Przejdź do zawartości

John Barleycorn/XXXI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XXXI

Lecz ten sam bodziec nie będzie stale wywoływał identycznych skutków w ludzkim organizmie. Z czasem doszedłem do przekonania, że jeden cocktail nie wywołuje żadnego wrażenia: nie daje podniecenia, nie pobudza do śmiechu. Do wywarcia jakiegoś skutku potrzebowałem dwóch do trzech cocktail’ów. A skutku tego potrzeba mi było koniecznie. Pierwszy cocktail piłem o wpół do dwunastej, zanim zabierałem pocztę do hamaku, drugi w godzinę później, tuż przed jedzeniem. Przyzwyczaiłem się do wyłażenia z hamaku o dziesięć minut wcześniej, ażeby znaleźć czas i okazję do wypicia jeszcze dwóch cocktail’ów przed obiadem. Stało się odtąd regułą: trzy cocktail’e pomiędzy biurkiem a stołem. Otóż to są najgorsze objawy u pijaków; picie regularne i picie samotne.
Stale już odtąd objawiałem chęć do picia gdy ktokolwiek się nawinął. Gdy się nikt nie nawinął piłem sam. Teraz zrobiłem jeszcze jeden postęp. Gdy miałem gościa, pijaka słabszego kalibru, piłem dwa kieliszki na jego jeden; jeden z nim, drugi sam, tak żeby tego nie spostrzegł. Kradłem wprost ten drugi kieliszek, i co gorsza, począłem pić samotnie nawet wtedy, gdym miał gościa lub towarzysza, z którym można było wypić. John Barleycorn zataczał coraz szersze kręgi. Przecież to brzydki postępek usidłać gościa zbytkiem gościnności i spoić go, gdyż skłonić słabszego pijaka do picia zemną, znaczyło z góry upić go. Nie pozostawało mi zatem nic innego, jak wypić ukradkiem dwa kieliszki na jego jeden, w przeciwnym bowiem razie musiałbym sobie odmówić podniecenia, które on osiągał połową mojej dawki.
Proszę nie zapominać, czytając opis genezy mego pijaństwa, że bynajmniej nie jestem niedołężnym głupcem. Według opinji świata, cieszę się powodzeniem, i to powodzeniem ponad zwyczajną miarę zdobytem nieprzeciętnemi zdolnościami, oraz potężnym wysiłkiem woli. Mój silny organizm pokonywał trudy, od których słabsi padali jak muchy. A jednak to co opisuję dotknęło mój organizm, właśnie mnie samego. Moje istnienie jest faktem niezaprzeczonym niemniej od mego picia. Pijaństwo moje to fakt rzeczywisty, a nie teoretyczny wymysł. Dziś jasno zdaję sobie z tego sprawę, iż jest ono dowodem tej strasznej potęgi John’a Barleycorn, — tego potwora, którego wciąż jeszcze tolerujemy, tej śmiercionośnej instytucji, przeżytka barbarzyńskiej starożytności, kładącego się ciężkiem brzemieniem na młodość i siłę, na lotne umysły, słowem na kwiat ludzkości.
Wróćmy do rzeczy. Po trwających całe popołudnie emocjach pływania i jazdy konnej po górach, okalających Doliną Księżycową czułem się tak dobrze nastrojony, że mimo woli pragnąłem jeszcze świetniejszego nastroju. Sposób na to nie był mi obcy. Jeden cocktail przed obiadem naturalnie do celów nie doprowadził. Na to potrzeba mi było dwóch, trzech. Więc wypijałem je; dlaczegożby nie? Wszak to było naprawdę życiem, aż zwolna weszło do mego programu dziennego.
Prócz tego nieustannie szukałem jakiegoś usprawiedliwienia na dodatkowy cocktail, więc naprzykład, zebranie się paru szczególnie wesołych osobników, wybuch gniewu na mego architektę lub na kamieniarza, pracującego przy stodole, i kradnącego przy tej sposobności; śmierć ulubionego konia, który zranił się o drut kolczasty, ukryty w żywopłocie; dobre nowiny, które przyniosła poczta poranna o udałej transakcji z redakcją lub nakładem. Obojętnym zresztą był rodzaj upozorowania, skoro pragnienie raz się obudziło. Grunt, że pożądałem alkoholu. Wreszcie po latach używania alkoholu bez pożądania, pojawiło się i pożądanie samo. Moja siła była zarazem moją słabością. Potrzeba mi było dwóch trzech, a nawet czterech kieliszków dla osiągnięcia skutków, które u przeciętnego człowieka zjawiał się już po jednym.
