Przejdź do zawartości

John Barleycorn/XXXII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXII

Gdy „Snark” wypłynął w długą podróż z San Francisco, na pokładzie nie było alkoholu, względnie nikt z nas nie zauważył, czy trunki jakie były, nie myśląc o nich przez długie miesiące. Żeglowanie na „suchym” statku było złośliwością, którą popełniłem z premedytacją, płatając figla Johnowi Barleycorn. Dowód, że niezupełnie puszczałem mimo uszu owych leciutkich ostrzeżeń, docierających do mej świadomości.
Oczywiście stwarzałem sobie pozory, usprawiedliwiając się niejako przed Johnem Barleycorn; czyniłem to metodą naukową, mówiąc sobie, że będę pił tylko w portach. Organizm mój w czasie „suchych” okresów żeglugi odczyści się od alkoholu, którym nasiąknął, tak że przybywszy do portu, będę mógł tem dokumentniej rozkoszować się Johnem Barleycorn. Podrażnienie jego będzie bardziej ostre, a podniecenie mocniejsze i rozkoszniejsze.
Drogę między San Francisco a Honolulu odbyliśmy w dwudziestu siedmiu dniach. Pierwszy dzień upłynął, a myśl o piciu nie trapiła mnie wcale. Wzmiankuję o tem dla wykazania, jak dalece jestem organicznie niealkoholikiem. Czasami, coprawda, w czasie przejazdu, marzyłem o zbliżających się rozkosznych śniadaniach i ucztach na Hawai, (byłem tam już nieraz przedtem) rozkoszując się, naturalnie, już teraz przedsmakiem trunków, poprzedzających owe uczty. Nie myślałem o tych trunkach z pożądaniem lub zniecierpliwieniem, bym aż miał pragnąć przyśpieszenia podróży. Myślałem poprostu o owej miłej, rozkosznej atmosferze, panującej przy stole.
W ten sposób przekonałem się raz jeszcze, ku memu zadowoleniu, iż jestem panem Johna Barleycorn. Mogłem bowiem zażywać trunków kiedy chciałem. Tak samo wstrzymywać się od picia. Wobec tego mogłem sobie pozwolić na picie ilekroć nawiedzała mnie ochota.
Około pięciu miesięcy krążyłem wśród wysp Hawai. Znalazłszy się na lądzie, piłem. Piłem nawet więcej, niż przywykłem do tego w Kalifornji przed ową podróżą. Miałem też wrażenie, że ludność w Hawai pije nieco więcej, niż ludność stref o klimacie bardziej umiarkowanym. Nie chcę upiększać sytuacji, i gotów jestem odstąpić od tego twierdzenia o krajach „bardziej odległych od równika”. Na domiar, Hawai dość jeszcze odległe jest od równika. Im bardziej zapuszczałem się w tropy, tem więcej pili ludzie, tem więcej piłem i ja.
Z Hawai popłynęliśmy do Marquez. Podróż trwała dni sześćdziesiąt. Podczas tych dni sześćdziesięciu, ani razu nie ujrzeliśmy lądu, ani żagla, ani dymu z parowca. Lecz już z początkiem tej drugiej podróży, kucharz, przeszukawszy dokładnie statek, zrobił odkrycie. Na samym spodzie znalazł on głęboko ukryty tuzin butelek „Angeliki” i „Muszkateli”. Dostały się one na pokład ze spiżarni wraz z domowemi konfiturami i majonezem. Sześć miesięcy upału na statku spowodowało dziwną przemianę tego ciężkiego wina.
Skosztowałem. Delicje! I odtąd dzień w dzień, w południe, gdyśmy poczynili dokładne pomiary i oznaczyli położenie geograficzne naszego statku, wypijałem pół szklanki wina, wywołującego niezwykłe podniecenie. Przenikało ono do najgłębszych tajników mej duszy, opromieniając już i bez tego cudowny czar morza. Przyłapałem się wreszcie na tem, że co rana, siedząc w kabinie, i wyciskając z siebie w pocie czoła tysiąc wyrazów, z utęsknieniem wyglądałem tego codziennego wydarzenia południowego.
Najgorsze, że musiałem się trunkiem dzielić, a końca podróży nie można było jeszcze przewidzieć. Żal mnie ogarnął, że niema więcej niż dwanaście butelek, a gdy i te się skończyły, żałowałem, że dzieliłem się napojem. Spragniony byłem alkoholu i niecierpliwie wyczekiwałem przybicia do Marquez.
