Przejdź do zawartości

John Barleycorn/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IV

Następna moja hulanka z John’em Barleycorn zdarzyła mi się w siódmym roku życia. Tym razem moja imaginacja mię oszukała i bałem się stoczyć z nim walkę.
Pracując ciągle na roli, moja rodzina przeniosła się do wzorowej fermy na smutne wybrzeża w hrabstwie San Mateo, na południe od San Francisco. Była to dzika, prymitywna okolica w tych czasach, i często słyszałem, jak matka moja chwaliła się, że należymy do starej amerykańskiej rodziny, a nie jesteśmy imigrantami z Irlandji, ani z Włoch, jak nasi sąsiedzi. W całej naszej okolicy oprócz nas była tylko jeszcze jedna stara, amerykańska rodzina.
Pewnego niedzielnego poranka znalazłem się, nie pamiętam już jak i dlaczego, na fermie Morrisey. Zebrało się tam również kilkunastu młodych ludzi z sąsiednich ferm. Pozatem starsi fermerzy byli tam także, pijąc już od wczesnego ranka, a niektórzy od poprzedniego wieczoru. Rodzina Morrisey była bardzo liczna, włączając wszystkich zięciów i wujów ciężko obutych, o wielkich pięściach i grubych głosach.
Nagle rozległ się pisk dziewcząt i okrzyki „bójka“. Zrobił się rumor. Mężczyźni rzucili się ku drzwiom kuchennym. Dwóch siwiejących już olbrzymów z rozognionemi twarzami tłukli się tam wzajemnie. Jeden z nich był to Black Matt, który, jak wszyscy mówili, zabił w tych czasach dwóch ludzi. Kobiety piszczały cicho, zaklinały, cisnęły się jedna za drugą i, zakrywając oczy, spoglądały poprzez palce. Ale ja nie. Jest to zupełnie trafne przypuszczenie, że byłem najbardziej zainteresowanym widzem. Być może, że pragnąłem zobaczyć taką zadziwiającą rzecz: człowieka zabitego. W każdym razie mogłem zobaczyć człowieka walczącego. Spotkało mię jednak wielkie rozczarowanie. Black Matt i Tom Morrisey zaledwie zdołali chwytać jeden drugiego, z trudnością podnosili swe niezgrabnie obute nożyska, co robiło wrażenie zabawnego tańca słoni. Byli za bardzo pijani, aby się bić. Wreszcie pojednawcy rozdzielili ich i zaprowadzili do kuchni zpowrotem, aby przy kieliszku umocnili swą nadwyrężoną przyjaźń.
Wkrótce potem wszyscy razem zaczęli mówić, gardłować, krzyczeć, jak to ogromni, barczyści, wiejscy ludzie potrafią, kiedy wódka zburzy ich milczące usposobienie. A ja, mały siedmioletni brzdąc, przerażony, zdumiony, drżałem na całem ciele jak spłoszony jeleń, gotujący się do ucieczki, patrzyłem przez otwarte drzwi i podziwiałem wybryki tych ludzi. Ale to już było dla mnie czemś niepojętem, kiedy zobaczyłem, że Black Matt i Tom Morrisey rozciągnęli się na stole ramię przy ramieniu, obejmując się i chlipiąc w najczulszej przyjaźni.