Jednej reguły, coprawda, trzymałem się. Nie piłem ani kropli, dopóki moja praca dzienna, to jest tysiąc wyrazów, nie była skończona. Jednakże, po skończonej pracy pomiędzy nią a resztą dnia, zapowiadającą się wesoło, wyrastała przegroda, niby ściana, usuwająca poprzednią pracę z mojej świadomości. Ani jeden przebłysk myśli nie przypominał mi jej, dopóki nie siedziałem znów następnego poranka o godzinie dziewiątej przy biurku, rozpoczynając następnych tysiąc wyrazów. Wszak warto było dążyć do takiego stanu błogości. Wszak konserwowałem umysł tą praktyką pijacką. John Barleycorn nie był wcale takim czarnym, jakim go malowano. Niejedną przysługę umiał też wyrządzić, jak o tem sam na sobie mogłem się przekonać.
Utwory moje były zdrowe, jędrne i szczere, bez krzty pesymizmu, podobne do życia do którego powróciłem po mej chorobie. Wiedziałem, że nie masz nic godniejszego nad urojenia, urojenia zatem sławiłem i opiewałem. Moje utwory zachowały do dnia dzisiejszego swój charakter jasny, żywy i optymistyczny, pobudzający do życia. Krytycy stwierdzają nieustannie moją wezbraną i przelewającą się żywotność, zarzucając mi, że sam ulegam złudzie własnych rojeń.
Pozwólcie, że z okazji tej dygresji powtórzę sobie pytanie, zadawane sobie dziesięć tysięcy razy: dlaczego właściwie piłem? jaką potrzebą wiedziony? Byłem szczęśliwy — byłem więc zbyt szczęśliwy? Byłem silny — więc może byłem nadmiernie silny? Czyżbym posiadał nadmiar żywotności? Nie wiem dlaczego piłem. Niemam na to odpowiedzi, jakkolwiek domyślam się, a raczej podejrzewam przyczynę: Zbyt zażyły był mój stosunek z Johnem Barleycorn przez tyle lat. Mańkut po latach ćwiczenia nabędzie wprawy w prawej ręce. A więc ja, niealkoholik, stałem się nim po latach praktyki?
Tak byłem szczęśliwy. Po długiej chorobie udało mi się odnaleźć prawdziwą miłość kobiety. Z coraz mniejszym wysiłkiem zdobywałem coraz więcej pieniędzy. Tryskało ze mnie zdrowie. Spałem jak niemowlę. Książki moje cieszyły się niesłabnącem powodzeniem, a w walce społecznej jeden przeciwnik po drugim musiał ustępować, pobity argumentami życia, które samo dostarczało mi dowodów umacniając jeszcze bardziej moją świetną pozycję. Od świtu do nocy szczęścia mego nie mąciła mi troska, ani rozczarowanie, ani żal. Szczęście bez granic. Życie jak pieśń wieczysta. Ubolewałem nad tem, iż tyle godzin spędzam w błogim śnie; gdyż będąc na jawie i przez ten czas, kąpałbym się nieprzerwanie, w szczęśliwości. A przecież piłem, i ani przez myśl mi nie przeszło, że John Barleycorn ma już dla mnie nową chorobę w zanadrzu.
Im więcej piłem, tem większa ilość alkoholu była mi potrzebna do wywołania właściwego skutku. Gdy wyjeżdżałem z Doliny Księżycowej do miasta, i zostawałem tam na obiad, jeden cocktail, podany przed jedzeniem, był dla mnie czczą bagatelką, nie będącą w stanie wywołać zwykłego podniecenia. Wstępowałem tedy przed jedzeniem na kieliszek lub dwa, a gdy szczęśliwie spotkałem czterech, pięciu, a nawet więcej znajomych, nie gardziłem i większą ilością trunku. Pewnego razu śpieszyłem się, i nie mogłem czekać tak długo, aby z zachowaniem pozorów przyzwoitości móc wychylić należytą ilość kieliszków. Wpadłem więc na znakomity pomysł, każąc sobie sporządzić podwójny cocktail, zyskując tem na czasie.
Skutkiem tego regularnego, nałogowego picia, począłem się czuć przygnębiony. Umysł przywykł tak dalece do sztucznego wywoływania ożywienia i humoru, że bez sztucznych środków nie był zdolny do podniecenia. Trzeba było koniecznie bodźca alkoholu, łażenia mikrobów, połechtania do śmiechu, szatańskiej ostrogi, w przeciwnym bowiem razie nie byłem zdolny do zabawy w towarzystwie przyjaciół.
