliby teraz razem i w poufnej rozmowie wyznaliby sobie wzajemnie uczucia, miotające ich sercami. Możeby wtedy samo wymówienia nazwiska pani Moraines objaśniło Ireneuszowi, jakie miejsce zajęła w jego myśli ta niepospolicie piękna kobieta, która zdała mu się teraz ucieleśnieniem wymarzonego przezeń ideału, damy arystokratycznego pochodzenia. Może dzięki kilku wskazówkom przyjaciela, co do charakteru pani Moraines i co do różnicy zachodzącej między — taką jak ona — kobietą światową a przedstawicielką rzeczywistej, rodowej arystokracyi, uniknąłby niebezpiecznych widziadeł rozgorączkowanej wyobraźni, stawiającej mu teraz przed oczyma twarz i każdy ruch pięknej Zuzanny. Przypominał sobie, że tem imieniem hrabina żegnała panię Moraines, która zarzuciła na siebie okrycie podbite białem, puszystem futerkiem. Pamiętał, że wsiadając do powozu spojrzała w jego stronę z przyjaznym na ustach uśmiechem. Widział wciąż przed sobą spojrzenie, jakie przy stole utkwiła w jego twarzy, sposób, w jaki otwierała klasycznie zarysowane usteczka. Każde ze słów, wypowiedzianych przez tę kobietę, było mu dowodem, że dusza i ciało, stanowią zupełną harmonię, podobnie jak piękność jej odpowiadała w zupełności ramom, w których ją ujrzał młody poeta. Zajęty podobnemi myślami, przebiegł niepostrzeżenie przestrzeń, wynoszącą nieledwie trzecią część Paryża. Nie widział ani nieba nad głową, ani ruchliwych ciemno szafirowych fał Sekwany, ani latarni gazowych, których długie szeregi światła nadawały ulicom pozór alei, ciągnących się bez końca.
Ludzie, dla których poezya stanowi wyłączny cel życia, ulegają niekiedy dziwnemu stanowi ducha, którego ściśle określić niepodobna, lecz który możnaby nazwać stanem lirycznym: jestto jakby przedwczesne upajanie się rozpaczą lub nadzieją — stosownie do tego, czy ta zdolność potęgowania w umyśle błahego, przelotnego wrażenia, wywołaną została smutkiem czy radością. Czyż bowiem istotne znaczenie posiadał fakt spędzenia wieczoru u hrabiny, fakt, który poeta w dziecinnej prostocie ducha, uważał za przełom w swem życiu? Było to zaledwie spojrzenie, rzucone przez nawpół uchylone drzwi a mogące przynieść korzyść rzeczywistą wtedy jedynie, gdyby było poparte tysiącem drobnych, lecz zręcznie obliczonych zabiegów.
Człowiek ambitny, wracając z wieczoru spędzonego w gronie bogatych, wpływowych osobistości, nie omieszkałby rozmyślać w skrytości ducha, jakie wywarł wrażenie, jakie usposobienie napotkał, które z otrzymanych przez niego zaprosin zasługują na stałe podtrzymanie a które na jedną, etykietalną wizytę. Ale Ireneusz, nie rozumiejący zupełnie względów praktycznych, czuł się tylko niewymownie szczęśliwym. Wrażenie ostatnie, jakiego doznał w towarzystwie pani Moraines, zagłuszyło inne, poprzednio doznane. Zapomniał nawet o chwilach osamotnienia, które przecież na razie tak żywo był odczuł.
Przejęty takiemi wrażeniami, doszedł wreszcie do bramy swego domu. Obrócił klucz w zamku i podążał do swego pokoju z roskoszą, przeciwstawiając w myśli świat, z którego powracał, ze światem, do którego teraz wstępował. Czyż przeciwstawienie to nie potęgowało radości, przepełniającej mu serce pierwiastkiem poetycznej fantazyi?... Pomimo silnego wzburzenia myśli i uczuć, młody poeta — będący w wieku, w którym wynagrodzenie ubytku sił fizycznych, uskuteczniać się winno bezwzględną regularnością — usnął natychmiast snem tak głębokim, że nie umiałby następnie powiedzieć, czy śnił tej nocy o przepychu i bogactwie, czy o grzmiących w sali oklaskach, czy też o jasnych włosach i pięknych łzami zamglonych oczach pani Moraines...
Obudziwszy się nazajutrz koło dziesiątej rano, Ireneusz otworzył oczy, zdziwiony głęboką ciszą, panującą wokoło. Promienie słońca nie mogły przedostać się do pokoju przez zapuszczone rolety i szczelnie zamknięte okienice; nie słychać też było ani gwaru ulicznego, ani hałasu towarzyszącego zwykle rannym zajęciom domowym, a sprawianego ciężkiemi krokami służącej, trzepaniem i czyszczeniem mebli, lub przygotowywaniem do śniadania. Gdy spojrzawszy na zegarek, przekonał się, jak późna już była godzina, przesłał myślą serdeczne podziękowanie jedynej istocie, od której nigdy w życiu nie miał doznać zawodu: siostrze, która prawdziwie z kobiecą pieczołowitością, starała się oddalać od niego zarówno wielkie jak najmniejsze przeszkody. Jednocześnie ogarnęło go znów wspomnienie wczorajszego wieczoru. Przed oczyma jego wyobraźni przesunęło się kolejno tysiące postaci, które wkrótce zlały się w jeden obraz o pięknych rysach, pąsowych usteczkach i niebieskich oczach pani Moraines. Zdawało mu się, że widzi ją teraz jaśniej, wyraźniej niż wczoraj, natychmiast po chwili rozstania — a jednak pomimo realnej niemal plastyczności widzenia, pomimo nieopisanej rozkoszy, z jaką się niem lubował, nie rozumiał on zgoła natury kiełkującego w sercu uczucia. W rzeczywistości bowiem uczucie to było li tylko artystycznem wrażeniem, wrażeniem, jakiego doznał, gdyby zachwycające go w dzieciństwie bohaterki poetów i powieściopisarzy, ukazały się mu jako istoty żywe i czuciem obdarzone. Leżąc w miękkiej i ciepłej pościeli, zachwycał się urokiem tego wspomnienia, podobnie jak urządzeniem swego skromnego, lecz zacisznego pokoju. Pomimo otaczającego go półcieniu z nietajonem zadowoleniem, przyglądał się gracikom, ręką Emilii poustawianym na stole we wzorowym porządku, rycinom wiszącym na ścianach a odbijającym żywo od czerwonego obicia, okładkom ukochanych swych książek i fotografiom, które wisiały nad gzemsem kominka. Znajdowała się tu podobizna jego matki — biednej kobiety, która niegdyś szczyciła się każdym mniej lub więcej udatnym wierszykiem, znalezionym między papierami syna a której nie było danem doczekać się urzeczywistnienia najgorętszych jej pragnień. Tuż obok wisiała fotografia jego ojca. Ireneusz przypuszczał niejednokrotnie, że dręcząca go nieudolność kierowania swą wolą, była smutnem dziedzictwem, jakie przekazał mu w spadku ten nieszczęśliwy człowiek, który z ram fotografii spoglądał smutnemi oczyma nałogowego pijaka. Ale dzisiaj rozmyślania nad bolesnemi stronami życia, dalekiemi były od myśli młodego poety, który z dziecinną radością zastukał kilkakrotnie w ścianę obok swego łóżka. W ten sposób dawał codziennie znać Franciszce, aby przyszła otworzyć okiennice i podnieść firankę. Po chwili, zamiast służącej weszła Emilia a gdy światło dzienne napełniło pokój, Ireneusz spostrzegł na twarzy uśmiech tryumfującej zawczasu ciekawości.
— Zupełne zwycięstwo! — zawołał radośnie, w odpowiedzi na to nieme zapytanie.
Pani Fresneau klasnęła w ręce jak dziecko a usiadłszy na nizkiem krzesełku, stojącem w nocach łóżka, pieszczotliwie mówić zaczęła:
— Poleż jeszcze trochę, mój drogi... Franciszka przyniesie ci zaraz śniadanie... Przypuszczałam, że obudzisz się zaledwie koło dziesiątej i ugotowałam ci świeżo zmielonej, doskonałej kawy...
Zobaczywszy we drzwiach Franciszkę, która w ogromnych, czerwonych rękach trzymała porcelanową tackę, Emilia podbiegła ku niej wołając:
— Ja sama podam śniadanie... Nie potrzebuję się spieszyć, bo poczciwy mój mąż obiecał przyprowadzić Kostusia ze szkoły... A teraz opowiadaj mi wszystko...
Ireneusz musiał zdać kolejno sprawę ze wszystkich wrażeń doznanych poprzedniego wieczoru.
Emilia nie pozwalała mu opuścić najmniejszego szczegółu, przerywając co chwila pytaniami: Co mówił Klaudyusz Larcher?... Jakich rozmiarów jest dziedziniec pałacowy?... Co stało w przedpokoju?... Jaką suknię hrabina miała na sobie?... Śmiała się serdecznie z górnolotniej przemowy pani de Sermoises; drżała z gniewu, dowiedziawszy się o uszczypliwych docinkach zazdrosnej literatki; szydziła z głupoty pięknej pani Ethorel, oburzała się na okrutne postępowanie Coletty — a gdy Ireneusz opisał cudowną postać pani Moraines i powtórzył prowadzoną przy kolacyi rozmowę, Emilia gotową była pobiedz natychmiast do tej kobiety, która od pierwszego rzutu oka potrafiła ocenić należycie ukochanego jej brata. Przywykłszy od lat wielu do unicestwiania swej indywidualności na korzyść młodego poety, stała się dla niego najniebezpieczniejszą powiernicą.
Oboje zarówno posiadali bujną artystyczną wyobraźnię, lubującą się we wszystkiem co błyszczy a Emilia nie potrzebowała trzymać swych marzeń na wodzy, gdyż nigdy prawie nie tyczyły się one jej osoby. Kobiety w ogóle a matki, siostry i kochanki w szczególności, grzeszą częstokroć odrębnym rodzajem braku poczucia moralności, brakiem polegającym na zupełnem lekceważeniu praw etycznych, których uwzględnienie mogłoby zagrażać szczęściu ubóstwianego syna, brata lub kochanka.
Emilia gotowa zawsze zapominać o sobie, mająca nader skromne wymagania, marzyła dla brata o najwyższych zaszczytach i dostatkach. Teraz więc, nie wahając się wypowiedzieć myśli, której Ireneusz przed samym sobą wyznać nie miał odwagi, zawołała naiwnie.
— Byłam tego pewną, że nikt ci się oprzeć nie potrafi... Pomimo wszelkich perswazyj pani Offarel, powtórzę raz jeszcze, że ty nie jesteś stworzonym do życia w naszem szczupłem kółku... O Boże! jakże ja pragnę, abyś został bogatym!... Ale tak się stanie niezawodnie!... Ręczę, że która z tych pań wielkiego świata zakocha się w tobie i zostanie twojej żoną a choć zamieszkasz we wspaniałym pałacu, nie przestaniesz być dla mnie dobrym i przywiązanym bratem... Przyznaj sam, mój drogi, że nie byłbyś zdolnym wytrwać długo w takiem jak dziś położeniu?... Czy mógłbyś czuć się szczęśliwym, mieszkając w małem mieszkanku na czwartem piętrze, wśród dzieci krzyczących ci nad głową, z żoną mającą ręce tak zniszczone jak moje — i pokazała mu swe palce grube, czerwone i noszące ślady pokłucia igłą — czy umiałbyś wynajmować swą pracę na godziny, aby przynieść więcej pieniędzy do domu?... Teraz przynajmniej możesz swobodnie rozporządzać swym czasem, choć nie byłam w stanie zapewnić ci dostatecznych wygód...
— Dobrą jesteś, kochana siostrzyczko! — zawołał Ireneusz, wzruszony do łez głębokiem przewiązaniem, którego, dzięki wczorajszemu wieczorowi, tyle nowych otrzymał dowodów. Więcej od przywiązania siostry, wzruszała go jednak umiejętność odczucia i zrozumienia najtajniejszych jego pożądań. Młody poeta wiedział, że siostra domyślała się oddawna stosunku łączącego go z Rozalią, chociaż nigdy otwarcie nie wspominał jej o tem. Wiedział również, że pragnąc dla niego bogatej, dobrze urodzonej żony, nie zezwoliłaby nigdy na to małżeństwo.
Czyż teraz zatem namawiała go do zdrady? Bo zdrajcą nazwać się godzi tego, kto sprzeniewierza się kobiecie, wiedząc, że sercu jej śmiertelny cios zadaje.
To też po wyjściu Emilii, młody poeta, ubierając się, snuł dalszy wątek myśli, ukrytej w ostatnich słowach siostry i po raz pierwszy zastanowił się krytycznie nad swym stosunkiem do Rozalii. Przypominał długie przechadzki po ogródku, na ulicy Bagneux i ów wieczór, gdy po raz pierwszy złożył pocałunek na ustach drżącej ze wstydu i szczęścia dziewczyny? Nie był wprawdzie jej kochankiem, ale czyż gorące pocałunki i tajemnie zamienione słowo, nie nakładały nań żadnych zobowiązań?... Teraz dopiero zrozumiał całą doniosłość tej prawdy niezbitej, że mężczyzna nie ma prawa obudzać miłości w sercu niewinnej dziewczyny, jeżeli nie czuje w sobie sił pokochania jej na zawsze. Ale zarazem, że słowa siostry były tylko otwartem wypowiedzeniem tego, co on w myśli nieustannie powtarzał, odkąd doznane powodzenie otworzyło mu nowe widnokręgi marzeń i nadziei...
Nie jesteś stworzony do naszego życia — powiedziała Emilia a słowa te, niby uderzenie różczki czarodziejskiej — wywołały znów w wyobraźni młodego poety, obraz widzianego przepychu i znów na tem tle zarysowała się cudownie piękna postać pani Moraines...
Napróżno wrodzona charakteru prawość nakazywała mu odegnać od siebie te mamidła...... młody poeta marzył i roił... Po chwili powiedział sam do siebie:
— Biedna Rozalia! całem sercem przywiązała się do mnie!
Z egoistycznem rozrzewnieniem, wspominając o tem głębokiem uczuciu, którego wzajemnością odpłacić nie był zdolnym.... smutny i rozdrażniony poszedł do jadalnego pokoju, gdzie wszyscy zgromadzili się na drugie śniadanie.
Jakże ubogiem wydało mu się teraz całe otoczenie! Wczoraj, stół zastawiony do kolacyi uginał się pod ciężarem kryształów i sreber, teraz na ceracie malowanej w czerwone kwiaty, znajdowały się cztery szklanki, z grubego szkła i tyleż fajansowych talerzyków — bo wskutek niezręczności pana Fresneau, Kostusia i służącej, podawanie na codzienny użytek naczyń porcelanowych, okazało się zbyt kosztownem. Zamiast pięknej, dystyngowanej pani Moraines, Ireneusz patrzył teraz na szwagra, który jadł prędko i głośno, maczał brodę w talerzu, kładł nóż do ust i opierał się łokciami na stole. Nadto — jakby dla większego uwydatnienia różnicy, zachodzącej między bogatymi próżniakami a ludźmi pracy — pan Fresneau opowiadać zaczął o swych rannych zajęciach: o siódmej odbywał już korepetycye z uczniami w szkole Świętego Andrzeja; od ósmej do dziesiątej uczył w tejże szkole chłopców, nie przygotowanych dostatecznie do słuchania nauk objętych programem; wyszedłszy ze szkoły o dziesiątej, musiał dla oszczędzenia czasu pojechać omnibusem na ulicę Astorg, gdzie miał jeszcze godzinę zajęcia.
— Kupiłem na drodze gazetę — dodał z wesołym uśmiechem — byłem ciekawy sprawozdania wczorajszego wieczoru u hrabiny Kornoff... Cóż znowu? — zawołał, napróżno szperając w skórzanej tece, wypchanej książkami — zgubiłem ją gdzieś widocznie.
— Zawsześ roztargniony, z wymówką w głosie odpowiedziała Emilia.
— Mniejsza o to! — wesoło zawołał Ireneusz — pan Offarel w zupełności powetuje nam tę stratę. Zapomniałaś, Emilko, że poczciwy urzędnik jest kroniką chodzącą... Poczekajmy do wieczora a dowiemy się o wszystkiem, co się zawiera w dzisiejszych gazetach paryzkich i prowincjonalnych!...
To właśnie przeświadczenie, że wszelkie opisy wczorajszego przedstawienia będą dokładnie zebrane przez pana Offarel a komentowane przez jego żonę, skłoniło Ireneusza do ustnego zdania z nich sprawy Rozalii.
Gdy przestajemy kochać kobietę, odzywa się w nas niekiedy głos — obłudy czy też litości — nakazujący delikatność w postępowaniu z nią. Tak więc natychmiast po śniadaniu, Ireneusz podążył na ulicę Bagneux. Dawniej codziennie o tej porze odwiedzał młodą dziewczynę a przebiegając ulicę dla umilenia sobie drogi, układał w myśli krótkie dla niej wierszyki, zwykle z Heinego naśladowane, których Rozalia słuchała z takim zachwytem! Dziś jednak nie był zdolnym oderwać się od rzeczywistości i zatopić się we własnych myślach, to też nigdy jeszcze nie uderzyło go równie niemile ubóstwo tej dzielnicy, przez którą teraz przechodził. Wszystko świadczyło tu o nader skromnym małomieszczańskim bycie, począwszy od brudnych sklepików aż do straganów, wysuniętych prawie do połowy chodnika a zapełnionych stosami bardzo tanich drobiazgów. W oknach restauracyj wywieszone były karty z ogłoszeniem, że tu dostać można obiadów i kolacyj po nader nizkiej cenie; naczynia kuchenne wystawione w bazarach, miały pozór bardzo ubogi słowem, całe otoczenie przypominało młodemu człowiekowi egzystencyę ludzi, zmuszonych do nader drobiazgowej rachunkowości, egzystencyę twardą, niemiłą, nie mającą nawet tej przerażającej i rzewnej malowniczości, jaka cechuje nędzę prawdziwą. Wiadomym jest fakt, że gdy kochamy, wydaje nam się miłem wszystko, co ukochaną osobę otacza; gdy przestajemy kochać, otoczenie jej nawet powiększa dysharmonię, której istotne źródło tkwi w naszem sercu jedynie. Oto dlaczego Ireneusz mimowoli prawie czuł żal do Rozalii za wrażenie, jakie dziś wywarła na nim zamieszkiwana przez nią dzielnica, dlaczego uboga ulica wydała mu się krzywdą, wyrządzoną mu przez młodą dziewczynę. Istotnie też ubogo wyglądała ta mało uczęszczana, wązka ulica, po jednej stronie której ciągnęły się małe domki, po drugiej zaś mur ogrodu, należącego do zgromadzenia Sióstr Miłosierdzia. W poprzek ulicy stał wóz naładowany słomą; konie jadły obrok z worków, zarzuconych im na głowy, podczas, gdy woźnica kończył śniadanie w sąsiedniej garkuchni. Ireneusz, podniósłszy oczy, ujrzał przed sobą siostrę miłosierdzia, która szła prędkim, przyspieszonym krokiem; wiatr poruszał skrzydłami białego jej kornetu i krzyżem od różańca, zwieszonym na grubej ciemno-niebieskiej sukni. Dlaczegóż niemiłe wrażenie sprawione ubóstwem ulicy skojarzyło się w umyśle Ireneusza z postacią Rozalii a uczucie religijnej ekstazy, jakiego doznał na widok poważnego stroju zakonnicy, przywiodło mu na pamięć wspomnienie pani Moraines?
Po raz już trzeci tego ranka odtwarzał w wyobraźni jej obraz, który za każdym razem rysował się coraz wyraźniej. O! gdyby dobre duchy dały mu spotkać ją teraz w tej odludnej dzielnicy, spieszącą nieść wsparcie nędzarzom i konającym!... Ale zamiast tego uroczego zjawiska, ujrzał przed sobą bramę domu, w który n państwo Offarel zajmowali skromne mieszkanie w oficynie, na dole. Pani Offarel, idąc za przykładem Emilii, po długiem poszukiwaniu znalazła wreszcie to mieszkanie z ogródkiem, którego posiadanie stanowi cel najgorętszych pragnień każdej mieszczańskiej rodziny w Paryżu.
— Ach! to pan Ireneusz! — zawołała Rozalia, która usłyszawszy dźwięk dzwonka przybiegła otworzyć drzwi.
Względy oszczędności nie pozwalały na utrzymanie stałej służącej a posługaczka, stara Horot, której nieradność dostarczała pani Offarel nieprzebranego materyału do rozmowy, odchodziła zwykle o dwunastej. Żywy rumieniec radości oblał bladą zazwyczaj twarz Rozalii, gdy onieśmielona nieco, witała ukochanego:
— Jakiś pan dobry, że przyszedłeś zaraz zdać nam sprawę z wczorajszego przedstawienia! Wprowadziła młodego człowieka do jadalnego pokoju, którego jedyne okno wychodziło na północ. Niemiłe sprawiał wrażenie ten pokój przyciemniony i zimny w dodatku, bo z oszczędnością do skąpstwa niemal posuniętą, pani Offarel zastępowała wydatek na drzewo, ciepłemi mitenkami i watowemi pelerynkami dla siebie i córek.
— Jesteśmy, jak pan widzi, zajęte rachowaniem bielizny — odezwała pani Offarel, podsuwając krzesło gościowi.
Istotnie też na stole leżał stos świeżo upranej bielizny męzkiej i damskiej. Półcień, panujący w pokoju, nadawał niebieskawy odcień perkalom i creassom, zastępującym zbyt kosztowne płótno. Bielizna ta, nie odznaczająca się wytwornością, była wymownym dowodem ubóstwa całej rodziny, w pończochach, pięta stanowiła nieledwie: jedną cerę, koszule były łatane, kołnierze i mankiety wystrzępione i dawno wyszłe z mody. To też zanim Ireneusz zdążył usiąść przy stole, Rozalia, która przeczuwała, że ten widok przyjemnym mu być nie może, zawołała żwawo:
— Zaprowadzę pana Ireneusza do salonu, bo tutaj tak ciemno.
Matka nie zdobyła się jeszcze na odpowiedź a już Rozalia wprowadziła gościa do sąsiedniego pokoju, ochrzczonego szumnem mianem „salonu“ a stanowiącego w gruncie rzeczy pracownię Anieli, która tłómaczeniem angielskich powieści powiększała znacznie, szczupłe dochody pana Offarel. Wchodząc do pokoju, Ireneusz zastał tam Anielę, która siedziała przy stole pod oknem, zajęta pisaniem. Gruby dykcyonarz leżał u nóg jej, obutych w stare, przydeptane pantofle. Spostrzegłszy Ireneusza, zamknęła szybko kajet i książkę i uciekła z pokoju, zawstydzona, że ją zastał nieuczesaną jeszcze, w szlafroku, niestarannie zapiętym wskutek braku guzików.
— Przepraszam pana — zawołała z za drzwi — nie mogę się panu pokazać, bo wyglądam jak straszydło!
Młody człowiek rozglądał się machinalnie po znanym mu od tak dawna pokoju, którego największą ozdobę stanowiło kilkanaście obrazów, malowanych przez pana domu, w chwilach wolnych od zajęć biurowych. Były tam krajobrazy, zdejmowane zwykle podczas niedzielnych przechadzek, oraz stokroć dla nowożytnego smaku Ireneusza wstrętniejsze: kopie obrazów malarzy ukochanych przez sentymentalnego pana Offarel. Spłowiały dywan, kanapa i cześć krzeseł w czarnych pokrowcach dokompletowywały umeblowania pokoju, który niegdyś tak był miłym poecie, jako symbol idyllicznej niemal prostoty a obecnie wydał mu się wstrętnym, zarówno wskutek przewrotu zaszłego w pojęciu, jak wskutek uszczypliwości pani Offarel, która cierpkim choć uprzejmym tonem zapytała:
— No cóż, wesoło pan pewnie czas spędziłeś w tem arystokratycznem towarzystwie?... O ile widzę — mówiła dalej, nie czekając na odpowiedź — pan Larcher lrczy bywać tylko u ludzi mających własny dom, powóz i konie... Od jakiegoś czasu mówi ciągle o hrabinach, księżniczkach i wielkich paniach... Ha! ha! Śmiesznie zadziera nosa, zapomniał widać, jak przed, dziesięciu laty biegał z lekcyi na lekcyę.
— Mamo... — błagalnym głosem przerwała Rozalia.
— Więc czegóż ma od jakiegoś czasu — taką hardą minę — z nietajonem już oburzeniem mówiła pani Offarel — patrzy na nas z góry, jakby litując się nad biednymi głupcami!
— Jakże pani mylnie go sądzi — odparł Ireneusz — stara się on wprawdzie bywać w wykwintnem towarzystwie, nie przeczę, ale to zamiłowanie wspólnem jest wszystkim artystom!... Przyznaję, że ja również — dodał z uśmiechem — czułem się wczoraj szczęśliwym, wśród pięknie ubranych pań i przepysznych salonów... Czy pani sądzi, że wskutek tego przestanę kochać dawnych przyjaciół, że będę niezadowolony ze skromnego bytu naszego?... My, literaci, lubimy wszystko co błyszczy; nawet Balzac i Musset posiadali tę słabostkę... To dzieciństwo, do którego nie należy przywiązywać większej wagi...
Podczas tych słów Ireneusza, Rozalia spojrzała na matkę wzrokiem, w którym po raz pierwszy od wielu miesięcy malowało się radosne zadowolenie. Ale rozkochana i niedoświadczona dziewczyna, nie była zdolną pojąć właściwie natury tego popędu, któremu ulegał Ireneusz, gdy szczerze i lekceważąco poniekąd przyznawał się do wrażeń, doznanych dnia poprzedniego. Wyraz niepokoju w oczach Rozalii, gdy pani Offarel wspominała z przekąsem o „arystokratycznem towarzystwie“ przekonał go, że odgadła ona tajemnicę pociągu, jakim nęcił go zbytek i przepych. Jednocześnie zaś obawiał się, czy zbyt szczere przyznanie się do uczucia upojenia na widok bogactwa, nie będzie położonem na karb jego plebejuszowskich przyzwyczajeń. Starał się udawać, że dokładnie zdaje sobie sprawę z doznanych wrażeń, po części aby uspokoić Rozalię i oszczędzić je przykrości, po części zaś, aby we własnych oczach usprawiedliwić swe postępowanie. Jakże często ludzie a zwłaszcza literaci, przywykli do życia podwójnem niejako życiem moralnem — sądzą, że zasługują na przebaczenie popełnionych błędów dlatego, że je szczerze wyznali... Ireneusz, stając napozór w obronie Klaudyusza, odtwarzał właściwie wiernie obraz własnych swych uczuć z odcieniem ironii, który mógłby wprowadzić w błąd każdego, kto obserwuje mniej bacznie niż kochająca narzeczona. Szydził z nieśmiałości młodych artystów, twierdząc, że każdy z nich podobnym jest w salonie do „snoba“, objaśnił słuchającym go kobietom znaczenie tego angielskiego wyrazu, ale jednocześnie czynił w myśli tysiące drobnych spostrzeżeń i porównań, którym od dnia wczorajszego oddawał się ustawicznie. Najbardziej askrawą wydała mu się różnica między damami, poznanemi w salonach hrabiny Komof — pięknemi różami, wypielęgnowanemu starannie w cieplarnianej atmosferze salonów — a tą dziewczyną ubogą, bladą, z włosami gładko zaczesanemi i z rękoma zgrubiałemi od pracy. Porównanie to sprawiło mu przykrość tak bolesną, że mimowoli stawał się zimnym i oschłym. Rozalia oddawna już spostrzegła tę dziwną zmienność jego usposobienia, ale przyczyny jej odgadnąć nie mogła. Zdawało jej się, ze zna tak dobrze charakter ukochanego!... Instynktem raczej niż rozumem poznała, że w młodym poecie było niejako dwóch ludzi; jeden łagodny, dobry i czuły, łatwo poddający się wzruszeniu, niezdolny sprawić jej przykrości — słowem ten, którego kochała, — drugi surowy i zimny, obcy jej i wiecznie na nią gniewny... Ale spójni łączącej tych dwóch łudzi, biedna dziewczyna odnaleźć nie umiała. Wiedziała tylko, że przed pozyskaniem sławy autorskiej, Ireneusz był dla niej kochającym narzeczonym, odtąd zaś... Nie śmiała przeklinać jego tryumfu, który ją taką dumą przejmował... A przecież całem sercem pragnęła powrotu tej szczęśliwej epoki, kiedy Ireneusz był nieznanym, ubogim i do niej tylko należał!... Coraz częściej w głosie jego brzmiały dźwięki tak twarde, że raniły jej serce, choć słowa nie do niej były zwrócone!...
I teraz oto rozmawiał z panią Offarel a jednak ton jego mowy bolesnem echem odzywał się w sercu Rozalii. Po chwili, pani Offarel, która od jakiegoś czasu zdawała się dziwnie roztargnioną zerwała się z kanapy.
— Kopciuszek miauczy za drzwiami — zawołała — kochana pieszczoszka prosi, aby ją wypuścić do ogrodu.
Wybiegła szybko do jadalnego pokoju pod pozorem otworzenia drzwi kotce, w rzeczywistości zaś chodziło jej widocznie o zostawienie młodej pary sam na sam, bo zamiast wrócić do salonu, zaczęła pieścić drugiego ze swych wychowańców, burego Milusia i głaszcząc go po grzbiecie, mówiła bardzo głośno:
— Jakiś ty śliczny i rozumny, mój dyabełku!
Było to jedno z wielu pieszczotliwych przezwisk, które dawała zwykle swym ulubieńcom. W duchu zaś myślała:
— Jeżeli przyszedł zaraz, najlepszy to dowód, że pozostał jej wiernym... ale dlaczegóż się nie oświadcza dotąd? Biedna dziewczyna!... Przecież w tych pięknych złocistych salonach nie znajdzie takiej perełki łagodnej; to uczciwe, ładne i kochające go sercem całem!...
Potem głośno dodała:
— Nieprawdaż, Milusiu? Ty mnie rozumiesz, pieszczoszku...
Kotek wygiął grzbiet, mruczał z zadowolenia i opierał głowę o suknię swej pani, która tak dalej mówiła sama do siebie:
— Z tem wszystkiem, stanowi on wcale niezłą partyę... Mam prawo myśleć o tem teraz, kiedy nie sprzeciwiałam się dawniej. Rózia, wyszedłszy za niego, nie będzie potrzebowała pracować tak ciężko jak ja. Aż litość bierze patrzeć, jak dziewczyna niszczy swe śliczne rączki cerowaniem tej bielizny...
I machinalnie, jako gospodyni przywykła do nieustannego krzątania się, układała chustki do nosa.
A przytem wyobrażam sobie jak się zdziwi, gdy mu powiem, że Rózia ma posag!...
Przezorna matka, z niewielkiej pensyi męża zdołała grosz po groszu, zebrać piętnaście tysięcy franków, które bez jego wiedzy oddała na procent, jako posag dla córek. Uśmiechała się sama do siebie, natężała słuch z widocznym niepokojem:
— O czem oni rozmawiają z sobą?
Pani Offarel wiedziała, że córka jej kocha Ireneusza, ale nie domyślała się nawet, że młodzi ludzie wyznali już sobie swe uczucia. Jakieżby było jej zdziwienie, gdyby dowiedziała się, że jej córka nieraz już zamieniała gorące uściski z młodym człowiekiem i że teraz, zaledwie matka wyszła z salonu, schwyciła rękę ukochanego i głosem drżącym od wzruszenia uczyniła mu łagodną wymówkę:
— Jakże ty mogłeś odejść wczoraj, nie pożegnawszy się ze mną?
— Ależ Klaudyusz naglił mnie tak bardzo — odparł Ireneusz, rumieniąc się i ściskając rękę młodej dziewczyny, która nie dała jednak wiary ani temu usprawiedliwieniu się, ani nieszczerym pieszczotom.
Usunęła rękę z jego uścisku i smutnie potrząsając głową, z widocznym wysiłkiem odparła:
— Nie jesteś już dla mnie takim jak dawniej byłeś. Jakże to dawno nie napisałeś dla mnie ani jednego wierszyka.
— A! więc i ty sądzisz, że wiersze można tworzyć na obstalunek? — zawołał młody poeta z widocznem rozdrażnieniem, będącem niezawodną oznaką gasnącego uczucia.
Gniewała go tak wstrętna człowiekowi konieczność przymusowego kochania, przeciw któremu serce bunt podnosi.
Kobieta, skoro instynktem odgadnie, że przestaje być ukochaną, wnet — ogarniając wzrokiem całą głąb swego nieszczęścia pragnąc wszelkiemi siłami powrócić do bezpowrotnie minionej przeszłości — zaczyna stawiać wymagania skromne i błahe na pozór, lecz dotkliwem jest dla konia zbyt silne ściągnięcie wędzidła. Kochanek, który przyszedł z silnem postanowieniem okazania się czułym i serdecznym, zaczyna nagle stawiać opór. Rozalia spostrzegła natychmiast przykre wrażenie, jakie jej słowa sprawiły i rozdrażnienie objawiające się w zachowaniu młodego człowieka. Dziwny niepokój miotał jej sercem.
Wczoraj, gdy Ireneusz wyjeżdżał z domu, pod wpływem bezwiednej prawie zazdrości, pytała samej siebie:
— Kogo on tam spotka?
W nocy, nie mogąc zmrużyć oka, dręczyła się myślą:
— Z kim rozmawia? Kto mu się podoba?
Teraz zaś bezwiedna zazdrość i niepewność przeistoczyły się w smutne przeświadczenie, które sobie w myśli sformowała:
— Nie kocha mnie już wcale, skoro takim tonem do mnie przemawia!
Długą chwilę panowało w pokoju milczenie, które nieszczęśliwa Rozalia przerwała wreszcie nieśmiałem zapytaniem:
— Czy aktorzy grali dobrze wczoraj?
Dlaczegóż łzy stanęły jej w oczach, serce ścisnęło się bolesnem przeczuciem, gdy spostrzegła, z jaką radością Ireneusz podchwycił to pytanie? Bo sercem prawdziwie kochającej kobiety odgadła istotny zamiar narzeczonego; zrozumiała, że radby, sprowadzić rozmowę na ton czczy i banalny i dlatego, wyraziwszy zadowolenie z gry aktorów, rozwodził się szeroko nad różnicą Prażenia, jakie odnosimy, widząc sztukę na scenie teatralnej a w salonie.
— Jakaż to naiwna dziewczyna — pomyślała pani Offarel, wracając do salonu — nie umiała skorzystać ze sposobności i pozwala mu gadać wciąż o tej przeklętej sztuce! A chcąc się zemścić za zawód, jakiego doznała, widząc, że Ireneusz nie oświadczył się jeszcze, spytała go:
— Czy pan sądzi, że pan Larcher nie zazdrości panu salonowego powodzenia?