W ten sposób wylądowałem na Marquez, spragniony jak smok. Spotkałem na Marquezach sporo białych ludzi, garść wyniszczonych chorobami krajowców, cudowny krajobraz, moc rumu i bezmiar absyntu, lecz ani wódki, ani gin’u. Ordynarny rum parzył usta, a wiem o tem, gdyż go kosztowałem. Umiejąc się jednak przystosować, zdecydowałem się na absynt. Kłopot był z tem, że trzeba było wypić nieprawdopodobną wprost ilość, zanim człowiek odczuł najlżejszy skutek.
Wypłynąwszy z Marquez, miałem na pokładzie dostateczny zapas absyntu, by wytrzymać z nim do Tahiti, gdzie zaopatrzyłem się w szkocką i amerykańską wódkę, nie próbując już podróży na „sucho” od portu do portu. Proszę mnie jednak źle nie rozumieć. Niema tu mowy o pijaństwie w zwyczajnem tego słowa znaczeniu, jak zataczanie się na wszystkie strony, lub zupełne zamroczenie zmysłów. Regularny i doświadczony pijak nigdy tak nisko nie upada. Pije dla dodania sobie animuszu, uzyskania przyjemnego nastroju, i na tem koniec. Unika natomiast starannie wypicia ponad miarę, to jest do obrzydliwości, i upokarzającej, skutkiem upicia się, utraty przytomności.
Do czego taki pijak dąży, to dyskretne i rozkoszne półzatrucie. Czyni tak przez dwanaście miesięcy w roku, bez żadnych na pozór dolegliwości. Setki tysięcy takich żyje dziś w Stanach Zjednoczonych po klubach, hotelach, własnych domach, — ludzie, którzy nie będąc nigdy pijanymi, rzadko są trzeźwi, jakkolwiek się do tego nie przyznają. Wszyscy oni łudzą się, jak i ja się łudzę, że w grze tej są górą.
Na morzu bywałem jako tako wstrzemięźliwy, zato na lądzie piłem więcej. W tropach, jak się okazało, potrzebowałem jeszcze więcej alkoholu. Fakt to zresztą znany, że w krajach podzwrotnikowych biali piją okropnie. Białej rasie tropy nie odpowiadają. Skóra białych nie chroni ich przed zbyt silnem działaniem rozżarzonego białego światła. Promienie ultrafioletowe i inne niewidoczne a niemniej intensywne promienie o wyższej szybkości drgania, na górnej granicy widma, przenikają i niszczą tkanki, podobnie jak promienie X zniszczyły organizmy badaczy, nim poznano niebezpieczeństwo.
Biali podlegają w tropach w wysokiej mierze skutkom zmiany klimatycznej. Stają się okrutnymi, dziczeją. Popełniają czyny tak srogie, że w swoim rodzinnym kraju nie mogliby nawet o czemś podobnem pomyśleć. Stają się nerwowymi, bardzo drażliwymi i rozpaczliwie niemoralnymi. Piją nawet gdy przedtem nie znali alkoholu. Pijaństwo jest jednym z objawów zwyrodnienia białych, wystawionych przez zbyt długi czas na działanie białego światła. Wzrost konsumpcji alkoholu jest w takich wypadkach automatyczny. Tropy to nie miejsce na długi pobyt. Ludziom tym wydaje się, że są skazani na śmierć, obojętne jaką. Piją więc naumór, przyśpieszając ten proces. A czynią tak, nie zastanawiając się nad tem zbytnio.
Choroba słońca dotknęła mnie również, mimo dość krótkiego pobytu pod równikiem. Przez tych parę lat piłem bardzo dużo jednakże znów muszę ostrzedz przed nieporozumieniem. Przyczyną picia nie była ani żadna choroba, ani samotność w podróży. Byłem silny jak byk i opierałem się przez szereg miesięcy chorobie słońca, targającego moje nerwy i żrącego me tkanki. Przez cały czas podróży wśród Nowych Hebryd, Wysp Salomona, oraz niezliczonych atoll’ów pod brzemieniem słońca podzwrotnikowego, trawiony malarją i cierpiąc na chorobę, przypominającą trąd biblijny, mając skórę owrzodzoną boleśnie, pracowałem za pięciu.
