Justka/XII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Justka
Wydawca Michał Glücksberg
Data wyd. 1885
Druk S. Orgelbranda Synowie
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pan Zygmunt siedział zrana w swojem, bardzo skromnem, mieszkanku kawalerskiem, przy śniadaniu, składającem się z filiżanki kawy i bułki, przerzucając przyniesioną mu gazetę, gdy zastukano do drzwi i, rzadki bardzo gość u niego, ukazał się posłaniec z kartką. O adresie p. Zygmunta mało kto był uwiadomiony; list dla niego stanowił niespodziankę. Wstał żywo, aby się przekonać, czy nie przez omyłkę go tu przyniesiono.
Na bilecie poznał mało sobie znaną, ale ogromnemi rozmiarami pochyłych liter, odznaczającą się rękę p. Jolanty, która do niego nigdy nie pisywała.
Przestraszył się, bo mu na myśl przyszła zaraz Justyna.
Posłaniec nie potrzebował odpowiedzi; na bilecie było skreślone: aby przybył natychmiast w interesie bardzo pilnym.
Nie było wątpliwości: coś zaszło ważnego w tym domu! Zygmunt zerwał się natychmiast, począł się ubierać, gdy jeszcze niezamknięte drzwi dały widzieć nadbiegającego Leona.
Zbliżył się on od pewnego czasu do p. Zygmunta, jedynie dlatego, aby od niego się coś dowiedzieć o Justce.
Wpadł do pokoiku pośpiesznie, zadyszany i nim się przywitał — zawołał:
— Pan już pewnie wiesz!
— O czem? — zapytał Zygmunt.
— Panna Justyna od wczoraj wieczora znikła.
Osłupiał Zygmuś.
— Co pan mówisz! — ofuknął go — jak to może być! Ja tam byłem wczoraj.
— A dziś rano wszyscy potrwożeni, p. Jolanta i Radzca rozbiegli się jej szukać. Wyszła do kościoła na nieszpory i nie powróciła. Mówią o zostawionym liście do p. Jolanty, ale mnie tam nie dopuszczono.
Z zaciśniętemi ustami stał Zygmunt na środku pokoiku, zmieszany i milczący.
— Pierwszy raz o tem słyszę — rzekł, starając się pohamować — ale oto właśnie odebrałem wezwanie Jolanty, abym tam przybył: śpieszno mi ubrać się i iść.
Leon zrozumiał, iż to znaczyło, ażeby dał mu się ubrać; miął rękawiczkę niespokojnie.
— Pozwolisz mi pan — wyjąknął — p. Justyna mnie mocno obchodzi. Chciałbym się coś dowiedzieć, mogę być też użytecznym. Gdziebym pana spotkał?
— Nic nie wiem, nic postanowić i przyrzec nie mogę — odrzekł gwałtownie Zygmunt. — Przebacz pan — głowę tracę.
Leon po chwili zmuszonym był opuścić poddasze; wyszedł zrozpaczony. W kwadrans potem toczył się ze wschodów Zygmuś, jak lawina, spadając na dół, i siadłszy do pierwszej lepszej dorożki, kazał jechać do domu barona.
Jolanta, zapłakana, w szlafroczku rannym, bez loków, co jej twarz niezmiernie zmieniło, przyjęła Zygmusia na progu.
— Uciekła! — zawołała — uciekła!
Patrz! czytaj pan! niewdzięczna, nieopatrzna! Jak ona sobie da na świecie radę i co ją czeka?
To mówiąc, panna Jolanta podała mu ćwiartkę papieru, zapisaną ręką Justysi.
„Moja droga opiekunko, przyjaciele moi — nie gniewajcie się na mnie, nie potępiajcie! Dzikie stworzenie, nie daję się spętać, wyrywam się z więzów, uciekam, idę, nie wiem dokąd? gdzie mnie przeznaczenie woła. Nie mogłabym dłużej wytrzymać wyczekiwania, niepewności, bezczynności; idę — abym w ciszy gdzieś pracowała. Nie lękajcie się o mnie; w pieszczonej wnuczce dziadunia, siedziała zamknięta dzika siostrzenica gumiennego.
„Nie chcieli mi pozwolić, abym postąpiła według mojej myśli, a ja czuję, że powinnam iść za nią o własnej sile. Nie szukajcie mnie, proszę, nie gońcie; bądźcie spokojni, zgłoszę się później“.
Oprócz listu do Jolanty był drugi, zimniejszy, ale tożsamo powtarzający, do opiekuna. Justyna w nim nanowo wyrzekała się spadku, prosiła, aby baron Brock wszystko zabrał, a jej tylko to zatrzymać dozwolił, co miała z daru staruszka za jego życia. Upewniała opiekuna, że wstydzić się jej nigdy nie będzie potrzebował, i że oddala się tylko, aby zająć się pracą.
Panna Jolanta przekonała się zaraz po odkryciu ucieczki, że Justka swoje papiery i pieniądze zabrała wszystkie, rzeczy — bardzo mało. Prosiła, aby jej to zachowano aż do zgłoszenia się, a wrazie zbyt długiego niezgłaszania się — sprzedano wszystko, oprócz pamiątek.
Jolanta, czytając, słuchając, ręce łamała i płakała. Zygmunt, zasępiony, rozmarzony, dowodził, że niepodobieństwem będzie Justce tak się skryć, aby oni jej nie wyszukali.