VI.
Logika spostrzegacza.

Ireneusz Vincy wyszedł z domu państw a Offarel stokroć więcej smutny i rozdrażniony. Przedtem, niezadowolony był z obrotu rzeczy, teraz zaś z siebie samego. Szedł do Rozalii, aby jej dać dowód pamięci i oszczędzić przykrości dowiedzenia się od obcych o wczorajszym jego tryumfie a tym czasem zadał tylko nowy cios jej sercu. Wprawdzie kochał on tę dziewczynę, o pięknych czarnych oczach wyobraźnią jedynie, niemniej jednak przywiązanie to dość było szczerem, aby mógł doznać dwóch uczuć, które najdłużej opierają się obojętności: dolności zdawania sobie sprawy z najdrobniejszych popędów tego dziewiczego serca i ubolewania nad każdem cierpieniem, którego pośrednią chociaż był przyczyną. Po raz setny może zadawał sobie pytanie, czy ma obowiązek wyznać otwarcie, że ją już kochać przestał — pytanie niemożliwe do rozstrzygnięcia, gdyż w dwojaki tylko sposób odpowiedzieć nań można: z samolubnem i okrutnem brutalstwem lub też ze współczuciem udanem a dowodzącem podłości charakteru. Młody człowiek potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić natrętne myśli i pocieszył się słowami:
— Zobaczymy później, —
Słowami, któremi tylu podobnych mu katów przedłuża konanie swych ofiar. Zaczął się rozglądać wokoło. Teraz dopiero spostrzegł, że bezwiednie prawie doszedł do przedmieścia Saint-Germain, gdzie, młodszym będąc, przechadzał się często i upojony czytaniem romansów Balzaka — tej Iliady grożącej tyloma niebezpieczeństwami ubogim młodzieńcom — siłą wyobraźni wywoływał postacie pięknej księżny de Langelais lub de Maufrigneuse. Przechodził obecnie szeroką i posępną ulicą Barbel-de Jouy, która zdaje się być istotnie przeznaczoną na miejsce zamieszkania bezczynnych arystokratów, przez zupełny brak sklepów, okazałość niektórych domów i szereg licznych ogrodów otoczonych murami. Na mocy nieuniknionego skojarzenia wyobrażeń, zwrócił się myślą ku pałacowi pani Komof, a wielkopańska rezydencya hrabiny obudziła w nim — po raz czwarty dnia tego — wspomnienie pani de Moraines. Ale obecnie, zmęczony tyloma przykremi wrażeniami, z nieopisaną radością lubował się tym obrazem, któremu zawdzięczał zapomnienie o Rozalii i uspokojenie rozdrażnionych nerwów. Po kilku chwilach takiej wewnętrznej kontemplacyi, naturalnym biegiem rzeczy zadał sobie pytanie:
— Czy ja ją kiedy zobaczę?
I w odpowiedzi na nie, przypomniał sobie głos i spojrzenie, z jakiem powiedziała: „w przedobiednich godzinach jestem w domu zawsze a zwłaszcza w dnie Opery“.
W dnie Opery? Młody człowiek, nowicyusz w zawodzie wielkoświatowym, nie wiedział jednak, w które dnie tygodnia dawano operę. Z radością dziecinną, z byt wielką w stosunku do wywołującej ją na pozór pobudki, z radością człowieka, działającego zgodnie z najdroższemi swemi życzeniami, przebiegł ulicę, szukając szafki z afiszami teatralnemi.
Serce zabiło mu żywiej, gdy przekonał się, że dnia tego dawano Hugonotów. W jednej chwili zapomniał o Rozalii, o wyrzutach sumienia, o dręczącej niepewności, czy kiedykolwiek zobaczy panią Moraines. Jakiś głos tajemniczy — który nieraz podaje nam rady, przejmujące nas osłupieniem po chwili głębszego namysłu, odezwał się jego sercu: „A gdybym dziś do niej poszedł?“
— Gdybym dziś poszedł do niej? — zawołał głośno a na samą myśl wykonania tak śmiałego zamiaru, dreszcz wstrząsnął jego ciałem, tchu zabrakło mu w piersiach. Niezmierna łatwość, z jaką silnie wzruszenia, przy lada okoliczności powstają w sercu młodych ludzi, czyni z uczuciowego ich życia dziwaczny chaos zuchwale śmiałych nadziei i bojaźliwości, do tchórzostwa nieraz posuniętej. Zaledwie Ireneusz zdał sobie sprawę z dręczącej go pokusy a już niedowierzająco wzruszając ramionami pomyślał:
— To nie ma sensu!!
Ale wydawszy tak stanowczy wyrok, pod pozorem gromadzenia argumentów, dowodzących niemożliwości urzeczywistnienia tego zamiaru, począł stawać w jego obronie;
— Jakby mnie ona przyjęła?
Wspomnienie pięknych oczów i czarującego uśmiechu, nasunęło mu odpowiedź:
— Przecież postępowała ze mną tak uprzejmie, z taką pobłażliwością...
I znów pytał:
— Czemże usprawiedliwię się, że składam jej wizytę w niespełna dwadzieścia cztery godziny po poznaniu jej? Nie lękaj się — odpowiadał głos tajemniczej pokusy — pośpiech ten nie sprawi jej przykrości. — Ale nie jestem ubrany? Jesteś niedaleko domu. Nie wiem, gdzie ona mieszka?... Ale Klauryusz wie, pójdź i spytaj się go.
Ta myśl wydała się Ireneuszowi zbawieniem, zapragnął też jaknajrychlej wprowadzić ją w wykonanie. Odwiedzenie Klaudyusza było w gruncie rzeczy pierwszym krokiem ku zbliżeniu się do pani Moraines, ale Ireneusz z rozmyślną obłudą, starał się wynaleźć tysiące innych powodów: czyż nie było jego obowiązkiem przekonać się co porabia przyjaciel, którego widział poprzedniego dnia tak smutnym i przygnębionym?... Kto wie, może płacze jak dziecko?... a może myśli o wyzwaniu na pojedynek pana Salvaney?... W taki mniej więcej sposób poeta usprawiedliwiał przed samym sobą pośpiech, z jakim podążał na ulicę Varenne... Chciał dowiedzieć się o adresie Zuzanny, zebrać bliższe wiadomości o niej i wciąż przekonywał własne sumienie, że spełnia obowiązek, wynikający z przyjaznego stosunku z Klaudyuszem.
Przebiegłszy kilka ulic, Ireneusz stanął wreszcie przed bramą domu, w którym mieszkał przyjaciel. Od pierwszego rzutu oka, dom ten uderzał niezwykłą oryginalnością: po za bramą znajdował się rozległy dziedziniec, brudny, zaniedbany, między kamieniami bruku zieleniły się bujne chwasty a siatki pajęcze osłaniały okna pustej stajni, znajdującej się na lewo. W głębi brudnego dziedzińca wznosił się niewielki pałacyk, zbudowany w stylu Ludwika XIV a będący od czasów feudalnych rodową siedzibą markizów Saint-Euverte, których dewiza „Fortifer“ wyrytą była nadedrzwiami głównego korpusu. Pokryte pleśnią mury pałacu, cisza panująca wewnątrz, okna szczelnie okienicami pozamykane, stanowiły harmonijną całość z samotnością dziedzińca. W starożytnej dzielnicy Saint Germain, dziś jeszzce napotkać można domy podobne, dziwne, jak dziwnemi były koleje losu ich właścicieli, domy, które zawsze stanowić będą bogaty materyał studyów dla artystów, szukających ciekawie psychologicznej malowniczości — jeżeli temi dwoma wyrazami oznaczyć można cechę, nie dającą się podciągnąć pod żadne ścisłe określenie.
Ireneusz słyszał niegdyś od przyjaciela historyę tego pałacu. Przed sześcioma laty obecny właściciel posiadłości utracił jednocześnie prawie żonę, trzy córki i trzech zięciów, którzy padli ofiarą gorączki tyfoidalnej, grasującej w miejscowości kąpielowej, gdzie cała rodzina spędzała lato i przeniósł się z Paryża do swego majątku w Poitou. Tydzień czasu uczynił nieszczęśliwego starca jedynym opiekunem licznej gromadki wnucząt. Markiza, której staraniom mąż powierzył zarząd pałacu, odnajmowała zwykle dwa mieszkania, znajdujące się w skrzydłach pałacu. Mieszkania te miały także swoją historyę: dziadek obecnego markiza oddzielił je od pałacowego apartamentu dla dwóch swoich krewniaków, nieszczęśliwych emigrantów, którzy tu zakończyli życie spędzone w ubóstwie i na tułaczce. Po śmierci żony, markiz nie chcąc zmieniać nic z tego co ona urządziła, zostawił oba mieszkania do wynajęcia. Klaudyusz zajmował jedno skrzydło tego posępnego i bezludnego pałacu; drugie stało pustkami, bo dawny lokator opuścił je, zmęczony samotnością a nie zgłaszał się nikt, ktoby chciał zakopać się żywcem w tym grobie, zamkniętym między pustym dziedzińcem i równie pustym ogrodem. Ale to właśnie, co odstraszało innych, podobało się Klaudyuszowi. Oryginalny pozór domu nęcił marzycielski i paradoksalny umysł jego. Znajdował on niewymowny urok w sprzeczności, zachodzącej między wirem życia światowego, jakie zwykł pędzić a tem zacisznem ustroniem, gdzie w chwilach wewnętrznego smutku mógł myśleć spokojnie i cierpieć bez świadków.
Samotnia ta stanowiła wyborny grunt dla analitycznego romantyzmu, który z całą świadomością starał się w sobie rozwijać, podobnie jak doktór rozmyślnie pozwala, by organizm jego nurtowała choroba, stanowiąca rzadki wyjątkowy „casus“. Nadto, czuł się w tem mieszkaniu zupełnie niezależnym.
Stróż, zjednany pieniędzmi, biletami do teatru, onieśmielony głośnem imieniem swego lokatora, nie stawiałby najmniejszego oporu, gdyby Klaudyuszowi przyszła ochota urządzać w pałacu najbezecniejsze orgie, zostawiał mu zupełną swobodę i nieraz na dnie całe opuszczał swoją izdebkę.
Teraz też Ireneusz, nie mogąc znaleźć stróża, aby się dowiedzieć, czy zastanie swego przyjaciela, wszedł wprost do sieni, która wielkością swą świadczyła o wspaniałych przyjęciach, urządzanych niegdyś w pałacu. Z sieni tej szerokiemi, kamiennemi schodami udał się na drugie piętro i przeszedł długi korytarz, zasłonięty w głębi portyerą ze wschodowej makaty, dowodzącą, że wniesiono już gust nowożytny do tego starożytnego domu, w którym jak się poecie zdawało — duchy dawno zmarłych panów przechadzały się w nocy. Pociągnąwszy za sznurek od dzwonka, umieszczonego obok portyery, zobaczył po chwili lokaja, który wydał mu się podobnym do wszystkich dozorców starożytnych zamków i pałaców. Otoczenie wywiera niezawodnie tajemniczy wpływ na indywidualność człowieka, bo ci, którzy oprowadzają, czy to po ruinach pałaców, czy starych kościołach, mają zawsze cerę twarzy zielonawą, jakby od działania wilgoci a w oczach i w ustach dziki wyraz, jak ptaki nocne. Ferdynand — takie bowiem imię nosił lokaj Klaudyusza — różnił się od swoich kolegów, li tylko nowożytnym krojem odzienia, które donaszał zwykle po panu. Za dawnych czasów, piastował on godność kamerdynera markiza, teraz zaś był lokajem Klaudyusza i dozorcą pałacu, z którego najwyżej raz na miesiąc wychodził. Sprawy pozadomowe załatwiał Klaudyuszowi stróż, którego żona prała mu bieliznę i gotowała obiady. Wszyscy troje przywiązali się szczerze do Klaudyusza, który dzięki swej dobroci i zgodności charakteru, posiadał w wysokim stopniu dar zjednywania sobie podwładnych. Na widok gościa, Ferdynand nie mógł ukryć żywego niepokoju:
— Czy to stróż wpuścił pana? — zapytał — mój pan będzie się gniewał na mnie?
— Czy twój pan pracuje teraz? — przerwał Ireneusz, rozśmieszony naiwnem przerażeniem służącego.
Widocznem było, że Ferdynand nie wiedział, jak pozbyć się gościa, którego odwiedzin pan jego nie przewidział.
— Nie — odparł służący, zniżając głos — ale pani Rigbaud jest u pana.
— Idź się spytać, czy mogę się z nim widzieć na chwilę — odpowiedział Ireneusz, ciekawmy zachowania się obojga kochanków po wczorajszej scenie. — Idź na moją odpowiedzialność — dodał po chwili, widząc, że lokaj stoi wahający się i zakłopotany.
— Pan kazał prosić — oświadczył wkrótce Ferdynand i przeprowadził młodego poetę przez przedpokój oraz przez wewnętrzne schody wiodące do trzech pokoi, w których Klaudyusz przesiadywał najchętniej, twierdząc, że nie umie nigdzie myśleć i cierpieć spokojniej. Schody i dwa pierwsze pokoje: gabinet i salon uderzały przepychem drogocennych materyj i dywanów. Światło dzienne przedzierające się przez kolorowe szyby rzucało tajemniczy półcień na obite safianem krzesła w gabinecie i na ściany salonu, niknące po za wielkiemi szafami, pełnemi książek. Nadewszystko jednak Klaudyusz lubił przebywać w trzecim pokoju, w którym od ciemnego obicia odbijały żywo ramy obrazów olejnych i akwareli. Między innemi było tu kilka głów kobiecych Foraina, tancerka Degasa, krajobraz leśny Raffaelli’ego, widoczek morski Moneta, cztery akwarele Felicyana Ropsa i wiele innych malowideł, należących do nowożytnej szkoły, jako jedynie odpowiadającej wymaganiom bujnej fantazyi właściciela tego mieszkania. W rogu pokoju, na marmurowej kolumnie, stało popiersie Klaudyusza Larcher, wykonane przez Rodina. Wielki rzeźbiarz odtworzył znakomicie wszystkie psychologiczne właściwości swego modelu: śmiałość myśli i bezwładność woli, niepokój moralny i życie hulaszcze, wrodzony idealizm i zepsucie systematycznie nabyte, rysowały się na tem wyniosłem obliczu ulepionem z gipsu. Ozdobna szafa z książkami, biórko stojące pod oknem; trzy fotele w weneckim stylu i kanapa skórą zieloną obita, uzupełniały umeblowanie tego pokoju, w którym unosiły się teraz kłęby dymu.
Ireneusz, stanąwszy w progu, zobaczył Colettę, leżącą na kanapie z papierosem, w ustach. Długie blond włosy spływały w nieładzie po szyi, zakrywając stojący kołnierzyk i stanik, męzkim krojem zrobiony.
Z pod sukni wysuwały się szczupłe jej łydki i małe nogi obute w lakierowane pantofelki i czarne, jedwabne pończochy. Zapadłe jej policzki pokryte były matową bladością, właściwą artystkom pędzącym życie wyczerpujące, gorączkowe, bez chwili spoczynku prawie. U nóg Coletty siedział Klaudyusz dziwnie blady i zmieszany. Wyraz zakłopotania odmalował się na jego twarzy na widok wchodzącego przyjaciela, bo leżąca podstawa Coletty i porozrzucane poduszki kanapy, świadczyły aż nadto wymownie, że przed chwilą zaszła między kochankami, jedna z tych zwierzęcych scen pojednania, w których wraz z pamięcią o doznanej krzywdzie, ginie i godność człowieka.
— Ach! to ty, kochaneczku! — wesoło zawołała Coletta, podając rękę nowoprzybyłemu — przybywasz w samą porę, aby mnie ochronić od kary cielesnej. Gdybyś wiedział, jaki Klaudyusz jest niedobry, chciał mnie wybić... Zaprzecz temu, mój kotku — dodała grożąc palcem kochankowi zaprzecz, jeśli śmiesz...
I zręcznym ruchem, uwydatniającym wysmukłość jej kibici — gdyż jak sama utrzymywała, nigdy prawie nie nosiła gorsetu — podniosła się z kanapy, oparła główkę na ramieniu Klaudyusza i włożyła mu w usta papieros, który sama przed chwilą palić zaczęła.
Nieszczęśliwy człowiek rzucił na młodego przyjaciela błagające i pełne wstydu spojrzenie a gdy przeniósł wzrok na Colettę, dwie ciężkie łzy stoczyły się po jego policzkach. Ale dziewczyna stawała się coraz zalotniejszą: przytuliła się jeszcze bliżej do kochanka i zarzuciwszy mu ręce na szyję zdawała się czatować, czy w oczach jego nie zabłyśnie ogień namiętności, który sama wzniecać się starała i ryzyskiwała zręcznie a umiejętnie.
Ireneusz, który nieraz już będąc świadkiem scen podobnych, znał z doświadczenia cyniczny stosunek, łączący tych dwoje ludzi, nie dziwił się przeto zgoła bezwstydnemu postępowaniu przyjaciela ani jego kochanki. Ale wspomniawszy wczorajsze złorzeczenia Klaudyusza i szydercze uwagi Coletty, stanął osłupiały wobec tego nowego dowodu słabości ze strony mężczyzny a niekonsekwencyi ze strony dziewczyny, której bladą zwykle twarz okrywał teraz rumieniec zadowolonej namiętności.
Przytem czuł się podnieconym rozkoszną atmosferą panującą w tym pokoju, przesyconą wonią perfum używanych przez aktorkę i widokiem tych dwojga ludzi, którzy przed chwilą tonęli w namiętnym uścisku. Nieraz już widząc zachowanie się tej kobiety upadłej moralnie a jednak wykwintnej i czarującej, myślał, że musi istnieć odrębne, czysto zmysłowe uczucie, które dotąd obcem mu było. Ilekroć widział ją w garderobie teatralnej, gdy stała przed lustrem w przezroczystej batystowej koszuli, odsłaniającej kształtne jej ramiona, albo nie bacząc na jego obecność, wsuwała na nogi różowe, jedwabne pończochy — zdawała mu się jakiemś uroczem zjawiskiem, istotą, której żadne serce oprzeć się nie zdoła, której pocałunki muszą przejmować niewysłowioną rozkoszą. W takich chwilach, Ireneusz, ubolewając nad losem przyjaciela, zazdrościł mu zarazem. Wnet jednak budziły się w nim inne uczucia: wstręt do moralnej nicości tej kobiety i właściwa młodym sercom skrupulatność sprzeniewierzenia się nawet myślą przyjacielowi. Ireneusz poczytywał sobie na występek, chwilowe chociażby pożądanie kochanki Klaudyusza. Widocznie Coletta odczuwała instynktownie delikatność młodego poety, bo w celu pustej zabawki, rozmyślnie starała się podniecać go widokiem swej piękności.
Chciała wzbudzić w nim walkę między poczuciem obowiązków przyjaźni a żądzą cielesną. A młody poeta, pomimo subtelnych swych uczuć, musiał odczuwać owo pożądanie podobnie, jak musimy czuć powonieniem zapach kwiatu, chociaż nie chcemy wyciągnąć ręki, aby go zerwać. To też nieporównany wdzięk, z jakim dziewczyna obejmowała miłośnie kochanka, wywarł na Ireneuszu wrażenie, jakiego nieraz doznawał w jej obecności; wrażenie fizycznego łaknienia równie gorących pocałunków.
Skojarzenie pragnień — stokroć trudniejsze do rozwikłania i więcej tajemnicze od skojarzenia wyobrażeń — wskrzesiło znów w jego wyobraźni olśniewająco piękny obraz pani Moraines. Pod wpływem tylu różnorodnych a silnych wrażeń, poczuł w tej chwili, że musi, bądź co bądź, dziś jeszcze ją zobaczyć i że nie zdobędzie się na siłę wymówienia jej nazwiska lub spytania Klaudyusza o adres, w obecności pięknej aktorki, która nie przestawała obsypywać kochanka namiętnemi pocałunkami.
— Zostaw mnie — rozpaczliwie zawołał Klaudyusz, odpychając ją od siebie — wiesz, że cię kocham a jednak dręczysz mnie niemiłosiernie... Niechaj Ireneusz ci opowie, co się ze mną wczoraj działo.. Proszę cię, mój drogi — mówił dalej, zwracając się do przyjaciela — wytłomacz jej, że nie godzi się igrać tak niemiłosiernie z mojem sercem. Zresztą — dodał z westchnieniem, ukrywszy twarz w dłoniach — niema na to ratunku... Wiesz dobrze, że gdybyś przyszła do mnie wprost z domu rozpusty, shańbiona przez cały pułk oficerów, jeszczebym ukląkł przed tobą i uwielbiał cię jak zawsze...
— Oto poetyczne komplimenta, któremi mnie raczy aż do przesytu! — zawołała Coletta, pokładając się ze śmiechu. — Proszę cię, Ireneuszu, powiedzże mu, że i ja czułam się obrażoną wczoraj, gdy wyszedł, nie pożegnawszy się ze mną... A przecież dzisiaj przyszłam tutaj, choć nie napisał do mnie ani słowa. Tak, przyszłam pierwsza z popędu własnego serca... Ach powiedzże, szkaradniku, czybym dbała o ciebie, gdy bym cię nie kochała na prawdę? — mówiła dalej, ciągnąc kochanka za włosy.
Na twarzy jej malowało się teraz prawdziwe uczucie, jakie żywiła dla Kiaudyusza: okrutna zmysłowa miłość. Kobiety, doznające podobnej miłości, zadają kochankowi najsroższe męczarnie, pałając ku niemu nienawiścią za to właśnie, że same pragną jego uścisków.
Wszak historya wspomina o królowych, które wydawały wyroki śmierci na kochanków, posiadających moc wzbudzenia w nich miłości fizycznej, połączonej ze śmiertelną nienawiścią.
— Przyznaję, że byłem wczoraj bardzo niespokojny o Klaudyusza, który serdecznie bolał nad twoją obojętnością... — łagodnie odpowiedział Ireneusz.
— Wiecznie na jedną nutę śpiewasz — przerwała Coletta z prawdziwie szatańskim uśmiechem. — A jednak i ja zaczęłam obawiać się o niego, odkąd powiedział mi kiedyś, że sobie życie odbierze... Przerażona, przybiegłam dzisiaj prosto z teatru, nie zdążywszy nawet się przebrać... I... niech kto sobie wyobrazi... zastałam go przy biurku, piszącego jakiś poważny artykuł!....
— Ha! to jest moje rzemiosło! — odparł Klaudyusz — ty także grywasz nieraz wesołe role, choć ci smutno na sercu!
— Wiesz, czego to dowodzi! — kwaśno przerwała Coletta — że oboje jesteśmy komedyantami, tylko, że ja przyjmuję ciebie, jakim jesteś, gdy tymczasem ty...
Podczas gdy Coletta tak nielitościwie drażniła Klaudyusza z wyrafinowanem okrucieństwem, na jakie tylko obrażona kochanka zdobyć się może, Ireneusz dostrzegł przypadkowo na biurku przyjaciela przewodnik towarzyski, zawierający adresy wszystkich osób, pośrednio lub bezpośrednio należących do sfer arystokracyi pieniężnej i rodowej. Wziąwszy książkę do ręki, przerzucał ją bezmyślnie na pozór i z pewnem zmieszaniem w spojrzeniu i w głosie zapytał:
— Dlaczego niema tu twego adresu, Klaudyuszu?
— Jeszcze czego! — zawołała Coletta — bo ja nie pozwoliłam na to. I tak już zbyt wiele czasu spędza po balach i resursach!...
— Przypuszczałem, że ty również lubisz towarzystwo męzkie — zauważył Klaudyusz.
— Zrozumiałam wymówkę — odparła Coletta, wzruszając ramionami — lubię młodzieńców z wielkiego świata, bo nikt im elegancyą nie dorówna... Umieją ubierać się, grać w bilard, jeździć konno, rozmawiać o polowaniu a ty, mój drogi, pomimo swego rozumu, wyglądasz przy nich jak fircyk... Ach! czemuż nie zostałeś dotąd takim, jakim cię poznałam przed ośmioma laty!... Pamiętam, było to w restauracyi, do której nauczyciel mój, pan Farquet, zaprowadził nas z moją matką... Siedziałeś przy stole z miną tak nieśmiałą, jak kurczątko, które dopiero przebiło skorupkę jajka i zdziwionym wzrokiem rozgląda się wokoło... Dlatego tylko podobałeś mi się... Czy będziesz dziś w teatrze? — dodała zwracając się do Ireneusza, który podniósł się z miejsca, złożywszy książkę na biurku.
Znalazł wreszcie tak upragnioną dla siebie wiadomość: pani Moraines mieszkała przy ulicy Murillo, obok parku Monceau.
— Nie, do jutra więc a radzę ci, nie biegaj z wieczoru na wieczór... Muszę jednak przyznać, że te panie arystokratki są bardzo uprzejme... Niektóre z nich formalnie ubiegały się wczoraj o moje względy... Ha! ha! Spojrzyj, Ireneuszu, jak mój gołąbek znów się zasmucił... nowa burza wybuchnie gdy tylko zostaniemy sami... Cóż to, zaczynasz już być zazdrosnym o kobiety? — dodała zapalając drugiego papierosa. Do widzenia, Ireneuszu:
— Coletta umyślnie udaje obojętną przy tobie — mówił w chwilę potem Klaudyusz, odprowadzając przyjaciela do przedpokoju — ale gdybyś wiedział, jak dobrą i czułą być potrafi, gdy jesteśmy sami!
A — Salvaney? — zapytał poeta z roztargnieniem.
— Ha! — odparł Klaudyusz, blednąc — podpowiada, że chodziła do niego obejrzeć ryciny, z których weźmie wzór do nowego kostyumu teatralnego i przysięga, że nic między nimi nie zaszło... Po kobietach wszystkiego spodziewać się można, nawet cnotliwości idealnej — dodał podając przyjacielowi drżącą ze wzruszenia rękę. — Nie dziw się, mój drogi, czasami mówi do mnie takim głosem, że nie mam i nigdy nie będę miał siły zwątpić o jej szczerości.