Pijaństwo w kuchni trwało dalej, a dziewczęta na dworze stawały się coraz bardziej niespokojne. Znały one dobrze podobne sceny i były przekonane, że to się źle skończy. Protestowały, jak mogły i zaznaczały, że nie chcą pozostać dłużej tam, gdzie może zajść coś okropnego, a niektóre z nich doradzały udać się do wielkiej fermy pewnego Włocha, oddalonej o cztery mile, gdzie możnaby urządzić tańce. Natychmiast utworzyły się pary, chłopak z dziewuchą, i wyruszono wdół po piaszczystej drodze. Każdy chłopak, idąc ze swą ukochaną, wiedział, że siedmioletni dzieciak słucha i będzie uświadomiony w sprawach miłosnych całej okolicy. Zresztą ja również znalazłem sobie dziewuchę. Z małą irlandzką dziewczyną w moim wieku tworzyliśmy parę. Byliśmy jedynemi dziećmi w tem żywiołowo rozkochanem towarzystwie, chociaż najstarsza para liczyła zaledwie po dwadzieścia lat. Płeć żeńska — były to okazy od czternastu do szesnastu lat, spacerujące ze swymi chłopakami. Lecz my byliśmy wyjątkowo młodzi, ja z moją małą Irlandką; szliśmy pod rękę, a czasami, wzorując się na starszych, obejmowałem ją wpół. Ale to nie była wygodna pozycja. Czułem się jednakże wielce dumny w ten uroczysty niedzielny poranek, idąc wdół po długiej smutnej drodze wśród piaszczystych wzgórków. Ja także miałem swą dziewczynę i byłem małym mężczyzną.
Dom mieszkalny na owej włoskiej fermie był urządzony po kawalersku. Mimo to wizyta nasza spotkała się z gorącem przyjęciem. Napełniono kielichy czerwonem winem dla wszystkich, a długi stołowy pokój częściowo opróżniono do tańców. Młodzi pili i tańczyli do upadłego. Dla mnie muzyka była czemś czarodziejskiem. Nie słyszałem nigdy czegoś tak wspaniałego. Młody Włoch, obejmując dziewczynę, grał poza jej plecami i tańczył równocześnie. Wszystko to zachwycało mnie; nie tańczyłem sam, tylko siedziałem przy stole i szeroko rozwartemi oczami wpatrywałem się w zadziwiające czary życia. Byłem przecież tylko małym chłopcem i musiałem tak wiele uczyć się w życiu. Po pewnym czasie włoscy chłopacy zaczęli sobie sami dolewać wina; żartobliwy i gorący nastrój zapanował. Zauważyłem, że niektórzy z nich chwiali się na nogach i upadali w tańcu, a nawet jeden zasnął w kącie. Słyszałem również, że niektóre dziewczęta zaczęły utyskiwać i chciały odejść, inne natomiast były zadowolone z łaskotek, gotowe pogodzić się ze wszystkiem, co mogło je tam spotkać.
Kiedy nasz gospodarz poczęstował mię winem w ogólnej kolejce, odmówiłem. Doświadczenie z piwem było dostateczną dla mnie przestrogą i nie miałem żadnej ochoty spotkać się znowu z tym specjałem, ani też wchodzić z nim w jakiekolwiek stosunki. Na nieszczęście, młody Włoch, Peter, jakaś zatracona dusza, widząc mnie samotnie siedzącego przy stole, w pewnym momencie wpadł na pomysł i podsunął mi kielich, napełniony do połowy winem.
Włoch siedział naprzeciwko mnie przy drugim końcu stołu. Odmówiłem. Twarz mu się zachmurzyła i zaczął natarczywie zmuszać mię do wypicia wina. Nagle, jakaś groza opadła mię — groza, którą muszę wytłumaczyć.
Moja matka miała swój pogląd. Przedewszystkiem, uparcie twierdziła, że bruneci, i wogóle wszystkie typy plemion o ciemnych oczach, są obłudni. Nawiasem mówiąc, moja matka była blondynką. Dalej, była przekonana, że rasy łacińskie o ciemnych oczach są głęboko zmysłowe, podstępne i z gruntu zbrodnicze. Następnie, przepojony dziwactwami i lękiem matki mej, przypomniałem sobie jej twierdzenie, że jeżeli obrazisz Włocha, bez względu na to lekko czy mimowoli, on musi się zemścić i wepchnie ci nóż w plecy. Był to jej zwykły frazes: „Wepchnie ci nóż w plecy“.