Następnie począł mnie John Barleycorn sprowadzać na manowce. Kazał mi zapomnieć o mej ciężkiej chorobie, kusząc, bym się wybrał powtórnie na poszukiwanie prawdy i zdarł z niej zasłonę, i podszeptując, bym spojrzał nieustraszenie w jej oblicze. Przychodziło to oczywiście stopniowo. Myśli moje stawały się bezwzględnemi, jakkolwiek zmiana ta postępowała bardzo powoli.
Niekiedy zaświtała jakaś myśl ostrzegawcza; dokąd zaprowadzi mnie moje pijaństwo? Lecz John Barleycorn potrafił myśl taką uśpić „Chodź, napij się, ja ci to wytłumaczę” — mawiał — i... przekonywał wkońcu. Opowiem zaraz fakt, który John Barleycorn wciąż mi na pamięć przywodził.
Zdarzył mi się przypadek, po którym musiałem się poddać ciężkiej operacji. W jaki tydzień potem, leżałem rano na łóżku szpitalnym, słaby i wyczerpany. Skóra opalona od słońca, o ile pod zarostem była wogóle widoczną, stała się chorobliwie żółtą. Lekarz stał u wezgłowia, gotów do odejścia, i krzywił się na mnie, że paliłem papierosa.
„Palenia powinieneś pan zaniechać” — rzekł — „gdyż przyśpieszy to pańską śmierć. Proszę spojrzeć na mnie”.
Spojrzałem. Był mniej więcej w moim wieku, barczysty, o szerokiej piersi, oczach błyszczących, a rumiane policzki tryskały zdrowiem. Nie znajdziesz wspanialszego okazu mężczyzny.
„I ja paliłem” — ciągnął — „mocne cygara. Przestałem jednak, i oto spójrz pan na mnie”.
Była to arogancja, w dodatku arogancja, usprawiedliwiona poczuciem zdrowia. Do miesiąca już nie żył. Nie wskutek wypadku. Pół tuzina chorób, o długich, uczonych nazwach, zniszczyło go. Pojawiły się niezwykle bolesne komplikacje, i kilka dni przed śmiercią słyszano w drugiej ulicy wycie tego wspaniałego samca w agonji. Zmarł, rycząc z bólu.
„Widzisz” — rzekł John Barleycorn — „on wystrzegał się. Porzucił nawet palenie cygar. A jaki miał koniec? Piekielny, nieprawdaż. Robaki go zjedzą tak czy owak, niemasz na to rady. Twój lekarz nie ominął żadnego środka ostrożności, a jednak nie zdołał im się wymknąć. Nikt nie wie gdzie jego kres. Ty również nie. Patrz, czego on się wyrzekł. Czyż chcesz się wyrzec wszystkich tych rozkoszy, które ci dać mogę, jedynie poto, aby cię też robaki zjadły? Nie masz pewności w życiu, wszystko jest ślepym trafem, ja zaś przyoblekam życie w uśmiech i pozwalam kpić z rzeczywistości. Śmiej się ze mną i kpij! I ciebie koniec nie minie, lecz śmiej się w międzyczasie. Świat ten spowity w mroku, lecz ja ci go oświetlę wspaniale. Przeklęty świat, w którym zdarzają się takie rzeczy, jak z tym lekarzem. Nie pozostaje nic innego, jak chwycić znów za kielich i zapomnieć.“
Chwyciłem oczywiście za kielich, mimo zakazu. Zawsze piłem ilekroć John Barleycorn przywiódł mi ten wypadek na pamięć. Mimo to piłem z umiarem i rozwagą. Starałem się o to, aby jakość trunku była w najlepszym gatunku. Starając się o podniecenie, a nawet lekkie omroczenie, unikałem przytem trunków ordynarnych i upijania się. Mimochodem zaznaczę, że gdy ktoś zaczyna pić racjonalnie i z rozwagą, zdradza tem samem, jak daleko zabrnął na tej drodze.
Przestrzegałem w dalszym ciągu reguły, by nie pić ani kropli, zanim ostatni z tysiąca wyrazów nie zostanie napisany. Jednakże od czasu do czasu urządzałem sobie dzień wolny od pisania. W takich razach było mi obojętne, jak wcześnie zaczynałem pić, jako że przez to nie gwałciłem reguły. Kto nie przeszedł tej całej skali pijackiej, nie zrozumie tego postępu nałogu.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.