VII.
Oblicze madonny.

— Czy podobna, aby człowiek umiejący myśleć i kochać mógł upaść tak nizko? — zapytywał poeta samego siebie, pożegnawszy nieszczęśliwego przyjaciela. — Prawdę powiedziawszy, dziewczyna śliczna jak anioł — myślał dalej, przypomniawszy sobie piękność Coletty. — Mój Boże! gdyby można znaleźć kobietę, któraby przy takim wdzięku i elegancyi, posiadała nadto niewinne serce Rozalii!...
Ale czyż niema na świecie istoty, któraby z pięknością duszy, przymiotem, bez którego kobieta wydaje się sercu chrześcianina bardziej odrażającą, niż widmo śmierci — umiała połączyć piękność ciała, działającą przeważnie na zmysły i zadawalniającą pogańskie zamiłowanie klasycznych kształtów? Czyż owa zupełna i najwyższa harmonia nie jest udziałem istot, które urodzeniem i wychowaniem, należąc do sfer arystokratycznych, mają dość sprytu, by się wznieść po nad poziom swego otoczenia? Czyż harmonia taka nie istniała u pani Moraines? Takie było przynajmniej pierwsze wrażenie, jakiego na jej widok doznał młody poeta, który teraz z najwyższą rozkoszą, usiłował poprzeć rozumowaniem trafność tego wrażenia.
Tak, piękna Zuzanna, której obraz unosił się wciąż przed oczyma jego wyobraźni, umiała nęcić ku sobie podwójnym urokiem: wdziękiem ruchów i stroju przewyższała Colettę, wdziękiem serca dorównywała Rozalii. Taką a nie inną być ona musiała, tego dowodziły wymownie wytworne jej ruchy, srebrzysty dźwięk głosu i urok, jakim tchnęła jej rozmowa.
Ireneusz myślał, marzył i szedł wciąż dalej, jak człowiek śniący na jawie i obojętny na wszelkie z zewnątrz przychodzące wrażenia. Dopiero skręciwszy na ulicę Antin, ocknął się z tego uczuciowego somnambulizmu i spostrzegł, że bezwiednie skierował swe kroki w stronę dzielnicy, w której mieszkała kobieta, stanowiąca od rana ostateczny cel wszystkich jego marzeń.
Uśmiechnął się mimowoli, przypomniawszy sobie, że niegdyś odprawiał istne pielgrzymki na ulicę Murillo, na której wówczas mieszkał Gustaw Flaubert. Jakże odległą wydała mu się teraz epoka, kiedy przejęty uwielbieniem dla genialne go autora „Salambo“, biegał z bijącem sercem oglądać dom zamieszkany przez niego! Gdyby naówczas był mu kto powiedział, że na tąż samą ulicę dążyć będzie, spiesząc do kobiety, którą uważał za wcielenie wymarzonego przez siebie ideału!... Czy pójść do niej dzisiaj? Pytanie to stanęło w jego umyśle, domagając się coraz natarczywiej szybkiej odpowiedzi, bo czas upływał. Za godzinę niespełna wybije piąta... nadejdzie pora, w której będzie ją mógł zobaczyć.... Zobaczyć ją!... Ale znów wobec przypuszczenia o urzeczywistnieniu tego zuchwałego zamiaru ogarnęła go niezwyciężona bojaźń.
— Nie — mówił w duchu — nie pójdę; zdziwiłaby się, gdybym pospieszył się tak bardzo. Zaprosiła mnie dlatego, że tam te panie mnie prosiły. Nie chciała uchodzić za dumną i mniej od nich uprzejmą.
Wszystkie te panie były dla niego równie uprzejme, ale to, co u innych uważał za grzeczność banalną, wydało mu się dowodem delikatności uczuć pani Moraines, bo kochał ją już, choć nie zdawał sobie sprawy z tego. Tak więc, znalazłszy nowy powód wyróżnienia jej pośród kobiet, spotkanych u hrabiny Komoff, nie miał już siły walczyć dłużej z coraz bardziej wzrastającą pokusą, wsiadł do dorożki i wróciwszy do domu, zaczął się ubierać.
Siostry nie było w domu, Franciszka gotowała obiad, musiał więc sam pamiętać o tysiącznych w swem ubraniu drobiazgach, do których w podobnych razach mężczyźni przywiązują stokroć większą wagę niźli kobiety — słynne przecież z kokieteryi. Ale teraz znów czuł się bezsilnym, by powiedzieć sobie stanowczo: idę na ulicę Murillo, bo nietylko wrodzona nieśmiałość stawiała w nim opór pokusie, która z każdą chwilą stawała się coraz natrętniejszą. Każdy sprzęt w pokoju przypominał mu Rozalię. Z właściwą młodym sercom prawością uczucia, zaczął mimowoli rozpamiętywać obowiązki swe względem nieszczęśliwej dziewczyny.
— Czy byłbym zadowolony, gdyby ona przyjmowała bez mojej wiedzy człowieka, któryby podobał jej się tak, jak pani Moraines mnie się podobała?... Ależ ty jesteś artystą — odpowiadała pokusa — potrzebujesz nowych wrażeń i znajomości świata. Zresztą, czyż idziesz do pani Moraines z zamiarem starania się o pozyskanie jej miłości?...
W tej chwili odkorkował stojący na stole flakonik perfum i skropił niemi chustkę do nosa. Silny zapach napełnił pokój a ciałem młodego poety wstrząsł rozkoszny a przecież dotkliwy dreszcz pożądania, będący pierwszą oznaką rodzącego się uczucia w naturach pełnych zapału a zarazem w sobie zamkniętych. Od chwili, kiedy został narzeczonym Rozalii, przez wzgląd na nią, wyrzekł się był wszelkich rozkoszy zmysłowych. Ale teraz, zapach kwiatów pobudził w nim instykta cielesne i mimowoli pomyślał o łabędziej szyi pani Moraines, o pąsowych jej usteczkach i ząbkach białych jak perły, o kształtnych obnażonych ramionach, obsypanych złocistym puszkiem. Zachwycał się jej ciałem, choć usiłował przedstawić samemu sobie, że został oczarowany li tylko jej umysłem. Czyż poczucie obowiązku, zaciągniętego względem Rozalii, mogło wyjść zwycięzko z walki z równie silną pokusą? Piąta biła, gdy Ireneusz wyszedł z domu i wsiadłszy do oczekującej na niego dorożki, kazał jechać na ulicę Murillo. Przez cały czas drogi siedział z zamkniętemi oczyma, tak bolesnem było mu uczucie gorączkowego oczekiwania, z którem łączył się wstyd własnej słabości, obawa zetknięcia się z nieznajomym światem, głęboka radość na myśl ujrzenia tej ślicznej twarzyczki a nadto szalona nadzieja, tem więcej urocza im bardziej jest nieokreśloną — nadzieja, która popycha młodych ludzi do wejścia na drogą nową — dlatego właśnie, że nowa. Trwałość każdego stosunku, tak surowo przestrzegana przez ludzi dojrzałych, którzy wiedzą jak krótkiem jest życie człowieka, przeraża i zniechęca bardzo młode natury. Nie brak honoru, ale wrodzony instynkt sprawia, że każdy z nas był zmiennym i niestałym mając lat dwadzieścia pięć. Nie dziw więc, że Ireneusz, który zresztą był wart więcej niż wielu innych w jego wieku, na dobre już sprzeniewierzył się myślą kochającej go kobiecie w chwili, gdy dorożka stanęła przed domem, w którym mieszkała Zuzanna. Raz tylko widział ją krótką chwilę, a jednak czuł, że nie cofnąłby się z przed jej drzwi, gdyby nawet musiał ugodzić śmiertelnie serce Rozalii. Zresztą, jeżeli w tej ostatniej chwili, zatrzymało go wspomnienie narzeczonej, uspokoił swe sumienie słowami, które zwykle służą jak o usprawiedliwienie zdrady miłości. Powiedział sobie:
— Ona nie dowie się o tem — i śmiało przestąpił próg bramy.
Sztuka budownicza w dzisiejszych czasach posiadła umiejętność nadania zwykłym kamienicom w arystokratycznych dzielnicach fałszywe pozory starożytnych pałaców. Dom, w którym mieszkała pani Moraines, sprawiał na pierwszy rzut oka podobne wrażenie, wskutek swej wysokości, pięknych stylowych okien i dziedzińca oddzielonego od ulicy, żelazną kratą. Pośrodku kraty wznosił się gotycki pawilon, stanowiący mieszka nie stróża a gdy Ireneusz, chcąc się dowiedzieć, gdzie mieszka pani Moraines, uchylił drzwi tego pawilonu, ujrzał przed sobą obszerną izbę, wspanialej umeblowaną i czyściejszą niż salon państwa Offarel w dnie oficyalnego przyjęcia. Stróż, były żołnierz, odznaczony medalem zasług wojskowych, objaśnił uprzejmie:
— W głębi dziedzińca, główne drzwi, na drugiem piętrze.
Ale Ireneusz nie słyszał prawie tej odpowiedzi, nie wiedział co się z nim dzieje, bo ogarnęło go wzruszenie, które doszło do tak wysokiego stopnia natężenia, że stało się zarówno moralnem jak i flzycznem cierpieniem. Przeszedłszy dziedziniec szybkim krokiem, zaczął biedź po schodach wysłanych pięknym, wzorzystym dywanem, światło zapalonego już gazu rzucało fantastyczne cienie na ściany i egzotyczne rośliny poustawiane w żelaznych koszach. Na każdym zakręcie schodów znajdowały się krzesła, na których młody poeta musiał odpoczywać dwukrotnie. Nogi uginały się pod nim. Jeżeli Ireneusz mógł łudzić się co do natury pobudek, skłaniających go do odwiedzenia pani Moraines, to teraz chyba — zważywszy nerwowy niepokój, jakiego doznawał, zbliżając się do mieszkania — powinien był zrozumieć, że pobudki te nie mają nic wspólnego z niewinną ciekawością. Jak snem ujęty, nacisnął guziczek od dzwonka, słyszał kroki zbliżającego się lokaja, zamienił z nim słów parę i przeszedłszy przedpokój, wszedł do małego saloniku, w którym zastał czarodziejkę, umiejącą przykuwać serca li tylko potęgą swej piękności... Ach! ileż razy, niestety, piękność ciała okazuje się bańką mydlaną, kłamstwem najwstrętniejszem ze wszystkich, skoro chcemy dopatrzeć w niej czegoś więcej, prócz harmonii linij, śmiałości zaryso-zwodniczego pozoru!... Najbujniejsza wyobraźnia poetycka nie zdołałaby wymarzyć otoczenia odpowiedniejszego dla niepospolitej piękności jak to, w którem Ireneusz ujrzał po raz drugi panią Moraines.
Siedziała pochylona nad pisaniem przy świetle lampy, osłoniętej delikatnym abażurem. Po nad biurkiem wznosiła się pozłacana rama, około której obwijały się liście bluszczu, w niskiej żardinierce. W saloniku pełno było kosztownych drobiazgów i zbytkownych sprzęcików, które w dzisiejszych czasach stanowią charakterystyczną cechę umeblowania bogatych apartamentów. Stereotypowa otomana z haftowanemi poduszkami, oszklona szafa, pełna kosztownych drobiazgów, fotografie w srebrnych filigranowych ramkach, kilka obrazów rodzajowych, figurki z saskiej i japońskiej porcelany, na stoliku przykrytym staroświecką tkaniną... — Któż zresztą nie widział podobnego urządzenia, wytwornego a przecież tak pospolitego, że stało się prawie banalnem? Ale Ireneusz znał świat tylko z opowiadania starych autorów — jak Balzaka — i młodych, którzy sami nigdy nie byli w salonie, to też artystyczne urządzenie tego pokoju, panująca w nim harmonia barw i świateł, wydała mu się świadectwem delikatności uczuć kobiety, która własnym gustem umeblowała pokoik. Stanął w progu, olśniony bogactwem tego ustronia, odurzony wonią kwiatów, gdy nagle czarodziejka, królująca w tym zaklętym pałacu, powitała go z uśmiechem, który rozwiał od razu wszystkie obawy nieśmiałego młodzieńca.
Ludzie obdarzeni wrodzonym darem podobania się kobietom — darem, niezależnym zarówno od ich zewnętrznych powodów, jak i od zalet serca i umysłu — posiadają nadto dziwne przeczucie, które ostrzega ich o wrażeniu, jakie wywarli. Przeczucie podobne, możnaby porównać do owych macków, za pomocą których owady unikają grożącego im niebezpieczeństwa. Pomimo zupełnej nieznajomości zwyczajów światowych i charakteru Zuzanny, Ireneusz odgadł natychmiast, że mile przyjętym będzie.
To też zapomniawszy o wszelkich obawach, uległ w zupełności czarowi, jakim przykuwała go pani Moraines — pierwsza kobieta z wielkiego świata, którą w życiu swem napotkał. Od pierwszego rzutu oka, spostrzegł, że wyglądała teraz inaczej niż dnia wczorajszego. Przed chwilą właśnie wróciła z rannej przechadzki, widocznie pilne zajęcie nie dozwoliło jej przebrać się natychmiast, bo zdjąwszy jedynie kapelusz i zmieniwszy obówie, pozostała w ciemnym, spacerowym kostyumie, który krojem swym przypomniał suknię, jaką Coletta miała u Klaudyusza.
Młody poeta zauważył nadto, że włosy jej, związane w węzeł z tyłu głowy, podobne były odcieniem do włosów aktorki Teraz w tem skromnem ubraniu zrobiła nań wrażenie istoty mniej niedostępnej, łatwiejszej do zrozumienia; nie czuł się już onieśmielonym tą sztywną atmosferą, która panuje na zwykłych ceremonialnych przyjęciach i odbijały się nawet w kosztownych tualetach kobiecych. Nawet pewne cechy podobieństw a między Zuzanną a Colettą, zachwycały go, uwydatniając przepaść, dzielącą te dwie kobiety.
W tej chwili Zuzanna podniosła się i dźwięcznym głosem, stanowiącym największy jej urok, powitała gościa:
— Witam pana, panie Vincy. — Serdecznie panu wdzięczną jestem za pamięć o mnie!
Słowa te, powiedziane przez panią de Sermoises, panią Ethorel lub złośliwą panią Hurault, wydawały mu się utartą formułką światową, ale teraz bezwiednie niemal uważał je za dowód prawdziwej i serdecznej życzliwości, nieskończonej dobroci i bezwzględnej pobłażliwości. Wymawiając słowa powitania, pani Moraines z nieopisanym wdziękiem podała rękę gościowi, w jasno błękitnych jej oczach odmalował się wyraz radosnego zdziwienia a po ustach przemknął uśmiech słodki i czarujący. Gdyby nawet Ireneusz nie był przyszedł z zamiarem skrzętnego wyszukania najdrobniejszych powodów, które mogłyby spotęgować jego uwielbienie dla Zuzanny, ta ostatnia zdołałaby oczarować go podobnem powitaniem, schlebiającem miłości własnej poety. Przecież nąjznakomitsi nawet pisarze, którzy utracili wiarę w szczerość pochwał słyszanych w salonie, doznają przyjemności, gdy ich serdecznie witają... Zresztą autor „Sigisbeusza“ nie zastanawiał się nad tem. Przyszedł, drżąc z obawy, czy przyjętym zostanie a pani Moraines okazała zadowolenie z jego przybycia.
Od rana walczył z namiętnem pragnieniem zobaczenia jej powtórnie — i widział ją, słyszał srebrzysty dźwięk jej głosu. Po chwili otwierając z wdziękiem piękne swe usta i przymrużywszy nieco oczy, pani Moraines zapytała znów:
— Jakże mi pana żal serdecznie! Musiałeś się pan bardzo zmęczyć, odwiedzając wszystkich, którzy wczoraj tak gorąco ubiegali się o przyjemność ujrzenia pana w swym domu?
— Ależ ja nie byłem u nikogo, do pani jednej tylko przyszedłem! — odparł instynktownie i wnet gorący rumieniec oblał twarz jego.
Znaczenie tego zdania było tak jasnem, tak wymownie świadczącem o uczuciach serca młodego poety, że umilkł zakłopotany, jak dziecko, które z wrodzoną swemu wiekowi otwartością powiedziało to, o czem mu zamilczyć wypadało. I znów ogarnęła go dawna nieśmiałość, bo czuł, że zbyt poufałe słowa, musiały obrazić tę kobietę tak delikatną i wrażliwą, która rozumiała zapewne znaczenie każdego odcienia głosu i brak taktu w postępowaniu uważała za przekroczenie przepisów towarzyskich. Niepospolicie piękna kobieta z przejrzystą cerą, z jedwabnemi włosami, z oczyma błękitnemi, jak niebios sklepienie, z kibicią szczupłą i wysmukłą — wydała mu się w tej chwili podobną do szekspirowskiej Tytanii, przy której wyglądał jak niezgrabny i ociężały Spodek.
Teraz dopiero zrozumiał, jak niezręcznemi były jego słowa. Pani Moraines z pozorną obojętnością a z nieporównanym wdziękiem zamknęła kosztowną tekę i ustawiała drobiazgi stojące na jej biórku. W prawdzie szybki jak błyskawica uśmiech, przemknął po jej twarzy; gdy słuchała tak rzewnego wyznania, ale uśmiech ten uszedł uwagi młodego poety, który mówił z oczyma spuszczonemi ku ziemi. Czyż mógł on zresztą przypuszczać, aby odpowiedź je go nie podobała się tej, która rozmyślnie wywołała ją swem zapytaniem? Przeciwnie, następujące słowa, którem i pani Moraines zdawała się chcieć usprawiedliwić powyższe wyznanie poety, przekonały go, że dobroć i serdeczność Zuzanny, dorównywają jej piękności.
— Istotnie, zasługuję poniekąd na to wyróżnienie, ktoreby mogło wzbudzić zazdrość w wielu moich znajomych, bo nikt chyba więcej odemnie nie może uwielbiać pańskiego talentu... Z każdego słowa wieje tam tak gorące, tak prawdziwe uczucie... A widzi pan, my, kobiety, sądzimy nie umysłem, lecz sercem i dlatego wszyscy prawie dzisiejsi pisarze nie mogą wzbudzić w nas zachwytu... Ha! trudna rada! Pozostałyśmy wierne starym, dawno z mody wyszłym ideałom. Okrywa nas to śmiesznością, którą wszakże cierpliwie znosić umiemy... Ja przytem oddziedziczyłam to zamiłowanie po moim ukochanym ojcu, który całe swe życie poświęcił podniesieniu literatury w naszym nieszczęśliwym Kraju. Słuchając pańskich poezyj, myślałam jakby mój ojciec się niemi zachwycał i serdecznie musiał się zająć panem!...
Umilkła, jakby wzruszona nadmiarem bolesnych wspomnień. Trzeba być potworem nie człowiekiem, by słysząc akcent, z jakim wspominała o ojcu, módz wątpić choć na chwilę, że w sercu jej krwawiła się nigdy niezagojona rana, ilekroć myślała o słanym ministrze. A przecież Ireneusza dziwiły poniekąd jej słowa! Pamiętał on żywą polemikę Sainte Beuve’a z ministrem Bois-Dauffin, pamiętał, że wypracowany przez tego ostatniego projekt praw księgarskich, świadczył, że znakomity skądinąd mąż stanu zaprzysiągł nienawiść literaturze i jej przedstawicielom. Przytem miał on nieprzezwyciężony, wstręt, do konwencyonalnego idealizmu, o którym wspominała pani Moraines. Ze wszystkich współczesnych mu pisarzy, uwielbiał, najgoręcej Teofila Gautier za wyrzeźbioną misternie formę wiersza i dosadność metafor poetyckich oraz Gustawa Flauberta za złe, zrównaną czystość stylu i wysoką objektywność w przedstawianiu charakterów ludzkich. A jednak tak dalece był zachwycony panią Moraines, że nietylko nie miał jej za złe, gdy przedstawiała ojca, jako miłośnika literatury, ale przeciwnie — widział w tem dowód jej gorących uczuć rodzinnych.
Z przyjemnością też słyszał, że pojmowała sztukę, jako wyraz najsubtelniejszych bogdąjby nawet przelotnych uczuć. Wszak podobny pogląd na sztuki piękne — jeżeli jest szczerym — dowodzi czystości serca... Jeżeli jest szczerym?... Ireneusz uczułby pogardą dla samego siebie, gdyby śmiał zadać sobie podobne pytanie w obecności tej istoty, która zdawała się nogą nie dotykać ziemi i patrzyła na niego tęsknemi oczyma. Nie dziw więc, że on — gorący wielbiciel utworów Gautiera a nawet Baudelaire a wyjąkał nieśmiało kilka słów równie sentymentalnych jak te, któremi pani Moraines wypowiedziała myśl swoją i rozwodził się szeroko nad właściwą kobietom umiejętnością zrozumienia każdej myśli poety.
Czy pani Moraines miała dość wrodzonego sprytu, aby odgadnąć, że nie należy dłużej wystawiać młodego człowieka na próbę nieszczerości? Czy też mało wykształcona, jak wogóle panie z wielkiego świata, przeczytawszy zaledwie kilka powieści w swem życiu, nie czuła się zdolną do podtrzymania dłużej rozmowy, w której należało przytaczać nazwiska na poparcie swych twierdzeń? Dość że urwała nagle niebezpieczną rozmowę o ideale w sztuce, przechodząc do innej, więcej dostępnej kobietom kwestyi ideału w miłości. Mówiąc o miłości — uczuciu złożonem z tylu wykluczających się czynników — umiała nadać swej twarzy wyraz tak tajemniczy, jak w chwili serdecznych, poufnych zwie rzeń. Ireneusz słuchał z zachwytem, pewien, ze ta kobieta, pogardzająca wszelką zalotnością, dawała mu nowy dowód przyjaźni, podnosząc tak drażliwą kwestyę.
— Według mnie — mówiła melodyjnym swym głosem największą zaletę „Sigisbeusza“ stanowi przejawiająca się w każdym wierszu wiara w miłość, pogarda dla kokieteryj, kłamstwa i wszelkich wybiegów, które poniżają najszlachetniejsze z uczuć serca ludzkiego... Ach! wierzaj mi pan — i w głębokiem zamyśleniu oparła głowę na ręku, ogarniając młodego człowieka spojrzeniem, w którem cała jej myśl malować się zdawała — wierzaj mi pan, że w dniu, w którym zaczniesz wątpić o miłości, przestaniesz być poetą... Ale Bóg miłosierny ma w swej opiece genialne umysły — mówiła dalej, głosem drżącym od tłumionego wzruszenia. — On nie dozwoli nigdy, aby zły duch sceptycyzmu obrócił w niwecz te świetne dary, któremi pan tak szczodrze obdarzonym zostałeś... Wierzę głęboko, że pan jesteś człowiekiem religijnym i gorliwym katolikiem?
— Byłem nim kiedyś — odparł.
— A teraz? — spytała po chwili milczenia z odcieniem smutku w głosie.
— Teraz miewam chwile strasznych wątpliwości — z prostotą odparł młody poeta.
Długie milczenie zapanowało w pokoju. Ireneusz spoglądał z niemem uwielbieniem na tę kobietę, rzuconą w wir życia światowego a jednak umiejącą poruszać się swobodnie w atmosferze tak czystych, tak wzniosłych pojęć. Zapomniał ile podłości, ile komedyi ukrywa się zazwyczaj w podobnem wypowiadaniu najtajniejszych swych uczuć wobec łudzi zupełnie obcych — a czyż on nie obcym był dla niej? Choć w wuju swym, księdzu Taconet, miał żywy przykład prawdziwie chrześciańskiej duszy, nie zdziwił się przecież, gdy pani Moraines mieszała razem dwa tak różnorodne pojęcia, jak wiarę w Boga i dar pisania wierszowanych dramatów. Zapomniał o wszystkiem, pamiętał tylko, że gotów był od chwili stawić czoło najsroższym niebezpieczeństwom, byle tylko słyszeć jeszcze dźwięk jej głosu, widzieć w pięknych niebieskich oczach wyraz wiary niezłomnej, patrzyć na usta purpurowe jak kwiat róży i pozostać przy jej boku na zawsze... na wieki...
Głęboka cisza panująca w pokoju, została nagle przerwaną syczeniem wody, wrzącej w samowarze, który lokaj wniósł do saloniku w chwilę po przyjściu Ireneusza.
Zuzanna przesunęła po czole białą i szczupłą rączką; po ustach jej przemknął uśmiech, który zdawał się prosić o przebaczenie, że ona — tak ciemna i niewykształcona — ośmieliła się z poruszać najwznioślejsze kwestye w obecności tak niepospolicie rozumnego człowieka; wreszcie z nieporównanym wdziękiem, z jakim kobiety umieją przerwać poważną dyskusyę o nieśmiertelności duszy, aby podać ciastko gościowi — rzekła.
— Ależ pan nie przyszedłeś tu słuchać kazania a ja zapominam o obowiązkach gospodyni domu... Czyż można panu służyć filiżanką herbaty?... Może spróbujemy przyrządzić razem ów boski nektar?
Lekkim i szybkim krokiem przebiegła pokój, a Ireneusz śledził ją rozmarzonym wzrokiem; zdawało mu się, że Zuzanna płynie po powietrzu, nie dotykając ziemi stopami, że każdy jej ruch podtrzymuje czar, wiejący z jej rozmowy. Wstał także i usiadł w drugim rogu salonu przy stoliku, na którym stał samowar.
Zachwycony, patrzył w milczeniu na drobne, starannie utrzymane rączki, gospodarujące na tacy, zastawionej mnóstwem przyborów do herbaty.
Zuzanna znów pierwsza rozpoczęła rozmowę, zwróciwszy ją teraz na temat drobnych spraw życiowych: opowiadała gościowi, w jakim sklepie dostać można najlepszej herbaty, pytała go, jak przyrządza kawę, kiedy chce pisać do późnej nocy. Następnie usiadła obok niego przy stoliku, na którym rozłożyła serwetki, postawiła dwa talerzyki, koszyk z ciastem i garnuszek śmietanki... Któż nie wie, jaką rozkosz sprawia mężczyźnie podobna koleżeńska biesiada w towarzystwie pięknej kobiety?
Każda z nich rozumie, że najobojętniejszy nawet mężczyzna przyjmuje z wdzięcznością starania dla niego podjęte, że lubi być pieszczonym jak dziecko, oddając chętnie swe serce wzamian za tę zdawkową monetę kłamanej zazwyczaj przyjaźni... Przy herbacie, Zuzanna wypytywała młodego poetę o wrażenie, jakie wywarło na nim pierwsze przedstawienie „Sigisbeusza“. Zmuszała go do mówienia o sobie, aby tem uwieńczyć swój tryumf... Ireneusz odpowiadał z zupełną szczerością; zdawało mu się, że oddawna już zna tę kobietę, która z każdą chwilą niemal droższą mu się stawała. Ale czar prysnął nagle, sroga rzeczywistość lodem zmroziła młodego poetę, gdy usłyszał po za sobą skrzypnięcie drzwi i ujrzał na progu mężczyznę.
— Ach! jaka szkoda! — szepnęła Zuzanna z westchnieniem.
Serce Ireneusza zabiło żywą wdzięcznością za te słowa wypowiedziane z bolesnym uśmiechem i zalotnem wzruszeniem ramion. Podniósł się z zamiarem pożegnania uroczej Zuzanny, ale ta przedstawiła go natychmiast tak nie w porę przychodzącemu gościowi:
— Pan Ireneusz Vincy, pan baron Desforges. Nowoprzybyły, średniego wzrostu mężczyzna, miał twarz tak martwą i nieruchomą, że niepodobna było określić wieku jego — w rzeczywistości miał lat pięćdziesiąt sześć. Przy jasno-bląd wąsach miał zupełnie już siwe włosy, zdradzające swą barwą, że baron nie dba zgoła o ukrywanie swego wieku. Cała jego postawa zdradzała wytworną dystynkcyę, z którą nie licowały tylko krwistoczerwone rumieńce, okrywające jego policzki. Wszedłszy do salonu, rzucił na Ireneusza badawcze choć obojętne na pozór spojrzenie, zdające mówić:
— Znałbym cię oddawna, gdybym zechciał zniżyć się do ciebie. Ale nie chcę, nie raczę.
Czy takiem było w samej rzeczy znaczenie tego spojrzenia? Czy też tak tłómaczył je sobie poeta, gniewny, że nieproszony gość przerwał mu chwilę boskiego szczęścia? W sercu jego zrodziła się natychmiast głęboka nienawiść do barona, który w milczeniu podając mu rękę, nie raczył dodać ani słowa, czy nazwisko młodego poety obcem mu było dotąd. Ale Ireneusz nie zważał na to chłodne powitanie, bo pani Moraines raz jeszcze obdarzyła go czarującem spojrzeniem gdy ściskając dłoń jego mówiła:
— Do widzenia, dziękuję panu serdecznie. Ach! jakże jestem szczęśliwa, że mnie pan zastał w domu!
Ona była szczęśliwą! Wobec tego, jakiem że mianem miał młody poeta określić stan swego serca, gdy wzruszony, łez prawie blizki, wychodząc z domu, w którym mieszkała ta czarująca kobieta; zrozumiał, że po raz pierwszy w życiu poznał uczucie prawdziwej miłości!