Chociaż zrana tegoż dnia pragnąłem żarliwie zobaczyć Black Matt‘a, zabijającego Tom‘a Morrisey, w owej chwili nie miałem wcale ochoty dostarczyć tancerzom widowiska z siebie z wepchniętym nożem w plecach. Wówczas nie umiałem odróżnić teorji od praktyki. Wierzyłem święcie w słuszność twierdzeń mej matki co do charakteru Włochów. Miałem przytem bardzo słabe zaufanie co do niezłomnych zasad gościnności tych ludzi. Widziałem w nich przecież podstępnych, zmysłowych, zbrodniczych Włochów, u których znalazłem się w gościnie. Wpojono we mnie, że jeżeli ich obrażę, rozprawią się ze mną nożem tak niezawodnie, jak niezawodnie koń kopnie kogoś, kto podejdzie za blisko kopyt i będzie go drażnił. W dodatku, ten Włoch miał owe straszne czarne oczy, o których tyle słyszałem od matki. To były istotnie inne oczy, aniżeli te które widziałem wokoło, inne, niż oczy niebieskie, szare, piwne mojej rodziny, inne, niż oczy jasne, lub idealnie niebieskie Irlandczyków. Chociaż Peter wypił przedtem niewiele, jednakże oczy jego były iskrząco czarne, i miały błyski iście djabelskie. Było w nich coś tajemniczego, niepojętego, a czemże byłem ja, siedmioletnie dziecko, abym mógł zanalizować i poznać się na żartobliwej grozie ich wyrazu. Widziałem w nich tylko moją niechybną śmierć i odmówiłem wypicia wina już bardzo niezdecydowanie. Czarne oczy stawały się coraz sroższe i bardziej rozkazujące, a Peter podsuwał mi kielich coraz bliżej.
Cóż miałem począć? Widziałem śmierć przed oczami i chociaż dotychczas nie doświadczałem jeszcze lęku przed śmiercią — w tej chwili doznałem go. Podniosłem kielich do ust i oczy Petra rozjaśniły się. Było to wielką ulgą dla mnie. Ale wino było udręczeniem. Było to tanie, świeże wino, gorzkie i kwaśne, wytłoczone z liści, z odpadków z winnic i resztek z beczek, a smakowało o wiele gorzej, niż owo piwo z przed dwóch lat. Nie pozostało mi nic innego jak wypić je tak, jak pije się lekarstwo. Tak też zrobiłem. Przechyliłem głowę i połknąłem jednym haustem. Przełykałem je tak, jak truciznę, bo przecież to była trucizna dla mych dziecięcych tkanek i błon.
Przypominając sobie to zdarzenie, teraz rozumiem, że Peter był zdumiony. Nalał mi znowu pół kielicha i posunął mi poprzez stół. Struchlałem ze strachu, zrozpaczony losem, który przypadł mi w udziale, przełknąłem drugi kielich podobnie jak pierwszy.
Tego było za wiele dla Petra. Musiał się pochwalić fenomenalnem dzieckiem, jakie odkrył. Zawołał Dominika, młodego wąsatego Włocha, aby popatrzył na widowisko. Tym razem dali mi pełny kielich. Każdy zrobi wszystko, aby żyć! Chwyciły mię bóle w żołądku, opanowałem jednak mdłości i przełknąłem znowu kielich wina.
Dominik nigdy jeszcze nie widział dziecka o takiej heroicznej wytrzymałości. Dwa razy jeszcze napełniano mi kielich, zawsze po brzegi i pilnowano aby cała zawartość zniknęła w mem gardle. Wówczas mój popis obudził ogólne zainteresowanie. Robotnicy włoscy w średnim wieku, starzy wieśniacy nie mówiący po angielsku, i ci wszyscy, którzy nie tańczyli z dziewczętami, otoczyli mię wokoło. Byli czarni, dziko wyglądający, w czerwonych koszulach opasanych pasami, a wiedziałem, że tacy noszą noże; otoczyli mię wkrąg, podobni do chóru piratów. Peter i Dominik kazali mi popisywać się przed nimi pijaństwem.