— Znajdziemy ją, musimy znaleść; ja jestem gotów temu się poświęcić, użyję wszystkich środków. Nie mogła pozostać w Warszawie, ale dokąd-że dla pracy udać się miała? Do jednego z większych miast? Przetrzęsiemy je z kolei. Za granicę? — nie wyjechała.
Nauczycielka i opiekunka, lękając się, aby ten wybryk, fałszywie tłómaczony, sławie biednego dziewczęcia nie szkodził — pragnęła utaić ucieczkę, ale nie było sposobu ani nawet myśleć o tem. Wiadomość odrana się już była rozeszła, a że miała w sobie coś tajemniczego, pociągającego, rozniesiono ją z kommentarzami po mieście. Nie brakło, naturalnie, takich, które z ucieczką panny mieszały jakiegoś tajemniczego młodzieńca i całej przygodzie nadawały charakter skandalicznego wypadku.
Ludziom pospolitym trudno było wyłożyć, dlaczego dziewczę, chcąc pracować, musiało się wyswobodzić i uciekać.
Szczęściem, nie udało się nikomu tak ubarwić tej potwarzy, aby ona, dla znających Justynę, przybrała pozór prawdopodobieństwa.
Po długiej naradzie z p. Jolantą, uspokoiwszy ją, oile zdołał, Zygmuś wyszedł, aby rozpocząć poszukiwania, lecz do nich brakło nawet punktu wyjścia.
Wiedziano, że wieczorem z książką do nabożeństwa wyszła wrzekomo do kościoła. To było wszystko.
Na kilka dni przedtem, pod pozorem darów dla ubogich, wynosiła rozmaite zawiniątka z domu; lecz, że się to nie poraz pierwszy przytrafiało, nikt na to nie zwracał uwagi.
Wychodzącemu, na dole, przed domem, zastąpił drogę p. Leon, ofiarując się do posług, jeżeli były potrzebne.
— Staraj się pan wyszukać najmniejszy ślad kierunku podróży, drogi, celu: uczynisz tem przysługę wielką — odparł Zygmunt. — Ja z mojej strony, natychmiast przedsiębiorę poszukiwania. W domu niema żadnej wiadomości, ani śladu dokąd się udać mogła.
— Sama? — zapytał niespokojnie Leon.
— Tak się zdaje — rzekł, żegnając go Zygmunt. — Czyń pan ze swej strony co uznasz właściwem, a ja — żegnam, bo we dwu nic poczynać nie umiem.
Zygmunt, obyty z miastem, dosyć przebiegły, natychmiast począł od śledzenia, czy nie wzięto pasportu. Okazało się, że wistocie przed paru tygodniami na imię Justyny wydany był roczny, do Rossyi i zagraniczny do Niemiec. To nie mówiło nic.
Tyle pociągów wychodziło wieczorem, iż domyśleć się, którego użyła p. Justyna, było trudno, a wreszcie niepewność zostawała, czy się koleją wybrała. Na wszelki przypadek p. Zygmunt poszedł po kassach pytać o młodą osobę w żałobie; ale to, jak się domyślić łatwo, nie doprowadziło Zygmunta do niczego.
Ze znajomości większej lub mniejszej kraju nic wnosić się nie dawało, gdyż p. Justyna wogóle znała go bardzo mało.
Musiała sobie zapewne wyszukać towarzyszkę jakąś, lecz na tej trop wpaść Zygmunt nie umiał. Dzień cały niezmordowanie pracował, wiedząc, że po dniach kilku ślady się zatrą, a poszukiwanie stanie się trudniejszem; ale bardzo późno, zgłodniały i zmęczony, gdy zastukał do drzwi p. Jolanty — bo ta go zaklęła, aby jej dał wiedzieć o sobie — musiał się przyznać, iż nic a nic nie potrafił zdobyć.
Z ostatnich rozmów z Justyną, które usilnie sobie starała się przypomnieć Jolanta i Zygmunt, z rozpytywań o rozmaite kraju strony i miasta, nic się nie dawało wywnioskować, chociaż do pewnego czasu badała nawet p. Zygmunta o różne znaczniejsze miasta Królestwa i Cesarstwa.
— Drżę, myśląc — wołała zapłakana nauczycielka. — Pełna ufności w ludziach, nieopatrzna, da się obedrzeć, straci wszystko, zamęczy się i zginie lub powróci złamana! Widzę z przerażeniem, że zabrała z sobą wszystko co miała! — do grosza. Sprzedaż jej ruchomości, choć także coś uczynić może, już straty nie wynagrodzi.
Zygmunt był także tego zdania, że zwycięzko wyjść z tej próby, przy niedoświadczeniu, młodości i szlachetności Justysi, nie było podobna.
Pan Leon ze swojej strony zapalczywie śledził dzień cały, chodził, pytał, posyłał i nazajutrz rano przyszedł do Zygmunta ze smutnem wyznaniem, iż nie znalazł najmniejszego śladu.
Był zrozpaczony.
Radzca urzędownie wystąpił nie z większem szczęściem; poszukiwania na tej drodze nie mogły przynieść nic.
Dla wszystkich przyjaciół dziewczęcia był to cios niewypowiedzianie bolesny; może tylko jeden baron Brock ręce zacierał i tryumfował, dowodząc, że w tem wszystkiem krył się romansik, który tłómaczył właśnie, dlaczego jego, barona, wspaniałomyślna ofiara nie była przyjętą.
Tymczasem proces krokiem powolnym szedł swoją drogą.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.