VIII.
Drugie oblicze madonny.

— Ależ to jest ten początkujący poeta, protegowany przez panią Komof — oświadczyła Zuzanna, zaledwie drzwi zamknęły się za młodym człowiekiem.
Po sposobie, w jaki odpowiadała na wyraz zdziwienia, malujący się w tej chwili na twarzy nowego gościa, można się było domyśleć stanowiska, jakie baron zajmował w tym domu. I z wesołym, dziewczęcym uśmiechem, którem u najbardziej nawet nieufny mężczyzna da zawsze wiarę, bo uśmiech podobny widywał na twarzy swej siostry — mówiła dalej:
— Ach! prawda, nie byłeś wczoraj u hrabiny, gniewasz się na nią... A szkoda, bo wyglądałam ślicznie, czarująco... byłbyś dumnym ze mnie... Nie mogłam uwierzyć temu, żebyś nie przyszedł i uczesałam się tak, jak lubisz. Hrabina przedstawiła mi tego młodzieńca, który jest autorem granej komedyi. Biedny chłopak pospieszył się ze złożeniem mi swego uszanowania, nie wiedział w które dnie przyjmuję i wszedł do salonu, nie oznajmiwszy się nawet... Wyobrażam sobie, że musi ci dziękować w duchu, żeś go uwolnił z bardzo przykrego położenia. Siedział jak na węglach żarzących a nie wiedział, czy mu odejść wypada...
— Przekonywasz się więc, że nie bez powodu oburzałem się na wczorajszy wieczór — odparł baron — za chwilową przyjemność musisz teraz przyjmować u siebie jeszcze jednego literata. Przyszedł tutaj, pójdzie do wszystkich twoich znajomych... Poślecie mu zaproszenie na wieczór i stanie się stałym gościem. Każdy rozmawiać z nim będzie swobodnie — jak ze mną lub z tobą — zapominając, że próżny młokos, wyszedłszy z twojego doimy dobiegnie do pierwszej lepszej redakcyi lub do kawiarni, aby się pochwalić nowinami z wielkiego świata... A potem dziwić się będziecie, znalazłszy opis swych domowych stosunków, w jakiej kronice skandalicznej lub w sensacyjnym romansie... Jednem z najgłupszych dziwactw naszego towarzystwa, jest mania przyjmowania literatów. Szkodzimy sobie wzajemnie: my zabieramy im czas, potrzebny do pracy, oni psują nam dobre imię. Opowiadano mi dowcipne odezwanie się córeczki jednego z tych panów, która uważając się za współpracowniczkę ojca, twierdziła, że „każdy wieczór spędzony w salonie, przynosi nam w zysku kilka pożytecznych spostrzeżeń“. Co do mnie, nie mogę pojąć przyjemności rozmawiania z tymi ludźmi — istnymi fonografami — którzy są albo głupi, albo kłamią bezczelnie.
— Ach! — zawołała Zuzanna, ściskając rękę barona i patrząc mu w oczy z wyrazem tak żywego uwielbienia, że niepodobna było wątpić o jego szczerości, jakże jestem szczęśliwą, mając w życiu takiego jak ty kierownika!.. Któż dorównać potrafi twej bystrości i znajomości świata!...
— W gruncie rzeczy, mam tylko więcej od innych zdrowego rozsądku — odparł baron ironicznie, wzruszając ramionami — co uwalnia człowieka od popełnienia tysiąca błędów, które właściwie wynikają nie ze złej woli, lecz z głupoty... Cała moja znajomość świata polega na item, że chciałbym użyć jaknajwięcej, przez czas, jaki mi jeszcze do śmierci zostaje... A niestety niewiele mam czasu przed sobą... Czy wiesz, Zuzanno, że za tydzień skończę pięćdziesiąt sześć lat?
Umilkł i rozdrażniony widocznie, przechadzał się wzdłuż i wszerz po pokoju.
Zuzanna w trząsnęła śliczną główką, podeszła do barona i podała do pocałowania swe oczy a następnie policzek. Czyniąc to, była podobną zarówno do lubieżnej kochanki, jak do niewinnej dziewczyny, bo w taki sposób dorosła córka obsypuje pieszczotami ukochanego ojca.
— A teraz — zawołała wesoło — napijesz się ze mną herbaty. Widocznie musisz być w złym humorze, bo zaczynasz mówić o swym wieku. Może spotkała cię jaka przykrość na którem z tych nieznośnych posiedzeń naukowych...
I z tem i słowami pobiegła do małego stolika, na którym stały dwie filiżanki — ślad podwieczorku spożytego z Ireneuszem. Gzy pomyślała teraz na chwilę o komedyi, jaka odegrała się przed kwadransem i o tym pięknym młodzieńcu, którego w tak krótkim czasie zdołała oczarować swym wdziękiem? A jeżeli myśl ta przemknęła po pięknem czole, otoczonem gładko zaczesanemi włosami, jakież uczucie ozwało się w jej sercu. Czy wstydząc się, bogdajby przelotnie, własnej obłudy, żałowała odejścia młodego poety? Czy też radowała się złośliwie z tak pomyślnego rezultatu swych zabiegów?... Nalała herbatę z uprzejmością nie mniejszą, od okazanej poprzedniemu gościowi. Usiadła nawet w tem samem miejscu a baron zajął fotel, na którym niedawno siedział był Ireneusz...
Baron Desforges, człowiek niezwykle miły w towarzystwie, posiadał jedną wadę: lubił uchodzić za najmądrzejszego i posiadającego najwięcej doświadczenia. W istocie miał słuszność, chlubiąc się, że zna świat i jego stosunki, ale częstokroć przeceniał swe zasługi w tej mierze.
— Rzeczywiście wynudziłem się nielitościwie na posiedzeniu w Palais-Bourbon — odparł. — Poszedłem tam, aby posłuchać napaści pana de Sauve na dzisiejsze ministeryum. Naiwny człowieczyna! Wierzy jeszcze w potęgę krasomówczej oracyi! Co do mnie, odkąd odmówiłem przyjęcia teki ministeryalnej, stałem się sceptykiem i pesymistą... Rozumiem doskonale, że nazwisko moje dlatego tylko figuruje zawsze na listach wyborców, że mój dziad był prefektem za czasów Napoleona I a ja piastowałem niegdyś godność radcy stanu... Chcieliby tanim kosztem pozyskać pięknie brzmiące nazwisko a słuchać mnie ani myślą... A jednak jak oni mnie się boją!... Nieraz, kiedy koło piątej po południu wstąpię do klubu, zastaję tam kilku moich młodych i starych przyjaciół, którzy reformują świat cały, pomiędzy dwoma partyami bezika, lub przyglądając się przechodzącym ulicą kobietom. Gdybyś widziała ich miny, skoro mnie zobaczą, w mgnieniu oka zmienia się temat rozmowy!... Nowy dowód przewagi zdrowego rozsądku... W pierwszej chwili chciałem pójść do nich dzisiaj i powiedzieć parę gorzkich słów prawdy, ale po namyśle zmieniłem zamiar i wstąpiłem do jubilera po twoje kolczyki, które przyrzeczono na dzisiaj...
Przy tych słowach, wyjął z kieszeni ozdobne pudełeczko, na którem nie było żadnej kartki wskazującej adres złotnika.
Oczy młodej kobiety zajaśniały radością, gdy otworzywszy pudełko, znalazła w niem dwa niezwykłe piękne brylanty. Po chwili jednak, zamknęła pudełko i wsunęła je do szufladki stolika z obojętnością, świadczącą, że piękna pani przyzwyczajoną była do przyjmowania kosztownych podarunków. Potem z rumieńcem radości na twarzy zawołała:
— Jakiś ty dobry!
— Nie dziękuj mi za to, co stanowi właściwie nowy dowód mego egoizmu — odparł baron, uszczęśliwiony widocznie z wrażenia, jakie widok kolczyków wywarł na Zuzannie — ja raczej powinienem ci być wdzięcznym, że raczyłaś przyjąć odemnie te kamyki. Jestem najszczęśliwszy, jeżeli masz na sobie coś, w czem ci do twarzy... Ach! — mówił dalej — byłbym zapomniał powiedzieć, że otrzymałem już transport win, z których obiecałem odstąpić wam połowę... Jakby na domiar szczęścia, udało mi się kupić za marne pieniądze ten portfel, który ci się tak podobał...
— Pozwolisz, że jutro o czwartej przyjdę do ciebie, aby ci raz jeszcze podziękować — odparła młoda kobieta, mimowoli spuszczając oczy ku ziemi...
Ireneusz wyszedł tak upojony pięknością tej kobiety, że gdyby teraz dojrzał zdala jej twarz, nie słysząc treści rozmowy, zachwyciłby się niezawodnie raz jeszcze dziewiczą jej wstydliwością.
Ale baronowi zachowanie się Zuzanny przywiodło widocznie na pamięć mniej idealne wspomnienia, bo oczy jego zapłonęły ogniem namiętności, gorący rumieniec pożądania oblał policzki, których cera zdradzała zbyt wielkie zamiłowanie wykwintnego jadła. Pokręcił wąsa i stłumionym głosem, dźwięk którego raz jeszcze przekonał Zuzannę, jak wszechpotężnie owładła zmysłami tego podstarzałego rozpustnika — odparł zmieniając temat rozmowy:
— Kogo będziesz miała w loży dziś wieczór?
— Panią Ethorel samą, bez męża.
— A z panów?
— Mojego męża przedewszystkiem... No i pana Cruce naturalnie.
— Do dyabła, ten stosunek kosztował go już olbrzymie sumy! — zawołał Desforges. — Niedalej jak wczoraj, ofiarował jej zegar ścienny, w stylu Ludwika XIV i za tę drobnostkę zapłacił dwadzieścia tysięcy franków.
— Nikczemna kobieta! — przerwała Zuzanna.
— Głupia przedewszystkiem — oświadczył baron. — Crucé zna się na tem a poczciwy Ethorel nie umie odróżnić kosztownego sprzętu od najzwyklejszej stolarskiej tandety... Słowem, wszystko składa się jaknajlepiej w naszym najlepszym z półświatków... Ale wracając do dzisiejszego wieczoru, na kogóż liczysz jeszcze?...
— Na wicehrabiego do Breves i na ciebie... Cicho! — zawołała nagle, pilnie wytężając słuch. — Ktoś idzie, słyszę jakieś kroki po schodach... I spoglądając na barona z tą samą zalotną minką, z jaką tak niedawno żegnała Ireneusza, powtórzyła też same słowa. — Ach! mój Boże. jaka szkoda!...
Po chwili milczenia, z wesołym śmiechem zawołała:
— Chwała Bogu! niema się czego obawiać, to tylko mój małżonek... Jak się masz, Pawełku?
— A to mi serdeczne powitanie! — odezwał się wchodzący w tej chwili do pokoju mężczyzna, wysoki, z dumną postawy, z otwarłem spojrzeniem pięknych oczów, z bladą śniadawą cerą twarzy, zdradzającą energię charakteru.
Pan Moraines odznaczał się szlachetną regularnością rysów, jaką dziś w Paryżu tylko u bardzo młodych ludzi napotkać można. Podobna fizyonomia u trzydziestopięcioletniego mężczyzny, znamionować winna niczem niezamącony spokój sumienia. Spojrzenie, jakiem obrzucił żonę, zdradzało głęboką dla niej miłość a po sposobie, w jaki uścisnął dłoń barona, poznać było można, jak niekłamaną ku niemu żywił sympatyę. Odpowiedziawszy tak uprzejmie na powitanie żony dodał, kłaniając się z komiczną powagą:
— Może przeszkodziłem pani? Czy mam odejść?
— Naleję ci herbaty — spokojnie odpowiedziała Zuzanna — uprzedzam tylko, że samowar przestał się już gotować. Pijesz czy nie?
— Dziękuję odparł Moraines, osuwając się na poblizki fotel. Po chwili, tonem kaznodziei, który zawczasu przygotował swą mowę, by silniejsze wywrzeć wrażenie, dorzucił: — Nie dalibyście wiary, do jakiego stopnia dochodzi głupota mężów... doprawdy, gotów jestem wyprzeć się wszelkiej wspólności z nimi... Czy słyszeliście o niespodziance, jaka spotkała pana d ’Hacquevilie?... Jakto? nie wiecie nic? — pytał dalej z widoczną radością. — Otóż opowiadano mi w klubie, że biedak otworzył dziś przez omyłkę list adresowany do jego żony a stanowiący nieomylny dowód wiarołomstwa tej niewiasty...
— Biedny Mainternes! — zawołała Zuzanna — nieszczęśliwy chłopak był tak zakochany w Łucyi!
— Otóż cała tragiczność położenia, polega na tem — podjął Moraines z akcentem tiumfu, spowodowanego wrażeniem podziwu, jakim miał przejąć słuchaczy — że autorem listu był nie Mainternes, ale Laverdin.... Łucya zaprzęgła obu do swego rydwanu... A teraz zgadnijcie, proszę, komu Hacqueville pokazał list i do kogo zwrócił się o radę?
— Do pana Mainternes — żywo odparł baron.
— Ach! mój drogi, musiałeś chyba słyszeć już o tem?
— Nie — odparł zapytany — ale zagadka nie trudna do rozwiązania... No i cóż powiedział Mainternes? Rozpaczał, oburzał się, złorzeczył... Ostatecznie Łucya musiała przenieść się do matki Ludzie mówią o pojedynku między panami Laverdin i Hacqueville, który podobno wezwał Mamterne’a na sekundanta!... A to głupi człowiek! drugiego takiego męża niema chyba poci słońcem!... Widocznie biedak nie ma żadnego przyjaciela, któryby go ostrzegł.
— Znajdzie się taki — odparł baron, wstając. — Należy wystrzegać się listów, oto sens moralny całej tej historyi...
— Zostań u nas na obiad, Fryderyku — zapraszał Moraines.
— Nie mogę — odrzekł Desforges — ale zobaczymy się dziś w teatrze. Pani Moraines była łaskawą zachować mi miejsce...
— W twojej loży — dorzucił Paweł, nie domyślając się jak trafnem było jego dopuszczenie.
Baron, który niegdyś dla żony abonował stale lożę, zachował dotąd ten zwyczaj i co tydzień odstępował ją najserdeczniejszemu przyjacielowi, nie upominając atoli się nigdy o zwrot pieniędzy.
Pan Moraines nie domyślał się zgoła tej kombinacyi, podobnie jak nie domyślał się, że niepodobieństwem było utrzymanie domu na takiej stopie, mając pięćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu. Połowę tego budżetu stanowił procent od kapitału, pozostałego po panu Bois-Dauphin, który nie wiele zaoszczędzić zdołał, w przeciągu piętnastu lat swej ministerskiej działalności; drugą połowę wnosił pan Moraines z pensyi, jaką pobierał, otrzymawszy, dzięki staraniom barona Desforges, posadę sekretarza w jednem z towarzystw ubezpieczeń. Pomimo gróźb Zuzanny, pan Moraines przy każdej sposobności unosił się nad administracyjnemi zdolnościami swej żony, która pomimo tak szczupłych dochodów, umiała urządzić dom wygodnie a nawet wykwintnie. Nieraz słysząc przyjaciół ubolewających, że życie w Paryżu staje się coraz kosztowniejszem, z przedziwną łatwowiernością powtarzał:
— Gdybyście mieli taką gospodynię jak ja!... Zuzanna ma pannę służącą, która jej szyje w domu najkosztowniejsze tualety!... Nikt nie potrafi kupować tak tanio, jak moja żona...
Zuzanna wyrzucała mu nieraz, że podobne pochwały okrywają ją śmiesznością, ale zakochany małżonek nie był w stanie zamilczeć o tem, co uważał za najwyższą jej zasługę... Teraz, gdy po wyjściu barona, zostali sami, przyciągnął ją serdecznie do siebie i zawołał z zapałem:
— Jakież to szczęście dla mnie, gdy mogę choć chwilę przebyć z tobą sam na sam! Pocałuj mnie, najdroższa.
Zuzanną podała mu do pocałowania oczy swe i usta — podobnie jak baronowi przed chwilą.
— Doprawdy, ilekroć dowiem się o nowym dowodzie niewierności kobiecej — mówił dalej — drżę z przerażenia a potem serce mi się raduje, gdy pomyślę, że mam taką dobrą i przywiązaną żonkę.. Ach! gdybyś ty wiedziała, jak ja cię ubóstwiam!...
— A jednak masz prawo mnie wyłajać — przerwała Zuzanna, usiłując wyrwać się z jego objęć. — Tak, ta rozumna żona, z której jesteś tak dumnym, popełniła szaleństwo... Widzisz — mówiła dalej, wyjmując z szufladki kosztowny upominek barona — nie mogłam oprzeć się pokusie, kupiłam kolczyki, o których ci wspominałam.
— Ależ kupiłaś je z zaoszczędzonych przez siebie pieniędzy! — żywo zawołał Paweł. — Cóż za przepyszne brylanty!.. Jeżeli chcesz, abym się nie gniewał, pozwól że cię sam ustroję w te kolczyki.
— Nie wiem, czy potrafisz — zalotnie odparła Zuzanna, pochylając się ku mężowi, który z niezrównaną zręcznością, wyjął jej z uszów dwie perły i włożył dyamentowe butony. Palce miał grube i silne a jednak, gdy usługiwał ukochanej kobiecie, czynił to delikatnie i z wielką ostrożnością.
Podziękowawszy mężowi wdzięcznym uśmiechem, Zuzanna wzięła z biurka lusterko, oprawne w staroświecką srebrną ramkę a stanowiące również upominek od barona i przeglądała się w niem z widocznem zadowoleniem. Wyglądała teraz tak prześlicznie, że Paweł przyciągnął ją znów do siebie i złożył na jej ustach gorący, namiętny pocałunek.
Zazwyczaj nie broniła się pieszczotom męża. Obdarzona niepojętą, dziwnie skomplikowaną naturą, zachowała jednak uczucie czysto fizycznego przywiązania do tego zacnego człowieka, którego zaufania nadużywała w tak ohydny sposób. Ale w tej chwili pocałunek męża wzbudził w niej nieprzezwyciężony wstręt; szorstko prawie odepchnęła go od siebie, mówiąc:
— Przestańże, proszę, — Po chwili jakby, chcąc złagodzić przykre wrażenie, sprawione poprzedniemi jej słowami, dodała wesoło. Śmieszny jesteś, mój drogi. Zapominasz, że miodowe nasze miesiące dawno już minęły... Do widzenia, muszę się spieszyć z ubraniem.
Wyszedłszy z saloniku, Zuzanna udała się do swego sypialnego pokoju, w urządzeniu którego przebijał się najwymowniej głęboki materyalizm, stanowiący wybitną cechę jej charakteru. Zamknąwszy drzwi od tego wykwintnego, woniejącego gyneceum, które przepychem równało się sypialni kochanek królewskich, rozbierała się powoli, z pomocą panny służącej, Celiny, wysokiej czarnowłosej dziewczyny, w oczach której malował się chwilami tajony wyraz szyderstwa. Ktokolwiek ujrzałby ją teraz, zrozumiałby niechybnie, że ta kobieta nie cofnęłaby się przed niczem, byle oddychać mogła w tej atmosferze wyrafinowanego zbytku. Gdy stanęła w przezroczystej, batystówej koszuli, wysmukłe, lecz silnie rozwinięte kształty jej ciała rysowały się wyraźnie. Zuzanna, tak szczupła na pozór, że zdawała się chorobliwie wątłą, należała do kobiet, które strój uduchowni — jeżeli tak rzec można; każdy podziwiał jej cienką objętość w pasie, szczupłość nogi w kostce i dziecinnie młody wyraz twarzy, nie wiedząc, że pod temi fałszywemi pozorami kryją się silnie rozwinięte biodra, pulchne łydki i pierś wydatna.
Przejrzała się w lustrzanych drzwiach szafy, w której leżały stosy cienkiej bielizny, przekładane pachnącemi saszetkami i widocznie zadowoloną była ze swej urody, bo uśmiechnęła się wesoło, rzucając raz jeszcze w lustro spojrzenie, w którem malowała się taż sama myśl, jaka przed chwilą wzbudziła w niej wstręt do pocałunków męża. Ale myśl ta niemiłe musiała jej sprawić wrażenie, bo z głębokiem westchnieniem odwróciła głowę.
Po chwili jednak, gdy obmywszy twarz w zimnej wodzie i wsunąwszy na nogi miękkie pantofle, wybite puszkiem łabędzim, usiadła znów przed lustrem, niewesołe myśli rozpierzchły się bez śladu.
Panna służąca zarzuciła jej na ramiona błękitny, fularowy penioar i zaczęła rozplatać długie jej włosy.
W wielkiem weneckiem lustrze odbijał się wzorzysty dywan, zasłaniający posadzkę, porcelanowa wanna i duża marmurowa umywalnia, na której, obok srebrnej miednicy, stały tysiączne przybory kobiecej tualety. Pokój ten stanowił świątynię jedynego bóstwa, jakiemu ta kobieta hołd oddawała, a bóstwem tem było jej ciało. Czy widok ten wzbudził w jej sercu wspomnienie tysiącznych warunków, składających się na wytworzenie tak szczęśliwej egzystencyi?... Być może, bo pomyślała o mężu, mówiąc w duchu:
— Niezrównane serce!
Ale w tejże chwili powierzchnia lustra zamigotała ogniem, jaki rzucały pyszne kolczyki, których dotąd Zuzanna nie wyjęła z uszów, przypomniała sobie barona i jednocześnie prawie szepnęła:
— Poczciwy przyjaciel!
A oba te wrażenia tak sprzeczne na pozór — stanowiły w jej myśli zupełną harmonię, podobnie jak w rzeczywistości miłość dla męża nie przeszkadzała jej czynić zadość wymaganiom kochanka.
Kobiety z niezrównanem mistrzostwem tworzą podobne mozaiki moralne, które przestają wydawać się nam potwornemi, jeżeli pilnie śledzimy powolny, spokojny ich przebieg. Ta trzydziestoletnia kobieta, była w samej rzeczy istotą do najwyższego stopnia zepsutą ale — chcąc jej oddać sprawiedliwość, przyznać należy, że bezwiednie spadała na coraz niższy szczebel moralnego zepsucia, że zawiniła li tylko biernem poddaniem się okolicznościom.
Na dwa lata przed wojną 1870 roku. Zuzanna została żoną Pawła Moraines. Poślubiła go bez miłości, ale bez wstrętu zarazem, ulegając życzeniu rodziny: ojciec Pawła, senator Moraines, obracał się w jednych kołach z ministrem Bois-Dauphinem. Paweł, młody, przystojny, niezrównany tancerz, zdawał się stworzonym dla niej, tak jak ona zdawała się stworzoną dla niego. Pierwsze dwa lata małżeńskiego pożycia upłynęły im wśród nieustannych zabaw, tańców, polowań i letnich wycieczek. Były to prawdziwe miodowe miesiące dla tych obojga ludzi, dla których rozrywka stanowiła jedyny cel życia.
Paweł określał wybornie naturę stosunku, łączącego go z żoną, gdy nieraz, wracając z nią z balu o świcie, całował ją, mówiąc:
— Jesteś śliczna, jak kochanka!
Obrót wypadków wojennych obalił rychło w, gruzy ten gmach zbudowany na lodzie. Dochody senatora Moraines i ministra Bois-Dauphin, zmniejszały się nagle a przyzwyczajenia pozostały niezmienionemi. Ojciec Zuzanny zakończył życie w 1873 roku, nie zwątpiwszy ani na chwili o rychłem przywróceniu rządów, które widział tak siłnemi, tak popularnemi, kierowanemi przez liczny zastęp tak dzielnych mężów. Były senator, który o kilka miesięcy przeżył przyjaciela, podzielał też same ułudne nadzieje. Paweł w wyższym jeszcze stopniu niż ojciec i teść, przejętym był głęboką wiarą w powodzenie sprawy, wiarą, która w oczach historyka stanowi znamienną cechę stronnictwa cesarskiego.
Zuzanna, niezdolna wierzyć zwodniczym rojeniom, lecz umiejąca trzeźwo patrzeć na życie, rychło spostrzegła widmo zagrażającej ruiny jej, bo kosztowne prowadzenie domu zmuszało do ciągłego uszczuplania kapitału. Jednocześnie niemal spostrzegła, że baron Ferdynand Desforges zaczął coraz chętniej przebywać w jej towarzystwie. Baron, mający wówczas niespełna lat pięćdziesiąt, znanym był powszechnie jako jeden z najświetniejszych przedstawicieli głośnego w połowie bieżącego stulecia pokolenia, na czele którego stał powabny i wytworny książę Morny. Krążące wśród salonów legendy o dawnych jego przygodach miłosnych, zwróciły na niego uwagę zalotnej Zuzanny. Przy bliższej znajomości musiała uznać jego wyższość pod względem znajomości świata i wykwintnego obejścia się. Były ulubieniec księcia Morny, nie skrępowany żadnemi obowiązkami bo został wdowcem bezdzietnym po kilku latach małżeńskiego pożycia — wiodący życie bezczynne — dla formy bowiem tylko piastował urząd deputowanego — posiadający czterykroć sto tysięcy franków rocznego dochodu, nie licząc rozległej majętności ziemskiej w Anjou i wilii w Deauville — posiadał nadto umiejętność tak rzadko spotykającą się w świecie: umiał zestarzeć się w porę. Znudzony zabawami, pragnął zawiązać ostatni stosunek, któryby mu umilił jesień życia; szukał kochanki młodej, nie zbyt wymagającej, z którą mógłby spędzać długie, nieznośne w samotności wieczory.
Poznawszy panią Moraines, osądził wkrótce, że znajdzie w niej urzeczywistnienie wszystkich swych marzeń: była młoda i obdarzoną niepospolitą urodą, pomimo sześciu lat małżeńskiego pożycia, nie miała dzieci — co uwalniało barona od niebezpieczeństwa zostania ojcem a nadto usposobienie pana Moraines dawało rękojmię spokoju. Przebiegły baron rozwinął wysoką strategiczną działalność: z wysokim taktem dojrzałego człowieka, który żąda tego jedynie, aby był tolerowanym, pozyskał zaufanie Zuzanny, zaskarbił jej wdzięczność przez wyrobienie posady jej mężowi, obsypywał ją nieustannemu podarunkami i... dopiął wreszcie zamierzonego celu. A stało się to tak powoli, tak nieznacznie, stosunek ten raz ustalony zdawał się być tak naturalnym, tak nieodłącznym od codziennego jej życia, że Zuzanna nie zdawała sobie sprawy, jak występną była jej przyjaźń z baronem. Nie szkodziła tem przecież mężowi?... pozostała dlań jak przedtem kochającą żoną!...
Baron przyczyniał się wprawdzie w znacznym stopniu do zapewnienia jej zbytkownej egzystencyi, ale czyż kobieta nie ma prawa przyjąć drobnego prezentu od swych przyjaciół? Czy ktokolwiek cierpiał na tem, że usłużny przyjaciel płacił od czasu do czasu rachunek szwalni lub kuśnierza? Była jego kochanką, ale stosunki miłosne stały się tak jednostajnie regularnemi jak dwojga prawych małżonków.
Przyzwyczaiwszy się do układów ze swem sumieniem, uważała się — jeżeli nie za kobietę nieposzlakowanej uczciwości — to przynajmniej za istotę cnotliwszą od wielu swych przyjaciółek, których liczne intrygi miłosne były jej znanemi. Sumienie wyrzucało jej jedną tylko winę: po dwuletnich stosunkach z baronem, zdradziła go podczas wyścigów w Deauville na korzyść modnego naówczas „clubmana“, którego odbiła jednej ze swych przyjaciółek. Ale młodzieniec ten skompromitował ją tak silnie, zresztą sama tak szybko spostrzegła próżnośc i samolubstwo tego zdobywcy serc, że z nietajoną radością, chwyciła się pierwszego lepszego pretekstu zerwania niebezpiecznego stosunku.
Nauczona doświadczeniem, poprzysięgła sobie poprzestać nadał na przyjemności, jaką w tem małżeństwie we troje zapewniała jej rycerskość Pawła i epikurejska galanterya barona. Stała więc na tem stanowisku tak silnie, zwracała tak baczną uwagę na zachowanie pozorów, że dobre jej imię było czystem, o ile niem być może imię kobiety pięknej i wzbudzającej zazdrość ogólną.
Współzawodniczki Zuzanny, biegłe w obliczaniu wydatków czynionych przez innych, dostrzegły rychło, że państwo Moraines żyli zbyt wystawnie w stosunku do swych dochodów.
— A przecież pamiętamy czasy, kiedy byli zupełnie zrujnowanymi — dodawały te litościwe serca.
— To potwarz! — odpowiadali chórem przyjaciele, których baron posiadał liczny zastęp.
— To potwarz! — odpowiadali chórem naiwni. którzy ze wstrętem słuchali podłych plotek, opowiadanych co wieczór w każdym salonie.
— To potwarz! — dodawali chórem obojętni, którzy wiedzą, że w Paryżu mędrzec takiej się winien trzymać zasady: zdawać się nie wierzyć wszystkiemu, co słyszy naokół a ludzi przyjmować za takich, za jakich się podają.
Wspomnienie licznych usług doznanych od barona, musiało uprzytomnić się żywiej w umyśle Zuzanny, w chwili, kiedy siedząc przed lustrem, wyrzekła sama do siebie:
— Poczciwy przyjaciel!
Dlaczegóż więc teraz — gdy panna służąca — wkładała jej na nogi jedwabne pończoszki naszyte przezroczystemi koronkami — piękna pani zamiast myślącej, choć zużytej twarzy barona, widziała w wyobraźni twarz inną, nie zmęczoną życiem, rozjaśnioną dwojgiem ciemno-szafirowych oczów, odzwierciadlających duszę czystą i pełną zapału?... Dlaczegóż więc — gdy wprawne ręce Celiny sznurowały jej biały atłasowy gorset — w uszach jej, jak tony niebiańskiej muzyki, dźwięczało nazwisko Ireneusza Vincy?... Z jaką pokusą tajemną walczyła, gdy puszkiem muskając swe piersi i ramiona, wymówiła półszeptem:
— Niema o czem myśleć!
Jakto? więc kobieta będąca przyjaciółką, uczennicą nieledwie barona Desforges, kobieta tak dalece pozytywizmem światowym przesiąknięta, że sprzedała swą godność niewieścią wzamian za drogocenne klejnoty, wykwintną bieliznę, jedwabne suknie i zapełnienie sobie tysiącznych przyjemności umilających życie kochankom wielkich panów — kobieta ta mogła uledz wrażeniu, jakie wywarło spojrzenie ubogiego poety, spotkanego wczoraj dopiero a — być może — zapomnianego już dzisiaj? Raz jeszcze powtórzyła:
— Niema o czem myśleć!
A jednak wciąż o tem myślała... Jak wytłomaczyć ów fakt niepojęty, że Zuzanna mimowoli przedstawiała sobie rozkosz, jaką by czuła, gdyby on ją pokochał?
Stała przed lustrem, zapinając bogaty perłowy naszyjnik, podczas, gdy panna służąca, układała fałdy białej, atłasowej sukni... Gdyby ktokolwiek przypomniał jej to przestarzałe już dzisiaj zdanie, że „miłość uderzyła w nią jak grom“, bezwątpienia z niewymowną pogardą wzruszyłaby ramionami; — a jednak jakiemże innem mianem określić głębokie wzruszenie, jakiego doznała ujrzawszy młodego poetę w salonach hrabiny Komof?.. dlaczegóż wzruszenie to stawało się z każdą chwilą silniejszem?... Dlatego jedynie, że pożycie z mężem — człowiekiem niezrównanego serca — i z baronem — poczciwym przyjacielem — nudziło ją śmiertelnie.
Życie światowe, stanowiące dotychczas jedyny cel jej zabiegów, wydawało jej się już czczeni i bezmyślnem. Mawiała o sobie że jest zanadto szczęśliwą, niekiedy pół-żartem dodawała:
— Chciałabym bardzo doznać jakiego umartwienia.
Faktem jest, że od jakiegoś czasu doznawała ona dziwnego przygnębienia — którego źródłem jest ustawiczne zaspokajanie wszystkich pragnień — oraz fizycznego i moralnego zmęczenia, które tak często napotykać się daje u kobiet z półświata. Zbytek, wygody, nieznajomość trosk codziennych, sprowadzają wkrótce przesyt a wtedy sprzedajne te kobiety w jednej chwili rozmyślnie burzą gmach, wzniesiony przez nie z wielkim mozołem i z niezrównaną sztuką. Wyrzekają się wszystkiego, skoro w sercu ich ozwie się pożądanie innego uczucia, gorętszej miłości. Szaleństwo nawet popełnić gotowe w dniu, w którym spotkają człowieka zdolnego poruszyć ich serce, zmęczone nadmiarem użycia; człowieka, którego w dobitnej swej gwarze nazywają „swoim typem“. Dla trzydziestoletniej Zuzanny, przesyconej najzbytkowniejszym dostatkiem, nie mającej wyraźnego celu przed sobą, nie łudzącej się co do wartości mężczyzn spotykanych w salonach — poznanie człowieka, tak rdzennie różniącego się od zwykłych salonowych komparsów, musiało się stać i stało się istotnie faktem niezwykłej doniosłości. Ulegając instynktownej ciekawości, wczoraj przy kolacyi usiadła obok niego. Z właściwą kobietom umiejętnośnią i dziwnem przeczuciem wiedziona, potrafiła utrzymać się w roli, która — jak jej się zdawało — najbardziej ponętną być musiała dla młodego, niedoświadczonego poety. Wróciła do domu, oczarowana jego rozmową, ale choć serce jej żywiej bić zaczęło, nakazała mu milczenie słowami: „to niepodobna“, słowami, — które niby piorunochrony odwracają silne uczucie, grożące niebezpieczeństwem kobietom z wielkiego świata, stokroć więcej skrępowanym względami etykiety, niż ubogie mieszczanki gospodarskiemi troskami. Gdy Ireneusz powrócił, wrażenie doznane dnia poprzedniego powtórzyło się żywsze, silniejsze. Wszystko jej się podobało w młodym poecie: szlachetny wyraz twarzy, podniosłość uczuć, niezręczność ruchów, nieśmiałość w obejściu, to co widziała wyraźnie i to co przeczuciem odgadywała zaledwie. Napróżno powtarzała nieustannie: „to niepodobna“, gdy włożywszy strojną tualetę wpinała w stanik złote szpileczki o dyamentowych główkach; bądź co bądź, chciała zadać kłam temu niepodobieństwu, przywiązać do siebie młodego poetę i zawczasu już snuła tysiące planów, przewidując trudności i przeszkody.
— Muszę odwrócić uwagę barona — myślała w duchu — boję się, czy nie domyśla się już czego.
Przypomniała sobie teraz namiętne pociski, miotane przez barona na przedstawicieli ruchu literackiego. Pociski te, z których tak serdecznie śmiała się zazwyczaj, przejmowały ją teraz oburzeniem i wzbudziły w niej chęć nadania postępowaniu swemu kierunku wprost przeciwnego temu, jakiegoby sobie życzył „poczciwy przyjaciel“.
Roztargnienie jej było tak widocznem, że nie uszło uwagi panny służącej, która w godzinę potem dzieliła się z lokajem swemi wrażeniami, mówiąc:
— Coś się musiało stać naszej pani? Czyżby pan dowiedział się o wszystkiem?
A tymczasem, Zuzanna, roztargnieniu temu oprzeć się nie mogła ani podczas obiadu, ani w powozie wiodącym ją do teatru, ani podczas przedstawienia, do chwili, w której pani Ethorel zagadnęła ją słowami:
— Niech pani spojrzy, w krzesłach na prawo, tu obok drzwi korytarza, stoi jakiś pan, który na chwilę nie spuszcza z oka naszej loży... Zdaje mi się, że to pan Vincy?
— Ten poeta, którego hrabina wzięła pod swą opiekę? — z udaną obojętnością spytała Zuzanna.
Teraz dopiero, przykładając do oczów kosztowną lornetkę, będącą także darem barona, przypomniała sobie, że podczas bytności Ireneusza, wspominała o zamiarze spędzenia wieczora w teatrze. Spostrzegła wreszcie młodego poetę; on odwrócił oczy nieśmiało, ona zadrżała mimowołi, czy Desforges, stojący w głębi loży, nie dosłyszał zapytania pani Ethorel?.. Ale nie, baron zajęty był rozmową z panem Cruce.
— Rozprawia pewnie o kuchni — pomyślała uspokojona — i nic nie słyszał. Dlaczego lękam się napróżno?...
Po raz pierwszy od lat wielu, dźwięki muzyki wyw rły na niej silniejsze wrażenie. Przez cały wieczór w sercu jej toczyła się walka między zadowoleniem z obecności Ireneusza a obawą, by nie przyszedł do loży. Ale młody poeta, onieśmielony widocznie tem, że zwrócono na niego uwagę, nie spojrzał nawet w jej stronę. Wychodząc z teatru, Zuzanna nie spostrzegła również jego wzruszonej twarzy wśród tłumu, cisnącego się w korytarzach, nie dziw więc, że nie znalazłszy żadnej rzeczywistej przeszkody, puściła wodze przelotnemu uczuciu, którego serce jej zapragnęło tak gorąco. Usnęła szczęśliwie, rozmarzona, z temi słowami na ustach;
— Żeby tylko Klaudyusz Larcher nie udzielił mu bliższych o mnie szczegółów!...