Może nie mam dostatecznej fantazji, może jestem głupi, może w moich pojęciach jestem uparty i tępy jak osioł, ale nie chciałbym się znaleźć nigdy w podobnie krytycznej sytuacji. Chłopcy i dziewczęta tańczyli i nie było nikogo, ktoby mi przyszedł z pomocą. Ile wypiłem, nie wiem. W mojej pamięci o tem zdarzeniu pozostało na długie lata wspomnienie strachu, jaki czułem wśród tej zgrai morderców; pozostał obraz niezliczonej liczby kielichów czerwonego wina, podsuwanych mi przez stół i wlewanych przeze mnie do palącego gardła. Wino było bardzo złe, lecz nóż w plecach jeszcze gorszy, a ja chciałem żyć za każdą cenę.
Rozważając dziś zdarzenia owego dnia z pomocą mego pijackiego doświadczenia, rozumiem teraz, dlaczego nie zwaliłem się wówczas omdlały pod stół. Jak mówiłem, byłem struchlały, zamarły ze strachu, byłem sparaliżowany. Jedyny ruch, jaki wykonywałem, było to przenoszenie nieskończonej ilości kielichów do ust. Byłem zatrutem nieruchomem naczyniem do tej ilości wlewanego wina. Wlewałem inercyjnie do sparaliżowanego ze strachu żołądka. Byłem za bardzo odurzony, aby mój organizm mógł reagować. A cała zgraja Włochów przyglądała się i podziwiała fenomenalne dziecko, które wychylało sang-froid tyle wina, jak automat. Nie będzie to wcale przechwałką pyszałka, gdy ośmielę się stwierdzić, iż czegoś podobnego nikt z nich nigdy nie widział. Czas uchodził. Wreszcie pijani chłopacy, którzy prowadzili rej wśród trzeźwych dziewczyn, postanowili odjazd. Znalazłem się przy drzwiach, obok mej małej towarzyszki. Ona nie miała jeszcze mego doświadczenia, ale była trzeźwa. Przyglądała się z ciekawością niepewnym ruchom chłopców, którzy usiłowali iść prosto obok swych dziewczyn, i wreszcie zaczęła ich naśladować. Wydawało mi się to bardzo zabawne i również zacząłem zataczać się tak, jak pijani chłopcy. Ale moja Irlandka była trzeźwa, a mnie przy każdym prędkim ruchu uderzało do głowy. Nawet kiedy wyruszyliśmy w powrotną drogę, musiałem być daleko rozważniejszy od niej. W kilka minut później stanąłem zdumiony. Zobaczyłem, jak jeden z chłopaków zakołował się z pół tuzina razy i zatrzymał się raptownie nad brzegiem rowu, ponuro wpatrując się w głąb i, ponuro rozmyślając wpadł do niego. Był to dla mnie dziwnie drażniący i śmieszny wypadek. Chwiejąc się, zbliżyłem się do rowu z mocnem przeświadczeniem, że utrzymam się na brzegu. Oprzytomniałem jednak w rowie, w momencie, kiedy kilka przestraszonych dziewcząt wyciągało mię stamtąd.