Żeglowanie wśród raf i skał, szczelin i nieoświetlonych wybrzeży wysp koralowych, to praca wymagająca — mężczyzny nielada, a na pokładzie byłem jedynym żeglarzem. Nikt nie umiał sprawdzić moich obliczeń, i nie mogłem się zdać na nikogo wśród tych zdradliwych raf, przy zupełnie ciemnych nocach. Straże odbywałem sam jeden. Nie miałem nawet jednego marynarza na zmianę. Byłem równocześnie majtkiem i kapitanem. Bywałem nieraz przez dwadzieścia cztery godzin na straży, mając rzadko sposobność zdrzemnięcia się. Po trzecie byłem sam lekarzem, a musicie wiedzieć, że praca lekarza na pokładzie Snark’u wymagała również całego człowieka. Cała załoga cierpiała na malarję — prawdziwą tropikalną malarję, zabijającą w ciągu trzech miesięcy. Wszyscy pokryci byli gnijącymi wrzodami i bolesnemi japońskiemi krostami ngari-ngari. Kucharz japończyk, zwarjował z nadmiaru boleści. Jeden z moich żeglarzy, polinezyjczyk, dogorywał na czarną febrę. Tak tak. Była to praca mogąca pochłonąć całego człowieka, a ja leczyłem, badałem, rwałem zęby, nie mówiąc o drobnych przypadkach, jak zatrucie żołądka, lub jadowite ukąszenie, z których ratowałem moich ludzi.
Po czwarte byłem literatem. W pocie czoła pisywałem tysiąc wyrazów dzień za dniem, chyba że mnie powaliła febra, lub wstrętna burza przewracała mi rankiem statek. Po piąte byłem podróżnikiem badaczem, pragnącym oglądać i notować widziane cuda. Wkońcu, a więc po szóste, byłem panem i władcą załogi, zwiedzającym obce kraje, w których, goście są zjawiskiem nadzwyczajnem. Byłem zatem zmuszony do godnego reprezentowania mego stanowiska społecznego. Podejmowałem na pokładzie, będąc na lądzie wzajemnie podejmowany przez plantatorów, kupców, gubernatorów, kapitanów okrętów wojennych, przez tatuowanych królów ludożerców lub ministrów tychże, którzy czasem miewali na sobie nawet przepaskę bawełnianą.
Naturalnie, piłem. Piłem z gośćmi i gospodarzami, piłem też sam. Praca za pięciu, zdaje się usprawiedliwiała me picie. Alkohol dobrze robi człekowi przepracowanemu. Zauważyłem, jak moja mała załoga, wyciągając ciężką kotwicę z głębokości czterdziestu węzłów, zziajana i trzęsąca się, upadała ze znoju po półgodzinnej mordędze, a potem stawała na nogi, ożywiona kilkoma łykami mocnego rumu. Zaczerpnęli tchu, wytarli usta i stawali znów ochoczo do pracy. A gdy nieraz przyszło wyciągać Snark’a na prąd, stojąc po szyję w wodzie, a febra trzęsie wszystkimi — widziałem jak ordynarny rum pomaga w pracy.
Oto nowa cecha wielostronnego Johna Barleycorn. Rzuca się to w oczy, że tworzy on poprostu z niczego. Wydobywa świeże siły z zupełnie wyczerpanych. Upadający ze znużenia powstaje do nowych trudów. Chwilowo daje faktyczny przyrost sił. Pamiętam jak sypałem w kotłowni parowca węgiel przez osiem piekielnych dni, i jak przez tych dni osiem karmiono nas przeważnie wódką. Pracowaliśmy przez cały ten czas napół pijani, a bez wódki bylibyśmy napewno nie wytrzymali tego zgartywania węgla.
Siła, której użycza John Barleycorn, nie jest bynajmniej fikcyjną; jest to prawdziwa, rzeczywista siła, ale wydobyta ze źródeł ostatecznych za co wkońcu trzeba płacić, i to płacić z procentem. Pocóż jednak lichy człowiek ma spoglądać tak daleko w przyszłość. Wita więc chwilowy wzrost sił z radością, nie zastanawiając się nad tem głębiej. I tak niejeden przepracowany kupiec, rzemieślnik i ciężko pracujący robotnik, dzięki temu nierozumieniu powędrowali szlakiem Johna Barleycorn.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.