IX.
Komedya w dobrej wierze odegrana.

Około godziny dziewiątej rano, Paweł Moraines przychodził do pokoju żony. Zuzanna czekała na niego wesoła, uśmiechnięta, prześlicznie wyglądająca w strojnym szlafroczku, przewiązanym sznurem. Gruby warkocz złocistych włosów, powiewał jej na ramionach, z wyciętych pantofelków wyglądały białe jej nogi, poprzerzynane niebieskiemi żyłkami. Nie dziw więc, że Paweł liczył do najszczęśliwszych chwil z dnia całego godzinę czasu, jaką spędzał razem z Zuzanną przy herbacie zastawionej na stoliku, stojącym koło okna. O dziesiątej wychodził do biura a w południe, nie mając czasu wrócić do domu na śniadanie, wybiegał do poblizkiej restauracyi, gdzie kazawszy sobie podać pół porcyi mięsa, butelkę wina i filiżankę czarnej kawy, płacił sumę możliwie najmniejszą, wobec wygórowanych cen w większych restauracyach. Żałował każdego grosza, uradowany, że może w oszczędności współzawodniczyć z ukochaną żoną! Ale ranna herbata stanowiła dla niego najwyższą nagrodę za kilka godzin uciążliwej pracy, czekającej go w biurze.
— Bywają dnie — mawiał nieraz ze swą naiwną dobrodusznością — w których nie wiedziałbym nawet, co się z tobą dzieje, gdyby nie ta błogosławiona herbata!...
Usłużny, jak kochanek, nalewał żonie herbatę, krajał i smarował masłem chleb, którym posilić się miała, niepokoił się, ilekroć widział ją bladą lub zmęczoną.
Gdy nazajutrz po spotkaniu się Zuzanny z Ireneuszem w teatrze, Paweł przyszedł do pokoju żony, przestraszył się widokiem jej bladości i przygasłych, zaczerwienionych oczów, świadczących o nocy spędzonej bezsennie. Istotnie, Zuzannę przez noc całą, dręczyło wspomnienie młodego poety i ten nagły kaprys, który rozbudził w niej dawno już uśpioną zdolność kochania.
Piękna ta kobieta posiadała iście adwokacki umysł, trzeźwy i pozytywny, nie dziw więc, że rozmyślała przedewszystkiem nad sposobami uczynienia zadość przelotnej swej zachciance. Najpierwszym warunkiem było przyjmowanie młodego człowieka i widywanie go jaknajczęściej. A we własnym domu uczynić tego nie mogła. Mąż niezwłocznie prawie utwierdził ją w tem przekonaniu, bo zapytawszy z czułością o stan jej zdrowia, dorzucił pytanie:
— Czy miałaś dużo gości wczoraj po obiedzie?
— Nikogo prawie — odrzekła, lecz ponieważ trzymała się zasady, aby nigdy nie kłamać napróżno, natychmiast dodała: — prócz barona i tego młodego autora komedyi, granej onegdaj u hrabiny.
— Aha! Ireneusz Vincy!... Jakże żałuję, że się z nim nie spotkałem!... Poezye jego podobają mi się bardzo? Czy to przyzwoity człowiek?... jakże ci się podobał?
— Tak sobie — odparła Zuzanna — nic nad zwyczajnego.
— Czy spotkali się z Fryderykiem?
— Tak, dlaczego?
— Chciałbym zapytać barona, co o nim sądzi, musiał go pewne ocenić z pierwszego wejrzenia... On ma prawdziwy dar poznawania ludzi.
— ...Gotów jeszcze pójść powtórzyć wszystko baronowi, to do niego najzupełniej podobne! — pomyślała Zuzanna, gdy mąż, pożegnawszy ją czułe, wyszedł do biura.
Przewidywała już, że pierwszą osobą, od której — w razie gdyby zapragnęła przyciągnąć do siebie młodego poetę — baron dowiedziałby się o częstych jego wizytach, będzie Paweł właśnie.
— Co prawda, mój mąż jest zanadto ograniczony — dodała jeszcze w myśli, czując do niego urazę za ślepe zaufanie do barona, niepomna, że sama usilnie nad tem pracowała. Po raz to pierwszy uczuła się skrępowaną w swobodzie działania.
Myśl ta prześladowała ją cały ranek; sprawdziła rachunki a zresztą dużo czasu zabrała jej bytność pani Leroux, osoby dojrzałej, wyglądającej na dyskretną i gorliwą dewotkę, której zawodem było pielęgnowanie najarystokratyczniejszych rąk i nóg w całym Paryżu. Zuzanna słusznie uważała, że służba jest głównem źródłem światowych plotek, zazwyczaj też dość długo rozmawiała z panią Leroux, tak w celu zjednania jej sobie, jak też dla dowiedzenia się niezliczonej ilości szczegółów o rodzinach, na usługi których ta czcigodna artystka poświęcała swój czas.
To też pani Leroux nie miała słów pochwały dla tej „dobrej, kochanej pani Moraines, która tak szalenie kocha swego męża“... Dziś jednak żadne pochlebstwa nie zdołały wywołać uśmiechu na ustach pięknej pani. Pokusa zbliżenia do siebie młodego poety stawała się coraz silniejszą a jednocześnie Zuzanna coraz jaśniej zdawała sobie sprawę z nieuniknionych przeszkód, które urzeczywistnienie jej planów napotkać musiało.
Miłość, żeby rozwinąć się mogła, potrzebuje przedewszystkiem czasu i miejsca.
Ireneusz nie bywał w towarzystw ach a zresztą cóżby na tem wygrać mogła? Musiałaby walczyć o niego z innemi kobietami. Tutaj — w tem zacisznem mieszkaniu tak łatwoby jej było utrwalić swój obraz w jego sercu, ale czujny dozór barona, czynił to niemożebnem. Po raz pierwszy w życiu uczuła krępujące ją więzy i wybuchnęła gniewem przeciw temu, któremu wszystka zawdzięczała. Pogrążona w tych myślach, zasiadła — samotnie jak zwykle do bardzo skromnego śniadania. Nawet mimo pomocy hojnego opiekuna, Zuzanna nie byłaby w stanie pogodzić dochodów“ z wychodem, nie czyniąc tysiącznych oszczędności na jedzeniu i na innych rzeczach, których obce oko nie widziało. A w samotności tej, tak boleśnie odczula swą bezsilność, tak głęboko ogarnął nią smutek, że wystając do stołu z rozpaczliwym gestem wyrzekła zdanie, które nigdy dotąd na myśl jej nie przyszło:
— I na cóż się to przyda?
Tak, na cóż się to przyda? Była niewolnicą swego życia. Nietylko nie mogła swobodnie przyjmować Ireneusza u siebie, choć szczerze tego pragnęła, ale dziś nawet — pomimo nowego uczucia, które zaczynało kiełkować w jej sercu — musiała podążać na umówioną schadzkę z baronem.
— I na cóż się to przyda? — powtórzyła raz jeszcze, ubierając się stosownie do okoliczności.
Zamiast bucików, włożyła małe pantofelki, który ch obucie dużo mniej czasu zajmowało, zamiast gorsetu, wzięła z przodu zapinany leniuszek i włożywszy następnie skromną codzienną suknię i ciemny kapelusz, schowała do kieszeni podwójną woalkę. Zawczasu już na drugą godzinę zamówiła powóz, który stale wynajmowała miesięcznie, na całe poobiedzie i na wieczór. Była tak przygnębioną uczuciem swej niewoli, że na płacz jej się zbierało, w chwili, gdy wsiadała do powozu. Niepodobna opisać wrażenia, jakiego doznała, spostrzegłszy na rogu ulicy Murillo Ireneusza, który stał na chodniku i widocznie czatował na nią! Oczy ich spotkały się: on zczerwieniał, kłaniając się jej, ona również instynktownie cofnąwszy się w głąb powozu, zaczerwienić się musiała, tak sil nie po poprzednim przygnębieniu odczuła radość, jaką jej sprawiło to spotkanie a bardziej jeszcze przeświadczenie, że i ona jest także kochaną. Ona — ta wyrachowana i przebiegła istota — marzyła teraz tak, jak marzyć umie ją tylko szczerze kochające kobiety, które zawczasu napawają się rozkoszą uczucia którego doznają i które wzbudzić potrafiły. W podobnych chwilach, w myśli swej oddają się one całkowicie człowiekowi, którego przed tygodniem nie znały jeszcze. Gdyby nie brak odwagi, gotoweby i w rzeczywistości oddać się natychmiast, co im nie przeszkadza jednak wmawiać w człowieka, który potrafił tak rychło zawładnąć całą ich istotą, że wahały się długo, że on musiał zjednywać je powoli, stopniowo, z każdym dniem, z każdą godziną niemal.
I nie mylą się, postępując w ten sposób, bo walka ta i trune zwycięztwo schlebiają głupiej próżności mężczyzn a mało jest ludzi posiadających dosyć zdrowego rozsądku, by zrozumieć mogli, ile rozkoszy mieści się w uczuciu, które wybucha nagle, bezwiednie, z siłą niepodobną do odparcia, Podczas, gdy poeta poszedł dalej, myśląc:
— Zgubiony jestem, ona nigdy nie przebaczy mi mojego natręctwa!...
Sercem Zuzanny owładnęło jedno z tych uczuć, wobec którego milkną wszelkie względy ostrożności: zapomniawszy o poprzednich obawach, snuła już w myśli cały plan intrygi, ułożonej z prostotą, będącą wynikiem głęboko realistycznego kierunku, który stanowi cechę kobiecego umysłu. Należało przedewszystkiem odwrócić uwagę człowieka bardzo przezornego i znającego do gruntu jej naturę a najskuteczniejszym środkiem dopięcia tego celu, było obrać sposób postępowania wprost przeciwny temu, jakiego baron mógł i powinien był się spodziewać. Postanowiła działać szybko, nie zostawiając Ireneuszowi czasu do starania się o jej względy; w przeciągu dwóch lub trzech odwiedzin doprowadzić go do otwartego wyznania i odpłacić mu wzajemnością; — bo czyż baron mógł przypuścić, aby kobieta tak ostrożna, przezorna i zręczna dopuściła się równie szalonego Kroku? A jeżeli Ireneusz pogardzi nią za to, że mu się zbyt szybko oddała?... Potrząsnęła melancholijnie śliczną, jasno-blond główką... Zależało to od jej taktu i finezyi a w tej. sztuce czuła się niezrównaną mistrzynią!
Zadowolona z powziętego zamiaru, ucieszona sposobnością oszukania przezornego barona, bez przykrości już a nawet ze złośliwą radością myślała o zbliżającej się chwili schadzki.
Pod pozorem użycia pieszej przechadzki, odesłała — jak zwykle — powóz i weszła do arkady ulicy Rivoli.
Desforges wynajął mieszkanie, służące im jako miejsce schadzek w jednym z tych domów przechodnich, których w Paryżu znajduje się tak niewiele, ze wszystkie są znane i cenione przez amatorów cudzych żon. Obznajmiony z najdrobniejszemi szczegółami paryzkiego życia, baron skrupulatnie pominął miejscowości, posiadające zbytni rozgłos. Smutna i nieponętna powierzchowność domku przy ulicy Mont-Thabor, ustrzegła go przed bystrym wzrokiem tych, którzy podobnych mieszkań poszukiwali. Wynająwszy w antresoli mieszkanie, złożone z przedpokoju i trzech pokojów, Desforges urządził w niem salon, sypialnię i buduar swej kochanki. Z niezrównaną umiejętnością obmyślił on wszystko, co mogło uprzyjemnić chwile spędzone w tem mieszkaniu, w którem obicia i portyery głuszyły odgłos kroków, futra zaścielające posadzkę zdawały się wabić bose nosi, w którem lustra wiszące w alkowie, przypominały buduary kokotek a nizkie fotele i wygodne kanapy, zachęcały niejako do długiej, poufnej gawędy — chwili wypoczynku, po pieszczotach. Każdy sprzęt niemal świadczył wymownie o zmysłowości barona. Dozór nad tem mieszkaniem, powierzył on swemu kamerdynerowi, człowiekowi wiernemu i wypróbowanej wierności.
Od lat już tylu i tyle razy Zuzanna przychodziła do tego domku, tak często mijając okienko szwajcara, osłaniała twarz gęstą woalką, że teraz machinalnie prawie spełniała ten obrzęd wiarołomstwa, nęcący kobiety żądne wrażeń, niewypowiedzianym urokiem.
Dziś jednak nie mogła sama przed sobą ukryć przekonania, że z innem wrażeniem wstępowałaby na schody, gdyby zamiast barona spodziewała się ujrzeć Ireneusza Vincy. Zawczasu już wiedziała, co zastanie i co ją tam czekało: na jej przyjęcie wszystko przygotowanem było przez barona, nawet kwiaty w wazonach i ciastka, które jeść będzie na podwieczorek; w danej chwili przejdzie do buduaru, z którego powróci z rozpuszczonemi włosami, w koronkowym szlafroczku, w pantofelkach na bosych nóżkach, gotowa do uciech zmysłowych, w których najczęściej bierny tylko udział brała. Ale baron z taką wdzięcznością przyjmował to, co mu dawała, tak gorąco dziękować umiał, z takim dowcipem i ożywieniem prowadził następnie rozmowę, że najczęściej Zuzanna zapominała o nadeszłej już chwili rozstania i baron sam musiał ją przestrzegać:
— Czas już ubierać się, Zuzieczko!
Ale dzisiaj ani fizyczny, ani umysłowy nastrój nie usposobiał Zuzanny do miłości to też wszedłszy zaledwie, oświadczyła kochankowi:
— Nie gniewaj się, Fryderyku, ale dziś bardzo krótko zabawić mogę.
— Czy chcesz wypróbować moją cierpliwość? — odparł baron, zdejmując z niej okrycie. — Dlaczegóż nie uprzedziłaś mie listownie, że chciałabyś odłożyć dzisiejszą schadzkę?
— Zbyteczna uprzejmość — pomyślała w duchu młoda kobieta, mimowoli wyrzucając sobie niepotrzebnie wyrzeczone zdanie.
Zdjąwszy kapelusz, poprawiła włosy przed lustrem, w którem odbijały się ognie rzucane przez jej brylantowe kolczyki. Wszystkie dobrodziejstwa, jakiem i obsypywał ją ten człowiek, tak mało żądający wzamian, stanęły jej nagle w pamięci, to też ulegając instynktownej uczciwości — podobne paradoksalne obowiązki się trafiają zazwyczaj w równie fałszywych położeniach — usiadła na poręczy fotelu barona i pieszczotliwie szepnęła mu do ucha:
— Mnie samej byłoby to zanadto przykrem... Czyż nigdy nie uwierzysz, że z prawdziwą radością przychodzę tutaj...
— To mu się przecież należy! — dodała w myśli i ulegając nadal temu dziwacznemu poczuciu uczynienia zadość sprawiedliwości, dokładała wszelkich usiłowań, aby więcej niż zwykle upoić i oczarować kochanka.
Nie dziw więc! że gdy w godzinę potem, Zuzanna usiadłszy w wygodnym fotelu, chrupała tartynki z kawiorem, popijając je winem hiszpańskiem, baron, który pożerał ją wzrokiem, zawołał z zapałem:
— Ach! Zuzieczko, cóżby powiedział Noirot dowiedziawszy się, że ja... w moim wieku...
Wspomniany przed chwilą przez barona Noirot był to lekarz, który przychodził codzień czuwać nad jego hygieną i leczył go za pomocą mięsienia. Desforges, systematycznie oddający się rozpuście, z najwyższą ścisłością obliczył nietylko ilość ruchu, jakiej codziennie używać powinien, ale nawet środki zapobiegające zbliżającej się zgrzybiałości. Od lat kilku przyjął do siebie ubogą, pobożną krewniaczkę, której hojnym pieniężnym zasiłkiem dopomagał do spełnienia miłosiernych uczynków. Ilekroć wychwalano jego wspaniałomyślność, odpowiadał z właściwym sobie szyderczym cynizmem:
Cóż chcecie? Muszę zapewnić sobie na stare lata siostrę miłosierdzia, któraby mi dogodzić potrafiła... Zobaczycie, że będę psu tym przez moją kuzynkę tak, jak nikt w Paryżu...
Podobne napady udanego egoizmu, bawiły niegdyś młodą kobietę, która widziała w nich dowód krańcowo materyalistycznego zapatrywania się na stosunki życiowe. Dziś jednak, gdy usłyszawszy nazwisko lekarza, podniosła oczy na kochanka, wydał on jej się zgrzybiałym prawie starcem; pomarszczona twarz, obwisłe wąsy, obrzmiałe powieki — tak wymownie zdradzały wiek jego, że po raz pierwszy w życiu zaczęła się brzydzić nim i sobą. Gdy młoda kobieta musi ulegać pieszczotom mężczyzny, którego nie kocha, czyni to z boleścią w sercu, choćby nawet mężczyzna ten był młodym, pięknym i szalenie w niej rozkochanym. A jeżeli mężczyzna stoi na progu starości, jeżeli pieniędzmi zdobył prawo skalania tego ciała, którego roznamiętnić nie jest zdolnym — wtedy smutek nieszczęsnej prostytutki przeradza się we wstręt i obrzydzenie. Może teraz po raz pierwszy dopiero Zuzanna spostrzegła, jak staro wyglądał baron, bo jakby dla uwydatnienia przeciwieństwa, uprzytomniła sobie w myśli kwitnącą zdrowiem twarz młodzieńca, o którym od dwóch dni na chwilę nawet zapomnieć nie mogła. Ach! jakże gorącemi musiały być pocałunki Ireneusza, pocałunki dawane bez liku, bez żadnej rachuby, bez obawy przekroczenia prawideł hygieny!... Nie, raz już skończyć potrzeba!... dłuższe wahanie się byłoby dowodem głupoty i słabości charakteru...
Powziąwszy wreszcie ostatecznie postanowienie, Zuzanna chciała natychmiast przystąpić do działania. Ubrała się pospiesznie, włożyła kapelusz, zapięła rękawiczkę i kładąc wreszcie woalkę, spytała barona:
— Kiedy przyjdziesz do mnie na śniadanie? Dawniej zapraszałeś się sam daleko częściej... Dobre to były czasy...
— Nie będę mógł przyjść ani jutro, ani pojutrze — odparł baron — przyjdę więc...
— We wtorek — dokończyła Zuzanna. — Nie zrób mi tylko zawodu... A dziś wieczór spotkamy się u pani Sermoises, nieprawdaż?
— Idealna kobieta! — pomyślał baron po wyjściu Zuzanny — mogłaby mieć tylu wielbicieli a stara się o to tylko, ażeby się mnie podobać!...
— Przyjdzie we wtorek dopiero — myślała Zuzanna, idąc chodnikiem ulicy Mont-Thabor i rzucając na wszystkie strony spojrzenia tak ostrożne, że ktoś patrzący z boku nie dostrzegłby nawet poruszenia jej głowy — mam więc kilka dni zapewnionej swobody. Ale pod jakim pozorem sprowadzę do siebie Ireneusza? (bo tak go już w swej myśli nazywała)... Ot! poproszę go, aby podpisał własnoręcznie egzemplarz „Sigisbeusza“ dla której z moich znajomych...
Przechodząc ulicą Castiglione, wstąpiła do księgarni i kupiła wspomnianą komedyę Ireneusza. Była obecnie w tym nastroju, w którym wykonanie musi nastąpić natychmiast po powzięciu zamiaru...
Żeby tylko tymczasem nie popełnił jakiej niedorzeczności?... Żeby tylko nie kochać i nic złego się o mnie nie dowiedział?...
I teraz znów Klaudyusz przyszedł jej na myśl...
— On także stoi nam na przeszkodzie — pomyślała, ale natychmiast znalazła sposób ratunku przed tem niebezpieczeństwem: trzeba było jaknajprędzej widzieć się z Ireneuszem.
Tu przypomniała sobie, że nie zna jego adresu. Trzeba więc pójść do hrabiny Komof... Dziś właśnie przyjmuje ona od szóstej... Wsiadłszy do dorożki, kazała się zawieźć na ulicę Bel-Respiro. Na szczęście, zastała hrabinę samą i bez trudu otrzymała, żądaną wiadomość. Poczciwca kobieta, zadowolona z wczorajszego świetnego wieczoru, nie miała słów pochwały dla młodego poety.
— Genialny, zachwycający a jaki skromny przytem — mówiła, gestykulując żywo — będzie to drugi Puszkin w bieżącem stuleciu!
— Czy pani nie wie, gdzie on mieszka? — niby od niechcenia spytała Zuzanna. Mam wprawdzie jego bilet wizytowy, ale bez adresu.
Napisała słów parę i posłała natychmiast bilecik przez lokaja hrabiny; teraz znów doznawała gorączkowej niepewności, która podobno stanowi tak silną podnietę rodzącego się uczucia, że ludzie najbardziej celujący w sztuce uwodzenia, uważali ją za najskuteczniejszy sposób dopięcia celu. Czy przyjdzie Ireneusz?... czy też nie przyjdzie?... a jeżeli przyjdzie, w jaki sposób się z nią przybita?... Nie wątpiła, że od pierwszego rzutu oka dostrzedz potrafi, czy żadna chmurka nie zasępiła jasnego wspomnienia, które ostatnie ich widzenie się powinno było zostawić w umyśle Ireneusza...
Gdy nadeszła wreszcie tak niecierpliwie przez nią oczekiwana godzina, którą sama w swym liście oznaczyła, gdy lokaj oznajmił przybycie Ireneusza, serce jej bić zaczęło szybciej może, niż biło w tej chwili serce naiwnego młodzieńca. Jednem spojrzeniem wniknęła do głębi jego duszy. Tak... pozostała dotąd dla niego czystą madonną, utrzymała się dotąd w roli, którą od pierwszej chwili poznania odgrywała przed nim, z właściwą kobietom — tym Prometeuszom w spódnicy — umiejętnością oddawania najróżnorodniejszych charakterów. W błękitnych, rozrzewnionych jego źrenicach malowała się teraz radość i bojaźń zarazem; cieszył się, że przez nią wezwany, mógł znowu powrócić do tego uroczystego saloniku; obawiał zaś, czy ośmieliwszy się zuchwale poszukiwać jej w teatrze i na rogu ulicy, nie obraził tego anioła czystości. Zręczna aktorka postanowiła tym razem przedstawić swą piękność w innem świetle.
Siedziała przy oknie pochylona nad krosienkami, w których robiła kosztowną frendzlę przewlekaną jedwabiem; po za nią, przez na wpół podniesione koronkowe firanki widać było w oddali park Monceau, szare, bezlistne drzewa, zżółkły trawnik i ciemno-zielone bluszcze oplatające zwaliska. Mroźny ten krajobraz oświetlało lutowe słońce, którego promienie spadając na pochyloną głowę Zuzanny, otaczały ją złotą aureolą. W domowej, białej, suto haftami przybranej sukni, z szerokiemi rękawami, które dozwalały dojrzeć jej zgrabnie utoczone ręce, wyglądała jak pani średniowiecznego zamku. Z pod sukni wyglądały nóżki jej, skrzyżowane skromnie na haftowanej poduszce. Gdyby w tej chwili był jej kto przypomniał, iż nie tak dawno też same nóżki podążały na nocną schadzkę, że też same włosy wzbudzały zachwyt starego kochanka, że ona sama wreszcie była utrzymanką barona, zaprzeczyłaby może temu, zaprzeczyłaby najzupełniej szczerze, tak żywo bowiem przejęła się teraźniejszem swem zadaniem zdobycia serca Ireneusza.
Ale oko młodego poety nie sięgało tak daleko! Ubiegłe trzy dni przepędził w stanie podniecenia, czując z zadowoleniem, że żądze jego wzmagały się z każdą chwilą. W dwudziestym piątym roku życia, człowiek wita nową miłość z radością, w trzydziestym piątym roku — z przestrachem. Bilecik Zuzanny przekonywał go wymownie, że natręctwo, które tak gorzko sobie wyrzucał nie było mu za złe poczytanem. Jednakże, ilekroć chodzi o rzecz, która nam bardzo leży na sercu, wynajdujemy zawsze powody wątpienia, nie dziw więc, że ten stary dzieciak drżał na myśl o przyjęciu, które go spotkać mogło. Tem większą też była rozkosz, której doznał, gdy Zuzanna z pogodnem spojrzeniem i wesołym uśmiechem powitała go przyjaznem uściśnięciem ręki. Wydawała mu się w tej chwili podobną do owych świętych, przedstawianych zwykle przez początkujących malarzy, na tle zielonego krajobrazu. Ale ta święta ubierała się w najpierwszym paryzkim magazynie mód, rozsiewała naokoło zapach heliotropu, który raz już tak silnie odurzył młodego poetę, przez szeroko otwarte jej rękawy widać było kształtne, alabastrowo-białe ręce, obsypane złotawym puszkiem i przystrojone dwiema bransoletami. Wszystkie obawy Ireneusza okazały się płonnemi.
Pani Moraines nie wspomniała wcale o spotkaniu się ich w teatrze i na rogu ulicy. Z początku siedząc wciąż przy krosienkach i pilnie robotą zajęta wprowadziła rozmowę na tor świetnej przyszłości, którą młodemu poecie przepowiadała hr. Komof. Ona, która Bèranger’a od Wiktora Hugo, Voltaire’a od Lamartin’a odróżnić nie była zdolną, rozmawiała teraz o poetach, jak osoba poświęcająca się wyłącznie literaturze.
Za czasów cesarstwa, spotkała kilka razy Teofila Gautier; wydał się jej tak mało wytwornym, że zaledwie spojrzeć na niego raczyła, co jej nie przeszkodziło jednak — odgadując instynktownie zachwyt Ireneusza — opisywać mu szczegółowo wielkiego poetę... Nie miała słów na wypowiedzenie zajęcia, jakie w niej wzbudził!... Miała nawet kilka listów od niego...
— Muszę je znaleźć i pokazać panu mówiła, poczem zręcznie zmieniając temat rozmowy, dodała: — Ośmieliłam się listownie wezwać pana, aby w imieniu jednej z moich przyjaciółek, wyjeżdżającej do Rossyi, poprosić o autograf pański.
— Co mi pani każe napisać? — spytał młody poeta.
— Co pan chcesz — odparła, wstając z miejsca.
Przyniosła kupioną przed chwilą książkę i rozłożyła ją na biórku oplecionem zielonym bluszczem. Z największą troskliwością przygotowywała wszystko, co mogło ułatwić mu robotę: zdjęła z kałamarza srebrną pokrywkę, włożyła nową stalówkę w piękną szyldkretową obsadkę a czyniąc to, rozmyślnie przysuwała się coraz bliżej do Ireneusza, który odurzony dotknięciem jej sukni i wonią heliotropu, usiadł przy biurku i drżącą ręką wypisał na pierwszej stronnicy następujący urywek z swego „Sigisbeusza“:

Lat dawno zbiegłych widziadło,
Zjawiło się, z różą białą,
Uwiędłą, z listków opadłą,
I cichym głosem szeptało:
„Ach! co się z sercem twem stało?
Gdzie owych nadziei kwiaty,
Co jak róże kwitły tobie?“
Cudnąż woń miały przed laty,
Nadzieja i róża — obie —
Gdy w kwiatu stały ozdobie!

Gdy młody poeta skończył pisać, pani Moraines wzięła książkę do ręki i stanąwszy przy oknie, przyciszonym głosem odczytała, dla siebie niby, ten wierszyk. Nie pewiedziała ani słowa pochwały, ani słowa nagany. Zamknąwszy książkę, stała długo, milcząca, jakby zatopiona w niewymownie rozkosznem marzeniu, jakby oczarowana muzyką wiersza. Ireneusz odchodził prawie od zmysłów, patrząc na nią. Czyż mógł oprzeć się temu zręcznemu pochlebstwu, które Zuzanna wymyśliła dla podobania się młodemu poecie, a które przemawiało zarówno do jego tajonej próżności autorskiej, jako też do wrodzonego mu zamiłowania piękna? Całe zachowanie się Zuzanny podczas czytania, było nader umiejętnie obliczonem. Stała zwrócona profilem do poety, patrzyła przed siebie tęsknym, rozmarzonym wzrokiem, wiedząc, że ślicznie wyglądać musi. Po chwili, piękne te oczy, zamglone łzami wzruszenia, spojrzały na młodego człowieka z wyrazem błagalnej proźby o przebaczenie za to chwilowe roztargnienie. Zuzanna przesunęła ręką po czole, jakgdyby obawiając się, by marzenie jej sprofanowanem nie zostało, rozproszyć je chciała — i z ciekawością o tyle prawdziwą o ile kłamanem było poprzednie jej wzruszenie, zagadnęła:
— Jestem pewną, że pisząc te wiersze, nie myślałeś pan o zamieszczeniu ich w swej komedyi?
— Ma pani słuszność — odparł Ireneusz rumieniąc się.
Wyrzucałby sobie gorzko, gdyby ośmielił się skłamać wobec niej, choćby dla pozyskania jej względów. Ale jakże mógł przyznać się do niegodnego postępowania z Rozalią, której smutek, z właściwą poetom zdolnością przemieszczania uczucia — wyśpiewał w tych dwóch zwrotkach?
— Ach! o ileż wy, mężczyźni, jesteście szczęśliwi, swobodniejsi — podjęła Zuzanna, nie żądając bliższego wyjaśnienia — nic was w życiu nie krępuje!... A jednak, niech pan nie posądza mnie o zazdrość. Kobieta, jako żona i matka, ma stokroć podnioślejsze zadanie, jeżeli spełnia je z uległością, z chrześciańską pokorą... Tylko, niestety! — dodała po chwili milczenia — nie zawsze my same wybieramy sobie pana...
I znów umilkła, poczem dumnym i wzruszonym głosem, który zdawał się bronić wszelkich bliższych zapytań, mówiła dalej:
— Żałuję bardzo, że nie mogłam dotąd zapoznać pana z moim mężem... Jestem pewna, że się panu bardzo podoba... Co prawda, nie jest on wielkim znawcą sztuki, posiada przeważnie praktyczne zdolności... Ale niestety! żyjemy w czasach, w których tylko synowie Izraela umieją zdobyć pieniądz...
Zuzanna, która nie opuszczała nigdy żadnego proszonego obiadu w kilku znajomych sobie żydowskich domach, urządzonych z książęcym przepychem, daleką była od antisemickich przekonań; rzuciła jednak to zdanie, sądząc, że ono podniesie jej wartość w oczach młodego człowieka, któremu chciała przedstawić się jako osoba głęboko relgijna...
— Mój mąż wyda się panu bardzo sztywnym z początku — mówiła dalej. Marzyłam niegdyś, że nasz dom stanie się ogniskiem świata literackiego i artystycznego, ale... wiadomo panu zapewne, że nasi panowie są potrosze zazdrośni o was, ludzi talentu... Zresztą mąż mój nie lubi życia światowego... Nie chciał mi towarzyszyć na wieczór do hrabiny... powiada, że czuje się swobodnym tylko w bardzo poufnem kółku, w otoczeniu dawno znajomych twarzy...
Mówiąc te słowa, patrzyła na Ireneusza smutnym, pełnym przygnębienia wzrokiem, który zdawał się dodawać.
— Przebacz mi, że nie będę mogła zapraszać cię tak często, jakbym chciała...
Wzrok ten zdawał się świadczyć nadto, jak głęboko — ale nie zniżając się do skargi — bolała piękna kobieta nad krępującemi ją względami towarzyskiemi, które nakazywały milczenie uczuciu.
Ireneusz przedstawiał już sobie w wyobraźni uprzejmego i dowcipnego Pawła Moraines, jako fantastyka, trudnego w pożyciu człowieka, do którego ta niepospolita kobieta była na wieki przykutą ciężkiemi kajdanami obowiązku. Oprócz coraz większej miłości, zapłonął teraz gorącem współczuciem nad jej dolą, współczuciem, którego kobieta tem więcej pragnie im mniej na nie zasługuje. Wreszcie, nie śmiąc powiedzieć wyraźnie, że zrozumiał je spojrzenie, odparł ogólnikowo:
— Gdyby pani wiedziała, jak gorąco pragnąłem nieraz pozyskać zaufanie pięknych, bogatych a jednak nieskończenie smutnych kobiet, które widywałem, zaszedłszy przypadkowo na poła Elizejskie!... Zdaje mi się że najbardziej godnym litości jest człowiek, który, posiadając bogactwo i wszystko co stanowi szczęście materyalne, dotknięty jest przecież ciężką niedolą moralną...
Zuzanna spojrzała na niego, jakby zdziwiona temi słowami... W oczach jej malowało się teraz radosne zdziwienie, którego mimowoli doznaje kobieta, gdy przekona się, że i mężczyźni są zdolni zrozumieć najsubtelniejsze odcienia uczuć.
— Zdaje mi się, że potrafimy żyć z sobą w przyjaźni — bo przekonania nasze zgadzają się w wielu razach... Czy pan nie zauważył nigdy, jak trafnem jest pierwsze wrażenie, którego doznajemy wobec nowej osoby?... Co do mnie, nie omyliłam się dotąd nigdy, umiem przy tem odgadnąć, o ile kto mi jest przychylnym. Tak naprzykład... ale nie powinnabym może mówić tego panu... jestem przekonaną, że przyjaciel pański, pan Larcher, nie ma dla mnie sympatyi. Mówię to panu w zaufaniu, jak staremu, dobremu znajomemu...
Ostatnie te słowa powiedziała z niekłamanem wzruszeniem. Chociaż od pierwszego rzutu oka odgadła, że Klaudyusz nie powiedział o niej nic złego, rzuciła jednak powyższe słowa, aby się przekonać, jak dalece liczyć mogła na dyskrecyę Ireneusza. Wiedziała dobrze, że najniebezpieczniej czynić zwierzenia mężczyźnie wtedy, gdy on kochać dopiero zaczyna, albo już kochać przestaje. Można być pewną milczenia wtedy jedynie, kiedy nadzieja lub pełna goryczy rozpacz przepełnia serce powiernika. Liczyła na to że z odpowiedzi Ireneusza wywnioskuje o jego charakterze, a w projekcie intrygi, osnutym przez nią z błyskawiczną szybkością, dyskrecya młodego poety stanowiła czynnik niepośledniej wagi. W samej rzeczy, należało przypuszczać, że Ireneusz zwierzyłby się przyjacielowi z kiełkującego w sercu jego uczucia — bezwątpienia uczyniłby to już dotąd, gdyby nie obecność Coletty. Ale Zuzanna, która o tym szczególe wiedzieć nie mogła, widziała w milczeniu jego rękojmię dyskrecyi na przyszłość.
— Nie mówiłem z nim dotąd o pani — odparł młody poeta — ale Kladyusz — jak pani słuszną uczyniła uwagę — był zawsze nieszczęśliwym w miłości, nie dziw więc, że przez czarne szkła patrzy na świat i łudzi. Gdyby pani znała kobietę, którą na swoje nieszczęście pokochał teraz szalenie!..
— Nie daje mu to jeszcze prawa mścić się na znajomych mu paniach i bałamucić je dla chwilowej rozrywki — zauważyła Zuzanna. Musiałam zwrócić mu uwagę na niewłaściwość jego zachowania się, gdy raz bawił mnie rozmową przy obiedzie. Dowiedziałam się potem, że mnie obmawia przed ludźmi, ale przebaczyłam mu...
— A teraz niech Klaudyusz mówi co mu się podoba! — pomyślała w duchu, gdy Ireneusz wyszedł, przyrzekłszy, że przyjdzie za trzy dni i przyniesie zeszyt swych utworów, nieogłoszonych dotąd drukiem.
Dumna z odniesionego zwycięztwa, stanła przed lustrem zupełnie z siebie zadowolona. Dzisiaj powiodło jej się znakomicie: dała mu do zrozumienia dlaczego nie może p rzyjmować go u siebie, wzbudziła w nim nieufność do najserdeczniejszego przyjaciela, podbiła go ostatecznie:
— Kocha mnie! — zawołała z radością, która tym razem przynajmniej była istotnie szczerą.