Po tym wypadku nie próbowałem już udawać pijanego. Przestało mię to bawić. Dostałem zawrotu głowy i szeroko otwartemi ustami oddychałem ciężko. Dziewczęta prowadziły mię pod ręce, ale nogi moje były jakby ołowiane. Alkohol uderzał mi do głowy, uciskał serce. Gdybym był wątłem dzieckiem, jestem przekonany, że eksperyment byłby mnie zabił. I tak wiem, że byłem bliski śmierci, z czego zresztą dziewczęta nie zdawały sobie sprawy. Słyszałem jak się kłóciły między sobą, czyja to wina; niektóre z nich płakały nade mną i z powodu nieprzyjemnych skutków postępowania chłopców. Ale nie interesowałem się tem wcale. Dusiłem się i potrzebowałem powietrza. Ruch był dla mnie męczarnią. Musiałem oddychać ciężko, z trudnością. Chociaż dziewczęta podtrzymywały mię, było jednakże cztery mile do domu. Pamiętam jak błędnemi oczami ujrzałem jakiś mały mostek wpoprzek drogi, gdzieś na dalekiej przestrzeni. W rzeczywistości nie było nawet stu stóp do niego. Kiedy doszliśmy, opuściłem się, i rozciągnąłem się na nim, dysząc ciężko. Dziewczęta usiłowały mię podnieść, ale byłem bezwładny i dusiłem się. Krzyk dziewcząt zaalarmował Larry’ego, młodego siedmnastoletniego pijaka, który próbował mię ocucić, wskakując mi na piersi. Przypominam sobie to jak przez mgłę, jak również, że dziewczęta, przykucnąwszy, szamotały się z nim, póki nie zdołały go odciągnąć. Zresztą nie wiedziałem o niczem, chociaż później opowiadano mi, że Larry zranił się pod mostem i całą noc tam przepędził.
Kiedy przyszedłem do siebie, było już ciemno. Nieśli mię nieprzytomnego cztery mile i położyli mię do łóżka. Byłem chory i pomimo strasznego osłabienia serca i tkanek, ciągle jeszcze wpadałem w szał delirium. Wszystko co żyło najokropniejszego i przerażającego w mej dziecięcej wyobraźni męczyło mię, najstraszliwsze wizje stawały się dla mnie czemś realnem. Widziałem zbrodniarzy w momencie mordu, byłem ścigany przez bandytów. — Piszczałem, walczyłem, wyrywałem się. Moje cierpienia były nieopisane. W chwilach przytomności słyszałem głos matki: „On oszalał. Mózg dziecka tego nie wytrzyma”. A kiedy wpadałem znowu w szał delirium, dręczyła mię myśl, że będę zamknięty w murach szpitala dla warjatów, i dozorcy będą mię bili i będę otoczony wrzeszczącymi warjatami.
Jeden obraz wrył się głęboko w moją dziecięcą wyobraźnię, a mianowicie: było to opowiadanie starszych o okropnych norach w San Francisko, w dzielnicy chińskiej. W chwilach delirium wędrowałem pod ziemię, poprzez tysiące tych nor, i poza zamkniętemi żelaznemi drzwiami cierpiałem strasznie i przeżywałem własną śmierć po tysiące razy. A kiedy szukałem ojca, zobaczyłem go siedzącego w tych podziemnych norach, przy kartach z Chińczykiem, grającego o wielką stawkę złota. Wtedy cała moja wściekłość wyładowała się w najpotworniejszem przekleństwie. Usiłowałem się podnieść, szarpałem się, kiedy mię chcieli przytrzymać i kląłem mego ojca aż ściany drżały. Wszystkie niezrozumiałe dla dziecka brudy, o jakich obiegały plotki po całej okolicy i opowiadali sobie mężczyźni, uprzytomniłem sobie i chociaż nigdy przedtem nie śmiałem wymówić podobnych słów — teraz płynęły one ze mnie potokiem, i przeklinałem mego ojca, siedzącego tam pod ziemią i grającego z długowłosym Chińczykiem o długich pazurach.