X.
W pułapce

Zuzanna uważała się za bardzo przebiegłą i była nią w istocie, ale zbyt wyrachowana przebiegłość szkodzi często, zamiast prowadzić do celu. Przywykłszy uważać za jedno miłość i bałamucenie się, nie wiedziała, że kochani czują potrzebę wywnętrzania się, szczególniej zakochani tak młodzi jak ten, który wzbudził w niej teraz na poły zmysłowe, na poły romantyczne uczucie. Omyliła się, sądząc, że przewrotne jej słowa, wyrzeczone o Klaudyuszu, wzbudzą nieufność Ireneusza, pod wrażeniem bowiem tego pocisku, młody poeta postanowił niezwłocznie pomówić z przyjacielem. Mie mógł ścierpieć myśli że Klaudyusz nie ocenia należycie wartości pani Moraines. Któż z nas, będąc młodym, nie pragnął wzbudzić w sercu najdroższego przyjaciela czci dla ukochanej przez siebie kobiety? W czterdziestym roku życia równie silnie pragniemy zataić przed przyjaciółmi uczucia nasze... To też wyszedłszy od Zuzanny, Ireneusz podążył natychmiast na ulicę Varenne. Od owego czasu, kiedy spotkał u Klaudyusza Colettę, nie był jeszcze u niego; minąwszy bramę i wszedłszy na obszerny dziedziniec pałacu Saint Euverte, mimowoli zastanawiał się nad różnicą, zaszłą w jego uczuciach od ostatniej bytności w tym domu. Jakaż olbrzymia zmiana w tak krótkim stosunkowo przeciągu czasu! Szczęście wprowadziło go w stan gorączkowego odurzenia, które nie dozwalało mu rozumować trzeźwo. Nie zwrócił uwagi na to, że podobny obrót świadczył o niezwykłej wprawie i biegłości jego madonny, ale z najwyższem zadowoleniem dostrzegał przerażająco szybki postęp swych uczuć, widząc w tem niezbity dowód ich głębokości. Czuł się tak lekkim i szczęśliwym, że pędem biegł po schodach jak za swoich uczniowskich czasów, kiedy otrzymawszy celujący stopień, wracał w sobotę do domu.
Tym razem lokaj wprowadził go bez żadnych trudności, ale mina jego była tak smutną, że zaniepokojony Ireneusz zapytał go co się stało.
— Czy to jest w tem sens jaki? — jęczał Ferdynand, smutnie kiwając głową — mój pan ciągle pisze a pisze, przez ostatnie dwa dni nie spał więcej nad sześć godzin... Żeby to pan zwrócił uwagę mojemu panu, że zniszczy zupełnie zdrowie!... Czy to nie lepiej pracować co dzień po trochu, jak my wszyscy? i tak przecież nie zabrakłoby mu grosza?...
Słuchając ubolewań rozsądnego lokaja, Ireneusz domyślił się, że wszedłszy do mieszkania przyjaciela, ujrzy od dawna znany sobie widok, że gniazdko, na którem królowała Colletta, zastanie przekształcone w pracownię kopisty.
Wszedł. Na skórzanej kanapie, na której zwykle leżała Coletta, walały się teraz rzucone w nieładzie arkusze papieru, zapisane dużem, nieforemnem pismem. Podobne zmięte świstki zaścielały kosztowny dywan, na kominku leżał stos odbitek, przyniesionych do korekty.
Przy biurku pracował Larcher, odziany niedbałe w wyplamionej marynarce bez guzików, w przydeptanych pantoflach, z chustką zawiązaną na szyi, jak postronek, rozczochrany, z nieogoloną brodą. Ilekroć robota nagliła, Kladyusz pozwalał brać przewagę dawnemu swemu usposobieniu: salonowy elegant stawał się wtedy literackim cyganem. A teraz nawał roboty stawał się coraz częstszym.
Jak wszyscy pracownicy pióra, dla których czas stanowi jedyny kapitał, a którzy odpowiednio swego życia urządzić nie umieją, Klaudyusz był w pieniężnych kłopotach zawsze a szczególniej odkąd stosunek z Colettą narażał go na szalone wydatki, jakie pociągają za sobą kochanki, nie będące utrzymankami. Wprawdzie nie licząc płacy w teatrze, aktorka miała jeszcze dwadzieścia tysięcy franków dożywotniej renty, zapisanej przez jej dawnego kochanka, ruskiego magnata, który zginął pod Plewną, ale powozy i bukiety, obiady i podarki szły wciąż jedne za drugiemi a wszystko to wymagało pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Ażeby pieniądze te zarobić, Klaudyusz pracował z gorączkowem natężeniem, w przerwach pomiędzy schadzkami miłosnemi, wyczerpującemi jego siły fizyczne i umysłowe.
— Widzisz — odezwał się, zwracając ku Ireneuszowi bladą twarz i rozpaloną dłonią ściskając jego rękę — zastajesz znów przy ro bocie!... Muszę bezzwłocznie wysłać do redakcyi rękopism na piętnaście numerów... zrobiłem świetną umowę z „Kroniką paryską“ nowym dziennikiem, wydawanym nakładem Audry. Redakcya zamówiła u mnie powieść, płatną po franku za wiersz, Powiedziałem im, że potrzebuję tylko przepisać na czysto a tymczasem nie mam jeszcze nic, ani litery... Mam tylko pomysł; przerobię „Adolfa“ na nowszą modłę, dopiszę różne uwagi, nadam mu nasz koloryt, nasz sposób myślenia... Ha! zrobiłbym to z pewnością, ale czy ty wiesz, mój drogi, co to jest pisać i tworzyć, czując w sercu wszystkie żmije zazdrości?... Siedzę przy biurku, przekreślając napisane poprzednio zdanie... Przychodzi mi nowa myśl, już, już mam ją uchwycić, gdy nagle jakiś głos szepcze mi do ucha: Czy wiesz, co teraz robi Coletta? Rzucam pióro ze wstrętem i czuję się bardzo, bardzo nieszczęśliwym; Balzac powiedział kiedyś, że jedna noc oddana miłości, zużywa więcej substancyi mózgowej, niż napisanie pół tomu powieści i dowodził, że niema pod słońcem kobiety, któraby była wartą tyle, co dwa tomy rocznie... Głupie gadanie! Nie miłość fizyczna zużywa artystę, ale ciągła troska, ciągły niepokój, nieustanne bicie serca!... Czy podobna myśleć i czuć jednocześnie?... Trzeba wybrać jedno lub drugie. Hugo nigdy w życiu nie kochał a Balzac, gdyby istotnie przywiązanym był do pani Hańskiej, goniłby ją po całej Europie, troszcząc się o „Komedyę ludzką“ tyle, ile ja o te śmiecie — mówił wskazując palcem kartki rozrzucone po biurku. — Ach! mój drogi — dodał po chwili z widocznem przygnębieniem — pozostań na zawsze tak mało wymagającym, jak nim dotąd byłeś. Przypuszczam, że nie pozwoliłeś się usidlić tym wszystkim paniom, które poznałeś u hrabiny i że nie pooddawałeś im wizyt?
— Byłem tylko u jednej z nich — odparł Ireneusz. — Zgadnij u której!... U pani Moraines.
Gdy wymawiał to nazwisko, głos jego drżał ze wzruszenia. Po chwili, z mimowolną bojaźliwością człowieka, który pragnąłby mówić o swojej kochance, lecz z obawy krytyki cofa się przed tą rozmową, jak przed grożącem mu ostrzem sztyletu, dodał.
— Nieprawrdaż, jaka to piękna i czarująca kobieta? Co to za umysł niepospolity?... Czy i jej także odmawiasz wszelkiej wartości?
— Ba! — rzekł Klaudyusz, który zajęty własnemi troskami, z roztargnieniem słuchał Ireneusza — gdyby poszperać w jej przeszłości, lub teraźniejszości, znalazłoby się z pewnością coś brudnego... Wszystkie kobiety mają w sercu ropuchę, która w czarodziejskiej bajce, wypada z ust zaklętej księżniczki.
— A zatem i o niej wiesz także? zapytał Ireneusz.
— Ja! — odparł Klaudyusz, uderzony niezwykłym dźwiękiem głosu przyjaciela.
Spojrzał na młodego człowieka i zrozumiał wszystko. On, który znał tak dobrze świat paryski, nie mógł nie słyszeć, co mówiono powszechnie o stosunku Zuzanny z baronem Desforges i uwierzył temu z łatwowiernością właściwą mizantropom, którzy zawczasu przekonani są o prawdopodobieństwie każdego niecnego uczynku. Zawodzą się jednak czasami. Przez chwilę zawahał się, czy nie należało ostrzedz Ireneusza o tych pogłoskach. Nic jednak nie powiedział. Czy powodowała nim ostrożność, czy też obawa utracenia względów barona, w razie, gdyby Zuzanna, dowiedziawszy się o tem, powtórzyła kochankowi jego słowa? Może chciał Ireneuszowi oszczędzić przykrości, jakąby mu ta wiadomość sprawiła? Może cieszył się okrutną radością, że znajdzie w nim towarzysza owych katuszy: bo trudno określić, która z tych dwóch kobiet: Zuzanna czy Coletta więcej była wartą? Może z ciekawością badacza serc ludzkich chciał się przyjrzeć przebiegowi cudzego uczucia? Niepodobna odgadnąć nieskończenie zawikłanych pobudek, które skłaniają człowieka do powzięcia danego postanowienia... Faktem jest jednak, że po chwilowym namyśle, jakby szukając czegoś w swej pamięci, Klaudyusz w ten sposób dokończył rozpoczęte zdanie:
— Pytasz, czy wiem o niej cokolwiek? Broń Boże!... Jestem wrogiem kobiet z zasady „a professional weman-hater“ — jak powiadają anglicy. — Znam ją o tyle tylko, żem ją nieraz widywał w towarzystwach i znajduję nawet, że jest mniej głupia od wielu innych... Rzeczywiście, jest to śliczna kobieta.
I bądź przez złośliwość, bądź chcąc zbadać głębię serca Ireneusza dorzucił:
— Winszuję ci! — Odzywasz się do mnie tak, jak gdybym był w niej zakochanym — odparł Ireneusz, rumieniąc się ze wstydu.
Przyszedł tu z zamiarem wychwalania Zuzanny przed przyjacielem a tymczasem szydercze słowa Klaudyusza zmroziły wyznanie na ustach jego.
— Ach! nie jesteś w niej zakochanym! — podchwycił Klaudyusz z szatańsko ironicznym uśmiechem.
Nagle, idąc za popędem dobrego serca, co się zdarzało zwykle, ilekroć prawdziwe jego usposobienie brało górę nad pozornym sceptycyzmem, uścisnął dłoń młodego przyjaciela i dorzucił:
— Przepraszam cię, mój drogi.
Ale wyczytawszy w oczach Ireneusza gwałtowną chęć czynienia dalszych zwierzeń, powstrzymywał go:
— Nie opowiadaj mi nic żałowałbyś tego potem! Nie byłbym w stanie słuchać cię dzisiaj, zanadto czuje się nieszczęśliwym a to usposabia do złośliwości!...
Tak więc nawet przewrotny wybieg Zuzanny, okazał się jej pomocnym w przeprowadzeniu zamiaru oczarowania Ireneusza. Jedyny człowiek, którego nieprzychylnego sądu obawiać się mogła, dobrowolnie nakazał sobie milczenie.
Ale Ireneusz, potrzebując koniecznie podzielić się z kim nadmiarem uczuć, przepełniający ch mu serce, zwrócił się do Emilii a ta naiwną, siostrzaną próżnością wiedziona stała się bezwiednie wspólniczką winy kobiety, którą oczami swego brata widziała, otoczoną aureolą arystokratycznego pochodzenia. Już na drugi dzień po wieczorze u hrabiny, Emilia, słuchając opowiadań brata, odgadła, że ze wszystkich zebranych tam kobiet jedna pani Moraines podobała mu się prawdziwie i że nawzajem na niej tylko jednej wywarł on silniejsze wrażenie.
Matki i siostry posiadają odrębny zmysł, przy pomocy którego rozpoznają te nader subtelne odcienia. Nie trudno jej było spostrzedz niepokój Ireneusza przez kilka dni następnych. Połączona z nim podwójnemi więzami; przywiązania i duchownego podobieństwa, natychmiast odczuwała każdą zmianę zaszłą w uczuciach brata. Tak jasno zdawała sobie sprawę ze stanu serca Ireneusza, jakgdyby była świadkiem obu rozmów jego z panią Moraines. Całem sercem cieszyła się z tej miłości, choc przedtem z niepokojem i zazdrością patrzyła na stosunek brata z Rozalią. Ze zwykłą kobietom logiką, nie widziała nic zdrożnego w miłości młodego poety dla kobiety, która nie była już wolną. Sądziła, że wyjątkowi ludzie również wyjątkowego życia i wyjątkowej moralności potrzebują a pewną była przytem, że nie poniesie żadnego uszczerbku w swych prawach wskutek tego stosunku, w którym widziała spełnienie świetnych swych marzeń o przyszłości ubóstwianego brata.
Tymczasem zaś przywiązanie Ireneusza do Rozalii, wydawało się jej krzywdą, wyrządzoną jej własnemu uczuciu, bo Rozana była do niej podobną, należała do tej samej warstwy społecznej, bo Ireneusz pokochał ją w tym jedynie celu, aby się z nią ożenić i stworzyć sobie nowe ognisko rodzinne. Z tajonem więc, ale z głębokiem zadowoleniem stwierdziła fakt powstawania nowego uczucia w sercu brata. Po zwierzeniach, które jej Ireneusz uczynił, obudziwszy się nazajutrz po wieczorze u hrabiny Komof, pragnęłaby teraz nowych, uzupełniających poprzednie. Ale Ireneusz nic nie powiedział a ona nie śmiała go badać, serdecznem jasnowidzeniem odgadując, że spowiedź brata będzie tem szczerszą i szczegółowszą. Czekała więc cierpliwie, śledząc bacznie, czy w oczach tych, których każde spojrzenie dobrze rozumiała — nie dostrzeże błysku rozegzaltowanej radości, będącej niejako gorączką szczęścia. Milczała, tembardziej, że nie widywała teraz brata inaczej, jak w obecności męża. Fałszywe położenie zwykle wyradza tchórzostwo, dlatego też młody poeta, zaledwie wstawszy z łóżka, wychodził z domu, wpadał na chwilę na śniadanie, wymykał się znów do chwili obiadu, po którym coprędzej uciekał, ażeby uniknąć spotkania się z Rozalią.
Profesor, roztargniony jak zwykle, nie zauważył nawet tej zmiany w postępowaniu szwagra. Zauważyła ją jednak pani Offarel, która spędziwszy dwa wieczory z rzędu u państwa Fresneau i nie spotkawszy Ireneusza, którego słusznie za swego zięcia uważała, zapytała, co go skłaniało do tak częstego wydalania się z domu.
Czy Pan Larcher co wieczór przedstawia pana Ireneusza, jakiej nowej hrabinie, że nie możemy go nigdy zobaczyć ani tu, ani u siebie?
— To prawda dorzucił Fresneau — nie widuję go wcale. Gdzie też mógł pójść?
— Wziął się znów do pracy nad rozpoczętym poematem — odparła Emilia — i spędza całe wieczory w bibliotece.
Nazajutrz po tej rozmowie a zarazem nazajutrz po powtórnej bytności Ireneusza u Zuzanny, kochająca siostra przyszła do pokoju brata, w celu opowiedzenia mu wszystkiego. Zastała go zajętego układaniem papieru listowego, który niegdyś od niej otrzymał w podarunku a na którym teraz chciał jaknajstaranniej przepisać wiersze obiecane pani Moraines. Cały stół zarzucony był ćwiartkami zapisanego papieru. Były to jego poezye przejrzane już i odrzucone. Emilia opowiedziała mu swe niewinne kłamstwo, za które podziękował jej gorącym pocałunkiem i słowami:
— Jakaś ty domyślna!
— Jestem twoją siostrą i kocham cię — odrzekła — to rzecz łatwa do zrozumienia.
I spojrzawszy na porozrzucane papiery, dodała:
— Czy rzeczywiście masz zamiar wydać nowy tomik twoich poezyj?
— Nie — odrzekł — ale chcę przeczytać parę urywków jednej z moich znajomych.
— Czy pani Moraines? — żywo spytała Emilia.
— Zgadłaś — rzekł młody człowiek, z widocznem zakłopotaniem — ach! gdybyś ty wiedzieć mogła!...
I teraz dopiero oczekiwane przez nią zwierzenia wylały się jak wody wezbranego potoku.
Emilia musiała wysłuchać gorących zachwytów nad powierzchownością Zuzanny i każdym, najdrobniejszym jej postępkiem. Ireneusz opowiadał z tym samym zapałem o szlachetnym sposobie myślenia ukochanej kobiety i o jej białych pantofelkach, o niepospolitej inteligencyi i o kosztownej tacy, leżącej na jej biurku. Miłość ta, złożona z dziecinnego zachwytu nad zbytkowmemi drobiazgami i z poetycznego uniesienia, nie dziwiła wcale Emilii.
Czyż ona sama, myśląc o przyszłości ukochanego brata, nie troszczyła się zarówno o największe jak o najmniejsze sprawy? Równie gorąco naprzykład pragnęła, aby był zdolnym do napisania „Childe-Harolda“ i posiadał istotnie majątek Byrona. Pod tym względem oboje godzili się w zapatrywaniach, oboje w prostocie ducha nie umieli odróżnić rzeczywistej arystokracyi uczuć od arystokracyi pozornej, tyczącej się zewnętrznych form życia. Dla ludzi, którzy z doświadczenia poznali przygnębiający wpływ pracy rzemieślniczej, zbytkowne pozory wydają się być nieodłącznym warunkiem delikatności uczuć. Szczegóły te, na mocy których bystrzejszy spostrzegacz wyprowadziłby wniosek, że Ireneusz pokochał otoczenie Zuzanny a nie ją samą, zachwyciły Emilię tak dalece, że uwierzywszy w siłę uczucia brata, rzekła mu na odchodnem:
— Nie puszczę tu nikogo... Ale za to przeczytasz mi wiersze, które jej chcesz zanieść... Wybierz je tylko starannie...
Praca nad wyborem i przepisywaniem wierszy uśmierzyła gorączkową niecierpliwość młodego poety i ułatwiła mu spokojne oczekiwanie dnia, w którym znowu miał wrócić do raju przy ulicy Murillo. To w radosnem, to znów w dziwnie smutnem usposobieniu spędzał długie godziny samotności, przeplatane jedynie poufnemi rozmowami z Emilią.
Chwilami zdawało mu się, że widzi przed sobą uroczy obraz Zuzanny, wtedy odkładał pióro a sprzęty zapełniające pracownię, znikały mu z przed oczu, jakby siłą czarodziejskiego zaklęcia usunięte. Zamiast czerwonych obić swego pokoju, widział przed sobą mały buduar pani Moraines. Nie widział ani obrazów ulubionych swych mistrzów: Dürera i Moreau, ani ukochanej biblioteczki, w której „Naśladowanie Chrystusa“ leżało obok „Pani Bovary“, ani rosnących w ogródku drzew, których bezlistny szkielet zarysowywał się ciemno na błękitnem tle niebios. Ale natomiast wciąż widział przed sobą Zuzannę, zręczne jej ruchy, dumnie podniesioną głowę, połysk jej złotych włosów i biało-różową cerę jej twarzy. Widzenie ta stokroć wyraźniejsze niż nieuchwytne, mgliste, halucynacya wyobraźni podniecała tak silnie zmysły młodego poety, iż powinien był zrozumieć, że kobieta, która podobny urok wywiera, musi być w gruncie namiętną, wyrachowaną kokietką. Ale Ireneusz nie umiał zdać sobie sprawy i pożądając szalenie jej uścisków, łudził się, że kocha ją jedynie idealną, platoniczną miłością. Ludzie prawi, szlachetni, nader często tak fałszywie tłumaczą sobie swe uczucia i zwykle padają ofiarą swej omyłki. Niezdolni należycie oceniać swych wrażeń, tem mniej są zdolnymi do należytego ocenienia wykrętów chytrej kokietki, która potrafiła owładnąć ich sercem...
O ile Ireneusz łudził się co do natury swych uczuć względem Zuzanny, o tyle trzeźwo zapatrywał się na swój stosunek z Rozalią. Przerzucając swe papiery, napotykał co chwila prawie wierszyki, które był układał dla niej wtedy, kiedy ją kochał — jakże odległemi wydawały mu się dziś te czasy! Jeden z tych wierszyków nosił tytuł „Do mojego kwiatka“, inny kończył się słowami:
„Z tobą, o aniele dobroci i czystości!“
Ilekroć rzucił okiem na wierszyk podobny, znowu odkładał pióro, znowu zapominał o wszystkiem co go otaczało, znowu puszczał wodze marzeniom, ale tym razem — nader przykrym i bolesnym... Oczyma wyobraźni widział teraz przed sobą zimne i posępne mieszkanie rodziny urzędnika.. Panią Offarel, zakłopotaną o swe ukochane koty... Anielę, tłumaczącą pracowicie angielskie powieści... i Rozalię, patrzącą na niego wzrokiem pełnym nieopisanej boleści. Tak, zdawało mu się, że pomimo dzielącej ich przestrzeni, czuje utkwione w swej twarzy rozpaczliwie smutne spojrzenie młodej dziewczyny... Z ust jej nie wyszło dotąd ani jedno słowo skargi lub wymówki a jednak młody poeta odgadywał, że ona zna jego tajemnicę, że cierpi, zawiedziona w swych uczuciach i zazdrością miotana. Odgadywał to bezwątpienia, inaczej dlaczegóżby myśl zobaczenia Rozalii przejmowała go takiem przerażeniem? Ach! gdybyś mógł pójść powiedzieć:
— Będziemy odtąd tylko przyjaciółmi!
Wszak to było jego obowiązkiem... Ilekroć chodzi o zerwanie miłosnego stosunku — zerwanie, które jest poniekąd bankructwem serca — jedynie postępowanie z bezwzględną prawością, chroni nas od utraty szacunku dla samych siebie... Ale po chwili wahania, Ireneusz, ulegając słabości, na którą składało się samolubstwo i litość dla nieszczęśliwej dziewczyny, nakazywał milczenie głosowi obowiązku. Wtedy znów brał pióro do ręki, pocieszając się słowami, które od chwili poznania Zuzanny, coraz częściej powtarzał:
— Zostawmy to czasowi.
I usiłując pracować dalej. Nagle przerywał pisanie, nie mogąc zapomnieć o cierpieniu Rozalii. Myślał o łzach, jakie biedna dziewczyna wylewała podczas bezsennych nocy. Znał wszystkie przyzwyczajenia tej naiwnej istoty, która mu serce swe oddała, pamiętał, że opowiadała mu nieraz, jak w nocy tylko może dać folgę cierpieniu, przepełniającemu jej serce... Wtedy z rozpaczliwym ruchem ukrywał twarz w dłoni ach pytając samego:
— Czy to moja wina?...
Starał się zapomnieć o tych smutnych, dręczących myślach.
Mocą nieubłaganego prawa, rządzącego duchowem jestestwem człowieka, napotykane przeciwności potęgują siłę uczucia, to też przeświadczenie o niegodziwości postępowania z Rozalią, podnieciło wzruszenie Ireneusza, gdy szedł na schadzkę naznaczoną przez panią Moraines.
Zuzanna również oczekiwała go z gorączkowym niepokojem, który ją samą przejmował zdziwieniem. Na chwilę nie mogła zapomnieć o młodym poecie: na ulicy, w teatrze, wszędzie szukała go wzrokiem. Kto wie, może spotkawszy wśród tłumu oczy jego, utkwione w jej twarzy z wyrazem niemego uwielbienia, które w rzeczywistości jest równie występnem, jak otwarte wyznanie miłości, pomyślałby w duchu:
— Jakiż on nieostrożny!
Ale nie spotkała go nigdzie a to wzbudziło w jej sercu niepokój, podsycający przelotne uczucie.
Zresztą tem niecierpliwiej oczekiwała przybycia Ireneusza, że widziała konieczność uczynienia stanowczego kroku. Dwa razy już bez wiedzy męża przyjęła u siebie młodego poetę a obawa mogących powstać plotek nakazywała położyć temu tamę. Przed dwoma dniami Paweł, który zresztą niczego się nie domyślał, powiedział jej przy obiedzie.
— Rozmawiałem z baronem o panu Ireneuszu Vincy... Ów młody poeta nie wywarł na nim sympatycznego wrażenia. Stanowczo trzeba unikać bliższej znajomości z autorami, których dzieła przejmują nas uwielbieniem...
Gdyby lokaj, który wprowadzał Ireneusza do jej salonu, znajdował się w jadalnym pokoju podczas tej rozmowy, Zuzanna byłaby zmuszoną powiedzieć prawdę. Na ten raz uniknęła szczęśliwie niebezpieczeństwa, ale któż mógł zaręczyć, że jutro lub pojutrze okoliczności nie złożą się inaczej? Względy te nakazywały obmyśleć sposób widywania Ireneusza gdzieindziej, nie w domu męża. Ale czem usprawiedliwić to postanowienie wobec niego? Po długim namyśle uznała, że jedynym sposobem jest zaproponowanie mu odbycia wspólnej przechadzki, naznaczywszy miejsce spotkania w kościele Notre Dame lub w innej świątyni dość oddalonej od arystokratycznych dzielnic, aby uniknąć wszelkiego niebezpieczeństwa. Liczyła na to, że treść którejkolwiek poezyi Ireneusza, dostarczy jej pozoru do podsunięcia niby od niechcenia tej propozycyi.
Młody poeta, przybywszy o oznaczonej godzinie, wszedł z bijącem sercem do znanego mu już saloniku.
Zuzanna miała na sobie strojny, spacerowy kostyum, który nie mniej od sukni balowej podnosił jej urodę, uwydatniając klasyczny spadek ramion i wysmukłość jej kibici. Po wypowiedzeniu kilku stereotypowych ogólników, które stanowią wstęp wszelkiej salonowej rozmowy, młoda kobieta usiadła na nizkiej kanapce i przybrawszy nieco zaniedbaną postawę, prosiła gościa, aby rozpoczął czytanie. Wyraz jej twarzy i oczów zdawał się świadczyć o nadzwyczajnym natężeniu uwagi. Od czasu do czasu głosem drżącym od wzruszenia przerywała czytanie słowami:
— Jakież to piękne!
Albo też:
— Proszę, niech pan raz jeszcze powtórzy den ustęp! Cóż to za siła wysłowienia!...
W rzeczywistości jednak utwory młodego poety były dla niej zupełnie niezrozumiałemi.
Ażeby powierzchownie chociaż zrozumieć ducha dzisiejszych poetycznych utworów, w których zawsze przebija się krytycyzm i erudycya autora, potrzeba pewnego rozwinięcia umysłu, które posiada mała tylko garstka kobiet światowych zanadto przywykłych do czynienia i myślenia, aby nie przerywać pracy umysłowej pomimo zgiełku życia salonowego... Jeżeli więc wyraz twarzy i oczów Zuzanny, świadczył o nadzwyczajnem natężeniu uwagi, to dlatego jedynie, że nie chciała przepuścić wyrazu, któryby jej mógł posłużyć za pretekst wypowiedzenia swego zamiaru. Ale poeta czytał wiersz po wierszu, sonet po sonecie a Zuzanna nic znaleźć nie mogła, coby usprawiedliwiła zwrócenie rozmowy w kierunku; którego sobie życzyła. Co za szkoda! Po wyrazie oczów Ireneusza, które co chwila odrywały się od zeszytu, po stłumionym od wzruszenia dźwięku jego głosu, po nerwowem drżeniu rąk, gdy odwracał kartki, widać było, że udany jej zachwyt schlebiał próżności, od której żaden autor nie jest wolnym!... Nareszcie poeta przeczytał tytuł ostatniego poematu: „Oczy Jocondy!“ Zuzanna drgnęła mimowoli i znalazła już to, czego pragnęła!...
Był to poemat rozwlekły nieco, poczęści opisowy, po części metafizyczny, który poeta uważał za najcelniejszy ze swych utworów a który był w gruncie powtórzeniem tysiącznych komunałów, parodyujących arcydzieło z epoki Odrodzenia mistrza.
Może istotnie kreśląc obraz pięknej włoszki, Leonard chciał stworzyć dzieło, nacechowane najszczerszym naturalizmem i wypowiedzieć walkę tym, którzy sztukę za rzemiosło uważa? Może pragnął przelać na papier grę fizyonomii, — której nikt uchwycić nie zdoła — i odmalować przelotną chwilę, w której twarz poważna rozpromienia się uśmiechem?... Bez względu na zadanie włoskiego mistrza, Ireneusz w trzydziestu zwrotkach zawarł całą filozofię historyi i przyrody. Za ten chaotyczny poemat, pełen niezrozumiałych przenośni nie zawahałby się oddać całego „Sigisbeusza“ który — zdaniem jego, posiadał tylko dwa przymioty: prostotą i siłę uczucia — przymioty cenione tylko przez głupców!... To też twarz jego zajaśniała niewypowiedzianą radością, gdy pani Moraines wypowiedziała następujące zdanie:
— Gdybym czuła się zdolną do czynienia wyboru między pańskiemi poezyami, ta ostatnia podobała mi się najwięcej... Jak pan rozumiesz sztukę!... jak pan musisz oceniać arcydzieła naszych wielkich malarzy. Jestem pewną, że gdybyśmy byli razem w Galeryi, usłyszałabym od pana objaśnienia wielu szczegółów które odczuwam tylko, nie umiejąc ich zrozumieć... Siadywałam nieraz całemi godzinami w galeryach Luwru, ale zawsze sama.
Umilkła, oczekując niecierpliwie odpowiedzi.
Podczas, gdy Ireneusz czytał ostatni swój utwór, siedziała z zamkniętemi oczyma — jakby chciała odtworzyć w wyobraźni rysy kreślonego przezeń obrazu — i myślała w duchu:
Dlaczegóż też wcześniej nie przyszło mi to na myśl!
Mówiąc powyższe słowa, pewną była, że Ireneusz zechce skorzystać ze sposobności zobaczenia jej raz jeszcze, że zaproponuje wspólną wycieczkę do Luwru i że wtedy ona, po długim oporze, zgodzi się wreszcie, ulegając jego prośbom.
Ale widząc, że młody poeta pragnąłby, lecz nie śmie podać tej propozycyi, rzekła po chwili:
— Gdyby nie obawa zabrania panu tak drogiego czasu!... Nie — dodała z westchnieniem — znamy się za mało.
— Ach! Pani, — zawołał Ireneusz z zapałem — mnie się zdaje, że od tak dawna już jestem pani przyjacielem!
— Bo pan przekonał się, że niema we mnie ani cienia zalotności — odparła z łagodnym uśmiechem. — A zatem, aby panu dać nowy dowód mej szczerości, chciałabym spytać, czy pan zechce zwiedzić ze mną galeryę obrazów w przyszłym tygodniu?