Dziwne zaiste, że serce i mózg mój wytrzymały tą straszną noc. Arterje i nerwy siedmioletniego dziecka zaledwie zdolne były oprzeć się okropnemu paroksyzmowi, który mną wstrząsał. Tej nocy nikt nie zasnął w naszym domu o cienkich ścianach, podczas gdy ja wiłem się w kleszczach John’a Barleycorn. Larry pod mostem napewno nie uległ podobnemu atakowi delirium. Jestem przekonany, że jego sen był tępy, bez mar i nazajutrz rankiem obudził się trochę pewno kwaśny i nadęty, i jeżeli on jeszcze żyje — to nawet nie pamięta tej nocy, przeszła ona dla niego bez szczególniejszych wrażeń. Mój mózg natomiast był spalony na zawsze przez ten eksperyment. Opisując to zdarzenie dziś, w trzydzieści lat później, każdy obraz widzę wyraźnie, ostro zarysowany, każdy ból odczuwam tak żywo i dokładnie, jak czułem owej nocy.
Odchorowałem to ciężko i nie potrzebowałem żadnych przestróg mej matki, aby unikać na przyszłość John’a Barleycorn. Moja matka była przerażona do głębi. Czuła, że popełniłem coś złego, bardzo złego, że postąpiłem wbrew jej naukom. Ale dlaczego to się stało, nigdy nie pozwolono mi wypowiedzieć się, a zresztą brakowałoby mi właściwych słów, aby wyjaśnić psychologję mego postępku — jakże mogłem powiedzieć mojej matce, że to właśnie jej dowodzenia były bezpośrednią przyczyną mego wybryku? Gdyby nie jej teorje o czarnych oczach i o charakterze Włochów, nigdy nie byłbym wziął do ust tego kwaśno-gorzkiego wina. I nawet później, jako dorosły mężczyzna, nie powiedziałem jej nigdy istotnej prawdy o tej żałosnej sprawie.
W czasie mej choroby uświadomiłem sobie niektóre fakty, zresztą bardzo jasne dla wszystkich. Popełniłem grzech wielki, byłem winny, a jednocześnie czułem całą niesprawiedliwość losu. Nie była to przecież moja wina, nie chciałem zrobić nic złego. Uczyniłem jednak mocne postanowienie nigdy nie tknąć trunków. Może żaden wściekły pies nie bał się tak wody, jak ja alkoholu.
Doświadczenie jakie nabyłem, tak smutne dla mnie, nie zdołało jednakże ocalić mię od haniebnej znajomości z John’em Barleycorn. Wszystko naokoło pchało mnie siłą konieczności ku niemu. Przedewszystkiem, wszyscy dorośli, nie wyłączając mojej matki, bardzo krańcowej w swych poglądach, zapatrywali się na mój wybryk zbyt tolerancyjnie. Był to dla nich dobry kawał, coś bardzo zabawnego. To nie był żaden wstyd dla nikogo. Nawet chłopacy i dziewczęta żartowali sobie i kpili z różnych szczegółów tego zdarzenia. Opowiadali sobie z humorem, jak Larry wskoczył na mnie, jak spał pod mostem, i co się przytrafiło chłopakowi, który wpadł do rowu. Tak, jak powiedziałem, o ile mogłem zauważyć, nie było żadnego wstydu dla nikogo. Było to coś śmiesznego, djabelnie dowcipnego, jaskrawy i głośny epizod w monotonnem życiu robotników na tem smutnem, spowitem mgłami, wybrzeżu.
Włoscy fermerzy opowiadali sobie o moim wybryku, jako o czemś naturalnem; klepali mię po ramieniu, aż wreszcie odczułem coś, jakby dumę z heroicznego czynu. Piotr i Dominik, a także i inni Włosi chełpili się mojem pijackiem bohaterstwem. Strona moralna nie istniała wśród tego otoczenia. Zresztą — wszyscy pili. Nie było ani jednego abstynenta w tej kompanji. Nawet nauczyciel w naszej wiejskiej szkółce, siwiejący już pięćdziesięcioletni mężczyzna, dawał nam urlopy z okazji swych zapasów z siłą John’a Barleycorn, w których bywał zwykle pokonany. Nie miałem więc żadnych duchowych przeszkód, dzielących mnie od John’a Barleycorn. Moje obrzydzenie do niego było czysto fizyczne. Nie znosiłem poprostu smaku przeklętych trunków.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.