XI.
Wyznanie.

W następny wtorek o jedenastej rano, Zuzanna, jadąc do Luwru, gdzie miała spotkać młodego poetę, po raz setny może rozmyślała nad niebezpieczeństwem, na jakie ją ta wycieczka narażała.
— Nie, popełniłam szaleństwo, bo jeżeli Desforges dowie się, że o niezwykłej godzinie wyszłam z domu?... Mniejsza o to, powiem, że jeździłam do dentysty... A jeżeli spotka on kogo ze znajomych?... To niemożliwe prawie... Ha! w takim razie powiem prawdę o tyle, o ile się to okaże koniecznem.
Główną jej zasadą było kłamać jak można najrzadziej, milczeć jaknajczęściej i niezaprzeczać nigdy temu, co na jaw wyszło. Postanowiła zatem — w razie, gdyby się to okazało niezbędnem — usprawiedliwić się w następujący sposób przed mężem a nawet przed baronem:
— Dziś rano, przejeżdżając koło Luwru, w stąpiłam do galeryi obrazów. Szczęśliwy zbieg okoliczności sprawił, że spotkałam tam tego młodego poetę hrabiny Komof... Żebyś wiedział jak on rozmawia przyjemnie o sztuce!... Tak — odpowiadała sama sobie — raz jeden to ujdzie, lecz byłoby nieostrożnem częściej tę sztuczkę powtarzać.
Ale zapominając o twardej rzeczywistości, zaczęła myśleć o blizkiem ujrzeniu Ireneusza, a myśl ta wzruszyła ją głębiej, niżby sobie tego życzyła. Dotąd pozowała przed nim na madonnę, teraz nastąpiła już chwila, w której należało zejść z tego piedestału, na jakim umieściło ją uwielbienie młodzieńca. Wiedziona instynktem kobiecym, obmyśliła plan nader śmiały: doprowadzić poetę do oświadczyn, odpłacić mu wzajemnością, unikać go następnie, jakby pod wpływem dręczących wyrzutów sumienia, zastrzegłszy sobie jednak w myśli możność powrotu, wtedy, gdy to sama uzna za stosowne. Plan ten powinien był tak wstrząsająco oddziałać na Ireneusza, aby ten — niezdolny do chłodnego zastanawiania się — rozgrzeszył ją ze wszystkich popełnionych przez nią szaleństw.
Zamiar ten śmiały, subtelny, nie był jednak tak łatwym do wykonania, jakby się napozór zdawało. Niech najmniejsze podejrzenie powstanie w głowie poety a wszystko będzie straconem!... Serce jej zabiło żywiej, gdy pomyślała o tem. Niejedna już kobieta była w położeniu podobnem, że raz popełniwszy kłamstwo, musiała brnąć dalej drogą fałszu i obłudy, aby zadowolnić najszczersze swe uczucia! Ale jeżeli mężczyzna wykryje to kłamstwo, wtedy nie bacząc, że popełnionem ono zostało jedynie z miłości dla niego, wybucha oburzeniem i odpłaca nieszczęśliwej kobiecie pogardą, świadczącą ile próżności się mieści w każdem prawie uczuciu.
— Cóż znowu! — pomyślała Zuzanna — drżę ze wzruszenia, jak głupia pensyonarka!...
A myśląc tak, uśmiechnęła się z zadowoleniem, bo w ogarniającem ją wzruszeniu, widziała nowy dowód głębokiego swego uczucia; gdy po chwili wysiadłszy z dorożki, rzuciła okiem na wielki pałacowy zegar i przekonała się, że przybyła w samą porę, uśmiechnęła się znowu i raz jeszcze powtórzyła:
— Jestem głupia pensyonarka!
Po chwili zmieszała się na myśl, że gdyby Ireneusz szedł teraz za nią, przekonałby się, że musiała się zapytać odźwiernego, którędy wejście do Muzeum, chociaż chwaliła się przednim, że tak często zwiedza galeryę obrazów. Zaledwie trzeci raz w życiu przychodziła do Luwru a jednak śmiało kroczyła przez duży dziedziniec, jakby miejscowość ta dokładnie jej znaną była.
— Dziecko ze mnie — odzywał się w niej głos kochanki barona, tak świadomej stosunków życiowych, jak najwytworniejszy dyplomata — z pewnością od godziny już czeka na mnie na górze.
Pytając o drogę jednego z woźnych, mimowoli rozglądała się badawczo na około siebie Sprawdziło się to, co jej kokierya przewidywała: zaledwie weszła w drzwi galeryi Apollona, ujrzała Ireneusza, który oparty o poręcz przyglądał się pięknemu obrazowi, pędzla Veronesa, przedstawiającem u Magdalenę, umywającą nogi Chrystusa. Biedny chłopak uważał za niezbędne włożyć swój strój odświętny, idąc na spotkanie kobiety, która dla niego była madonną a zarazem damą z wielkiego świata — bożyszczem, do którego tak często zwracają się myśli i marzenia młodzieńców ze sfery mieszczańskiej. Pomimo chłodnego ranka, był bez paltota w obcisłym tużurku. Paltot posiadał jeden tylko i to przeszłoroczny, robiony nie u tego krawca, którego polecił mu Larcher. W nowym cylindrze i świeżych rękawiczkach wyglądał jak obrazek wycięty z dziennika mód, co stanowiło nader komiczną sprzeczność z wyrazem rozmarzenia, malującym się na jego twarzy. Ale gdyby nawet stokroć śmieszniej wyglądał, w oczach Zuzanny śmieszność ta byłaby tylko dodała nowego uroku młodemu poecie. Takiemi bywają zwykle rozkochane kobiety. Zuzanna odgadła odrazu, że Ireneusz niepokoił się, czy wyda jej się dość pięknym, zatrzymała się chwilkę u progu, napawając się rozkoszą, jaką sprawiła jej widoczna obawa młodego człowieka.
Kiedy ją spostrzegł, wszystka krew napłynęła mu do twarzy a w ciemno-błękitnych oczach zajaśniał wyraz niebiańskiej radości.
— To szczęście, że nikt nie widzi jego wzruszenia! — pomyślała Zuzanna.
Istotnie, w dużym i widnym salonie znajdowało się prócz nich, tylko kilku malarzy, zabierających się do zwykłej codziennej pracy i paru turystów z książkami w ręku. Zuzanna w mgnieniu oka spostrzegła, że nic im nie zagraża, mogła więc spokojnie zbliżyć się do Ireneusza, który uczyniwszy parę kroków, rzekł głosem drżącym ze wzruszenia.
— Ach! nie śmiałem łudzić się nadzieją, że pani przyjdzie!
— Dlaczego? — spytała Zuzanna z odcieniem naiwnego zdziwienia. — Sądziłeś pan zatem, że nie potrafię wstać wcześnie? Przecież ile razy wychodzę odwiedzić moich ubogich, jestem już o ósmej zupełnie ubraną.
Słowa te powiedziane były tonem skromnym, lecz wesołym zarazem, tonem jakimby waleczny oficer opowiadał o dzielnym ataku na przyjaciela, tonem, jakim odzywamy się o codziennych naszych zajęciach, uważając je za rzeczy zwykłe i powszednie. W rzeczywistości jednak, Zuzanna nigdy w życiu nie była w mieszkaniu żadnego nędzarza.
Ubóstwo, choroba, starość wzbudzały w niej wstręt niewypowiedziany; wskutek zamiłowania do zbytku i elegancyi — nigdy prawie nie dawała jałmużny. Ale ten, ktoby ośmielił się teraz ostrzedz Ireneusza, jak bardzo samolubną była owa madonna, okazałby się w jego oczach podłym oszczercą.
Tymczasem Zuzanna milczała, napawając się wrażeniem, jakie sprawiło to przyznanie się do spełniania obowiązków siostry miłosierdzia.
W oczach Ireneusza czytała głęboką wiarę, którą podobne jej komedyantki uważają za dług tak sobie należny, że pomawiają o brak serca każdego, kto śmie powątpiewać o szczerości ich słów. Po chwili, jakby zmieszana nietajonem uwielbieniem młodego poety, dodała:
— Przypominam panu, że obiecałeś mi być dzisiaj moim przewodnikiem. Niech panu się zdaje, że ja nigdy nie widziałam żadnego z tych obrazów. Przekonam się, czy mamy wspólne udodobania.
— Mój Boże! — pomyślał Ireneusz — obym tylko nie powiedział nic takiego, coby jej dało złe wyobrażenie o mnie!...
Najbardziej nawet ograniczone kobiety posiadają właściwy sobie spryt onieśmielania ludzi, którzy pod każdym względem przewyższają je swą wartością... Zaczęli więc razem oglądać galeryę; Ireneusz pokazywał jej wszystkie arcydzieła, które — jak mu się zdawało — podobać jej się mogły. Któż lepiej od niego znał większe i mniejsze sale tego ukochanego Muzeum? Z każdym prawie ze znajdujących się tu obrazów łączyło się dla niego wspomnienie uroczych marzeń z lat młodzieńczych, gdy ideałami piękna i dobra zdobił świątynię swego serca. Tak! przed dwudziestym rokiem życia, serce każdego człowieka jest piękną i czystą świątynią, którą, niestety, i występki namiętności lat późniejszych, zmieniają w cuchnącą kałużę błota!... Patrząc na wyblakłe, szlachetne freski Luiniego, przypomniał sobie, że dawniej przychodził modlić się przed niemi, ilekroć chciał w utwory swe wlać uroczy wdzięk i podniosłą, rozrzewniającą siłę uczucia, starego lombardzkiego mistrza. Nieraz godzinami całemi stał, przypatrując się z zachwytem „Ukrzyżowaniu“ Mantegna, stanowiącemu część przepysznego obrazu z kościoła San-Zeno w Weronie, albo jednemu z arcydzieł Rafaela, przedstawiającemu świętego Jerzego, walczącego ze smokiem: idealny bohater bodzie ostrogą dzielnego, białego rumaka, który pędzi przez błonie tak świeże i zielone jak młodość, jak nadzieja! Najczęściej jednak celem pobożnych jego pielgrzymek, były mistrzowskie obrazy pędzla Holbeina i Tycyana a nadewszystko zaliczony w katalogu do szkoły weneckiej portret pięknej kobiety, we włosach której widniały zręcznie splecione litery B. C. Podzielając w tym względzie zdania wielu wytrawnych komentatorów, Ireneusz przypuszczał, że litery te miały oznaczać imiona Barbariellego i Cecylii, że portret przedstawiał kochankę, która wedle podania, stała się przyczyną śmierci wielkiego artysty.
Niegdyś zwiedzając Muzeum z Rozalią, Ireneusz stanął na tem samem miejscu, przed tym samym portretem i opowiadał jej tę tragiczną historyę miłości. Teraz machinalnie prawie zaczął opowiadać ją Zuzannie w tychże samych słowach:
— Szalenie zakochany malarz przekonał się, że Cecylia zdradza go dla jednego z jego przyjaciół... W Wiedniu znajduje się malowany przez niego obraz, w którym przedstawił samego siebie, gdy wzrokiem pełnym boleści spogląda na przyjaciela, który zbliża się do niego trzymając sztylet w ręku.
Tak, temiż samemi słowami opowiadał te dzieje; Rozalia, wysłuchawszy tej opowieści, nie powiedziała ani słowa, tylko spojrzała na niego wzrokiem, w którym wymownie malowało się zapytanie:
— Czyż kobieta może zdradzić tego, który ją kocha?
Zuzanna zaś przez długą chwilę przyglądała się ciekawie twarzy tej zagadkowej kobiety, patrzącej badawczo z ram portretu a potem z głębokiem westchnieniem, rzekła niby do niego:
— Trudno pojąć doprawdy, aby kobieta mająca twarz tak łagodną, była zdolną dopuścić się kłamstwa?
I ona także spojrzała na młodego poetę, który uderzony sprzecznością zachodzącą między błękitem tych oczów a czarnemi oczyma Rozalii uczuł dziwny wyrzut sumienia. Najmniejsza chmurka niezadowolenia lub niepokoju, nie zasępiała czoła Zuzanny, gdy przechadzając się wśród obrazów, na które w rzeczywistości wcale prawie nie zwracała uwagi, cieszyła się wrażeniem, jakie piękność jej wywierała na młodym poecie.
Tymczasem zaś Ireneusz, w prostocie ducha wyrzucał sobie, że śmie znajdować się z tą idealną kobietą w temże samem miejscu, do którego przed tak niedawnym czasem z inną przychodził! Od chwili poznania pani Moraines, obraz pięknej Rozalii coraz bardziej zacierał się w jego sercu, teraz jednak mimowoli porównywał w myśli obie kobiety. Dziwnego doznawał złudzenia: zdawało mu się, ze widmo nieśmiałej dziewczyny unosi się przed nim a jednocześnie widział przy sobie Zuzannę — żywe uosobienie wszystkich idealnych postaci — uwiecznioną na płótnie pędzlem starożytnych mistrzów.
Złote jej włosy wyglądały zalotnie z pod fantazyjnego kapelusika; krótki kaftanik obłożony barankiem, obciskał wysmukłą kibić, z popielatej barankowej mufki wyglądał rożek haftowanej chusteczki. Od czasu do czasu, mufkę tę podnosiła do oczów, aby zasłonić się od światła, które przeszkadzało widzieć dobrze obrazy. Nic więc dziwnego, że obecna odniosła zwycięztwo nad nieobecną, że piękna i strojna kobieta wyparła z myśli jego skromną, młodą dziewczynę, tem bardziej, że Zuzanna z pełną wdzięku i elegancyi powierzchownością zdawała sia łączyć najwykwintniejszy smak estetyczny. Ona, tak mało świadoma kwestyj artystycznych, że nie umiała odróżnić Rembrandta od Perugina lub Ribeiry od Watteau — z takiem przejęciem słuchała objaśnień Ireneusza, tak zdawała się wnikać w myśl jego, że potrafiłaby złudzić bieglejszego nawet znawcę przewrotności kobiecej niż nim był dwudziestopięcioletni poeta.
Nigdy nie śmiałby marzyć o takiem szczęściu, jakiego teraz doznawał a przecież ziszczenie tych najśmielszych marzeń przykrość mu sprawiało. Czas upływał a młody poeta czuł się pod wpływem niewypowiedzianego wzruszenia, na które się składało podniecenie nerwowe, jakie widok arcydzieł sztuki wywołuje zawsze w każdym artyście, wyrzuty sumienia, które go dręczyły na myśl, że wrażenie teraźniejszej chwili, profanuje wspomnienia przeszłości a przeszłość teraźniejszości kłam zadaje; nadewszystko zaś myśl, że czas ten bezpowrotnie ubiega.
Tak, w krótce skończyć się musi ta rozkoszna chwila, po której nastąpi nieskończenie długi szereg nudnych, samotnych godzin i nigdy już w życiu chwila się taka nie powtórzy, bo nie będzie miał odwagi zaproponować wspólnej przechadzki swej towarzyszce!
Tymczasem Zuzanna, zwolenniczka epikureizmu, starała się przedłużyć stan upojenia, w jakim się poeta znajdował. Niby od niechcenia rzucała na niego namiętne spojrzenia tych pięknych szafirowych oczów, przysłoniętych złotemi rzęsami. Nie umiała dokładnie zdać sobie sprawy z myśli, jakie teraz snuły mu się po głowie. Znała wprawdzie wewnętrzną treść jego charakteru, ale tak zgoła nic nie wiedziała o jego nawyknieniach i trybie życia, że z przerażeniem zapytywała samą siebie, czy to naiwne dziecko kosztowało już słodyczy zmysłowej miłości. Nie była w stanie śledzić za biegiem jego myśli, bez trudu jednak spostrzegła, że teraz daleko częściej patrzył na nią niż na obrazy i że z każdą chwilą czuł się nieszczęśliwszym. Smutne jego usposobienie przypisywała onieśmieleniu, które jej wielce schlebiało, bo czuła, że wzbudza namiętną żądzę, powściąganą tylko przez szacunek i obawę. Przeświadczenie to sprawiło jej niewymowną radość, dawało jej bowiem miarę różnicy, zachodzącej między kochanym Ireneuszem a zuchwałymi lowelasami, w gronie których obracała się zwykle. Spojrzenie jego wyrażało nie pożądanie jej ciała, lecz miłość i cierpienie, co skłoniło ją wreszcie do przyspieszenia chwili miłosnego wyznania, do którego już postanowiła go doprowadzić.
— O Boże! — krzyknęła nagle, opierając się o baryerę i spoglądając na Ireneusza wzrokiem, w którym malował się ból dojmujący. — Nic wielkiego — dodała, widząc przestrach młodego człowieka — nadwichnęłam sobie trochę nogę na tej śliskiej posadzce.
I wysunąwszy z pod sukni nogę, obutą w zgrabny bucik, próbowała nią poruszać z udanym wysiłkiem.
— Odpocznijmy z dziesięć minut a ból przejdzie. Ale tymczasem musisz pan być podporą mej starości!
Wyrzekłszy ślicznemi usteczkami smutne te słowa, oparła się na ramieniu młodego poety, który prawie z nabożną czcią starał się ją podtrzymać, nie domyślając się, że zmyślone cierpienie, było tylko jednym z epizodów tej komedyi miłości, w którym on — przynajmniej w dobrej wierze odegrywał swą rolę.
Zuzanna rozmyślnie pochyliła się naprzód tak, aby pierś jej, dotykając ramienia młodego człowieka, potęgowała namiętną jego żądzę, któraby go do reszty odurzyła. Wybieg ten udał się w zupełności. Ireneusz nie był w stanie wymówić słowa, tak owładnęła nim roskosz, że czuje tuż przy sobie ukochaną kobietę, tak upajał go silny a delikatny zapach heliotropu. Czasami zaledwie podnosił na nią nieśmiałe spojrzenie, a wtedy widział twarzyczkę dumną i figlarną zarazem, policzki rozkosznie zaróżowione i pąsowe usteczka, uśmiechające się złośliwie. Ale ilekroć oczy ich się spotkały, uśmiech złośliwy stawał się przyjaznym i serdecznym, co dodawało śmiałości młodemu poecie, a co Zuzanna łatwo mogła dostrzedz, gdyż wtedy czule przyciskał jej rękę. Z nieporównaną przezornością skierowała swe kroki ku jednym z najmniej uczęszczanych salonów, aby być pewną powodzenia swej komedyi.
Przeszedłszy wązki korytarzyk, weszła z Ireneuszem do salonu, w którym znajdowały się obrazy mistrzów francuzkich. O tej porze dnia w salonie tym, znajdującym się w Paryżu, było mniej łudzi niż na jakiejkolwiek wystawie na prowincyi; można więc tu było rozmawiać swobodnie, nie mając innych świadków, prócz woźnego a i ten zajęty był rozmową ze swym kolegą z sąsiedniego salonu.
Zuzanna w mgnieniu oka spostrzegła stojącą w rogu salonu aksamitną kanapę i wskazując ją Ireneuszowi, rzekła:
— Możebyśmy odpoczęli tu chwilę... Noga nie boli mnie już tak silnie.
I znów milczeli przez chwilę. W około nich panowała cisza zupełna, przerywana tylko słabym głosem gwaru ulicznego, który dolatywał z oddali. Zupełna samotność, zamiast zachęcić Ireneusza do wyznania miłości, powiększała jego zakłopotanie. Patrząc na młodą kobietę, myślał:
— Prześliczna! Czarująca!... Odejdzie za chwilę i może nigdy jej już nie zobaczę!... Nie mogę jej się podobać, tak się czuję skrępowanym i niezdolnym do podtrzymania rozmowy...
Zuzanna zaś jednocześnie myślała:
— Nigdy nie znajdę lepszej sposobności!...
— Dlaczego pan jesteś smutnym? — spytała wreszcie, ogarniając go spojrzeniem pełnem zalotności, która przybierała pozory siostrzanego przywiązania. — Spostrzegłam to odrazu — mówiła dalej — lecz nie posiadając przyjaźni pana, nie mam prawa domagać się zaufania.
— Myli się pani — odparł Ireneusz — wcale nie jestem smutnym. I dlaczegóżbym miał się martwić, kiedy mam tyle powodów do radości?...
Zuzanna spojrzała znów na niego wzrokiem zdziwionym i pytającym wymownie:
— Pragnęłabym usłyszeć, jakie są dowody?...
Ireneuszowi zdawało się przed chwilą, że odgaduje to pytanie w jej spojrzeniu, ale nie śmiał dowierzać samemu sobie. Był tak dalece przeświadczonym o swej niższości w porównaniu z nią, że czuł się niezdolnym do tego nawet, aby zrozumieć cała głębokość uczucia, przepełniającego mu serce.
Wszystkie zamiary Zuzanny, zamiary, w których on nie mógł podejrzewać rachuby, spełzłyby na niczem, gdyby odpowiedział wprost na to nieme pytanie. Ireneusz nie wiedział o tem a jednak odpowiedź jego świadczyła, że chciał upozorować powyższe zdanie szczęśliwemi warunkami swojego życia.
Klaudyusz Larcher mówił mi nieraz, że znajduje się obecnie w najszczęśliwszej fazie rozwoju mego talentu. Utrzymuje on, że w życiu każdego pisarza dają się odróżnić cztery wyraźne epoki: w pierwszej nikt o nim nie wie, w drugiej obsypują go oklaskami, aby wzbudzić zazdrość w starszych literatach, w trzeciej miotają nań potwarze, w czwartej wreszcie — przebaczają mu wszystkie winy, bo zapominają o nim... Ach! jakże ja żałuję, że pani nie zna bliżej Kladyusza, jestem pewien, że podobałby się niezmiernie!... Gdyby pani wiedziała jak on kocha sztukę!... Sztuka stanowi jedyną religię jego serca.
— Prawdę powiedziawszy, ten młokos jest trochę nadto naiwnym — pomyślała Zuzanna, ale zbyt wielką wagę przywiązywała do rezultatów tej rozmowy, by miała okazywać najmniejsze zniecierpliwienie. Pragnąc jednak przerwać czemprędziej zupełnie — jej zdaniem — niepotrzebne pochwały dla Klaudyusza, skorzystała z ostatnich słów młodego poety:
— Jedyną religią — powtórzyła z westchnieniem. — Ach! tak! wy, poeci, kochacie sztukę nadewszystko. Jedna z moich przyjaciółek, posiadająca smutne w tej mierze doświadczenie, powiada, że kobieta nie powinna nigdy przywiązywać się do artysty, gdyż w sercu jego miłość sztuki zawsze pierwsze miejsce zajmuje...
Na twarzy Zuzanny malowała się głęboka boleść, gdy powtarzała przestrogę daną jej w rzekomo przez przyjaciółkę równie zmyśloną, jak zmyślonem było przed chwilą nadwichnięcie nogi. Pierś jej podniosła się westchnieniem — jakgdyby przypomniawszy sobie miłosny zawód przyjaciółki, przeczuwała, że i jej także grozi toż samo cierpienie.
— To ja raczej powinienem spytać, dlaczego pani jest smutną? — żywo zapytał Ireneusz, uderzony zmianą wyrazu tej ślicznej twarzyczki.
— Jesteśmy na dobrej drodze! — pomyślała Zuzanna w chwili, gdy odpowiadała głośno:
— Nie mówmy o tem. Czyż moje zmartwienia mogą obchodzić pana?
— Jakto? Czy pani możesz przypuszczać, że jesteś mi zupełnie obojętną?
— Obojętną... nie — odparła smutnie potrząsając głową — ale pożegnawszy się ze mną, zachowasz pan o mnie takie tylko wspomnienie, jakie zostawia nam sympatyczna osoba, którą poznaliśmy przypadkowo a o której jutro zapomnimy już może.
Nigdy jeszcze nie wydawała się Ireneuszowi równie piękną jak w tej chwili, kiedy zręcznemi słowami starała się go zachęcić o tyle, o ile jej pozwalała obawa, by zbytnią śmiałością nie zniweczyć zamierzonego planu. Patrząc przed siebie tęsknym, rozmarzonym wzrokiem, zdawała się nie spostrzegać, że młody człowiek ujął zlekka jej rękę. Może istotnie nie zwróciła na to uwagi? Niektóre kobiety posiadają przedziwną zdolność udawania, że nie spostrzegają zbytniej poufałości, jakiej się mężczyzna względem nich dopuszcza. Ireneusz przycisnął do serca drobną rączkę a widząc, że Zuzanna nie stawia mu oporu, odezwał się głosem, przyciszonym ze wzruszenia raczej niż ze względów ostrożności:
Takie jest pani zdanie a ja nie mam prawa dziwić się temu. Dlaczegóżbym miał przypuszczać, że pani wyróżnia mnie z pośród tysiąca młodych ludzi, spotykanych w salonach? A jednak, czy pani zmieniłaby zdanie, gdybym powiedział, że od dnia w którym panią poznałem u hrabiny Komof, stałem się zupełnie innym niż dotąd człowiekiem... Pani się uśmiecha?... O! tak, zmieniłem się do niepoznania! Od owego pamiętnego wieczoru myślałem o tem tylko, aby znów panią zobaczyć... z bijącem sercem wchodziłem do saloniku pani... uczucie moje wzmagało się z każdą chwilą... przyszedłem tu dzisiaj upojony mem szczęściem a odejdę, szalejąc z rozpaczy!... Ach! Pani wierzyć temu nie chce!... W romansach tylko czytamy o miłości, która w jednej chwili wybucha, jak grom uderza w serce człowieka i na wieki już w niem króluje... Ale czy w życiu nic podobnego zdarzyć się nie może?
Umilkł nagłe, przerażony śmiałością swych słów. W tej chwili był on pod wpływem takiego wzruszenia, jakiego doznaje człowiek, kiedy śni, że wypowiada swą tajemnicę przed tą właśnie osobą, przed którą najstaranniej ukryć ją powinien. Zuzanna słuchała zamyślona, wciąż z rozmarzeniem patrząca przed siebie. Tylko oddech jej stawał się coraz szybszym a drobna jej rączka, którą Ireneusz trzymał w swej dłoni, drżała nerwowo. W całej jej postawie widniało tak głębokie wzruszenie, że Ireneusz, upojony nadzieją, ośmielony nagle, dalej mówić zaczął:
— O! przebacz mi pani to, co mówię!... Nie gniewaj się na mnie, żem dzieciak i szaleniec!... Kiedy panią po raz pierwszy ujrzałem, doznałem takiego wrażenia, jakbyśmy się znali oddawna!... Odkąd poczułem, że serce bije w mych piersiach, marzyłem zawsze o spotkaniu takiej, jak pani kobiety!... Ach! teraz dopiero widzę, że przedtem nie rozumiałem co to jest życie, co to jest miłość!... Byłem szaleńcem!... Ale czyż teraz nim nie jestem?... Przez to szalone wyznanie, upadłem w oczach pani, upadłem na zawsze!... Ale przynajmniej wiesz, że cię kocham... A teraz możesz czynić ze mną, co ci się podoba... O Boże! jak ja panią kocham! kocham szalenie!...
Mówiąc te słowa, które przynosiły ulgę gorączce trawiącej jego serce, wzrokiem pełnym uwielbienia patrzył na Zuzannę, po której różowych policzkach stoczyły się powoli dwie wielkie łzy. Naiwny poeta nie wiedział, że wszystkie kobiety a zwłaszcza nerwowe, mają zawsze łzy na zawołanie. Doznawał takiego wrażenia, jakgdyby mu serce pękało z rozpaczy.
— Ach! Pan i płaczesz! — zawołał. — Pani...
— Nie mów pan więcej! — przerwała Zuzanna zakrywając mu usta drobną swą rączką i usuwając się w róg kanapy.
Teraz znów patrzyła na niego wzrokiem, w którym malowało się miłosne wzruszenie a zarazem zdziwienie i przestrach.
Tak, ja płaczę! Słowa pańskie poruszyły w mem sercu strunę, o istnieniu której nie wiedziałam dotąd... Ach! boję się teraz pana, boję się siebie samej, radabym ztąd uciec jaknajprędzej... Nie, nie mamy prawa widywać się nadal. Nie jestem wolną, niepowinnabym była słuchać tego, coś mi pan przed chwilą powiedział...
Milczała chwilę, potem, wyciągnąwszy do niego rękę, dodała:
— Zresztą czemuż bym kłamać miała? Może i w mojem sercu odzywa się toż samo uczucie. A jednak, przysięgam panu, że do tej chwili sama nie zdawałam sobie sprawy ze stanu serca. Nie wiedziałam, że ta sympatya, której ulegając przyszłam tu, ażeby pana zobaczyć... O Boże mój! teraz dopiero zrozumiałam całą prawdę! Biedne serce! Jak że niespodzianie miłość cię nawiedziła!
Oczy jej znów zaszły łzami. Ireneusz tak był wzruszony tem, co sam wypowiedział i co od niej usłyszał, że nieprzytomny prawie, bełkotał drżącym głosem:
— O! powiedz mi pani tylko, że mi przebaczasz!
— Tak, przebaczam panu — odparła poważnie, z całej siły ściskając rękę jego muszę przebaczyć, bo czuję, że i ja także kocham pana. — Po chwili, jakby budząc się ze snu przykrego, dodała: — Musimy się pożegnać, zabraniam panu starać się mnie widzieć kiedykolwiek. To powinna być ostatnia nasza rozmowa.
Wstała z kanapy. Gniewnie zmarszczyła czoło, w spojrzeniu jej malowało się oburzenie, jakiem ją przejmowała zniewaga, wyrządzona jej godności niewieściej. Zapomniawszy widocznie o zmęczeniu i o zwichniętej nodze, wyszła tak szybko z salonu, że młody człowiek, który stał jak skamieniały z przerażenia, nie śmiał uczynić kroku, aby ją zatrzymać. Dopiero w parę minut po wyjściu Zuzanny, podążył w ślad za nią, przebiegł kilka salonów, zbiegł ze schodów, ale nigdzie znaleźć jej nie mógł. Tymczasem zaś Zuzanna wyszła szybko na ulicę i wsiadłszy do dorożki, kazała się wieźć na ulicę Murillo. Gdy zasunęła się w głąb powozu, puściła wodze myślom, spojrzenie jej wyrażało po części złośliwą radość, po części niekłamane rozrzewnienie. Złośliwe to zadowolenie sprawiała jej myśl, że Ireneusz, zrozpaczony jej postanowieniem, będzie rozmyślał nad sposobami przebłagania jej i nie zwróci na to uwagi, że wrzekoma jego madonna sama ułatwiła mu wyznanie. Ale jednocześnie rozrzewniało ją wspomnienie miłosnych słów młodego poety, jego wzruszonej twarzy, spojrzenia pełnego zachwytu — rozrzewniało ją tak, jak obietnica najgorętszej miłości. Teraz już z rozkoszą myślała o chwili, w której należeć do niego będzie w cichem, spokojnem jego mieszkanku, które znała już z opowiadania... Będzie do niej pisał raz, drugi a ona nie odpowie na jego listy. Dopiero po otrzymaniu trzeciego lub czwartego listu, gdy Ireneusz grozić będzie odebraniem sobie życia, przybiegnie do niego pod pozorem ocalenia go od śmierci. Dziwnem zrządzeniem losu — który niekiedy złośliwe figle płata w chwili, w której Zuzanna zajętą była temi myślami, spostrzegła barona Desforges, który prawdopodobnie szedł do niej na śniadanie. Spojrzała na mały zegareczek, który nosiła przy bransoletce. Było dopiero w pół do pierwszej, spokojną była zatem, że się nie spóźni. Po rozkosznie spędzonym poranku, doznała teraz złośliwej radości, patrząc przez zasłoniętą firankę na drugiego kochanka, który przeszedł, nie spostrzegłszy jej wcale.

Koniec tomu pierwszego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Paul Bourget i tłumacza: anonimowy.