Przejdź do zawartości

John Barleycorn/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Jack London
Tytuł John Barleycorn
Wydawca E. Wende i Spółka
Data wyd. 1926
Druk Drukarnia L. Wolnickiego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antonina Sokolicz
Tytuł orygin. „John Barleycorn“
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ II

Lecz zanim zacznę pisać, muszę prosić czytelnika, aby towarzyszył mi z całą życzliwością, a ponieważ życzliwość jest warunkiem zrozumienia, muszę skłonić czytelnika, aby zaczął od zrozumienia mnie, dla kogo i o czem chcą pisać. Przedewszystkiem jestem pijakiem z przyzwyczajenia. Nie mam ograniczonej predyspozycji do alkoholu. Głupi nie jestem, świnią nie jestem. Znam kunszt pijaństwa od A do Z, i wyrobiłem sobie zdanie o działaniu alkoholu. Nigdy wprawdzie nie byłem pijany do nieprzytomności, ani też nie chwiałem się na nogach. Krótko mówiąc, piłem jak zwykły, normalny człowiek, to jest zasadniczy punkt sprawy: piszę o wpływie alkoholu na zwykłego, normalnego człowieka. Nie mam ani słowa do powiedzenia o rzadkich, nie wchodzących w rachubę, wyjątkowych degeneratach. Mówiąc ogólnie, spotykamy dwa typy alkoholików. Jeden, to człowiek znany wszystkim, głupi, bez wyobraźni, którego umysł zjedzony jest przez bakcyle. Taki chodzi przeważnie szeroko rozstawiając nogi, chwiejąc się, wpada często do rynsztoka, a u szczytu swej ekstazy widzi niebieskie myszy i różowe słonie. Taki typ służy zawsze jako temat do kpin i dowcipów w pismach humorystycznych.
Drugi typ pijaka ma wyobraźnię żywą. Nawet kiedy najwięcej wypił, chodzi prosto i naturalnie, nie chwieje się, ani nie pada i wie zawsze dokładnie, gdzie jest i co robi. To nie ciało, a umysł jego jest pijany. Może nawet olśniewać iskrzącym dowcipem albo okazywać rozlewną serdeczność. Albo też, może widzieć zjawy i duchy kosmiczne, rozumujące logicznie w formie sylogizmów. W tych momentach, człowiek ten bezlitośnie odziera łaskę najzdrowszych złudzeń z życia i ponuro rozmyśla o żelaznej obręczy konieczności, okręconej około szyi jego duszy. To jest godzina, w której przebiegły John Barleycorn triumfuje. Jakże łatwo dla każdego człowieka stoczyć się do rynsztoka. Ale jest to straszna chwila dla człowieka trzymającego się prosto i mocno na nogach naraz dojść do przekonania, że w całym wszechświecie nie znajdzie innego wyzwolenia prócz w przeczuwanym momencie śmierci. Człowiek ten przeżywa właśnie godzinę białej logiki (o czem dalej obszerniej), wtedy jasno pojmuje, że może znać tylko prawo rzeczy — znaczenia rzeczy nigdy. To jest ta niebezpieczna godzina. Stopy nieszczęśnika dotknęły już ścieżki prowadzącej do grobu.
Wszystko stało się jasne dla niego. Wszystkie doczekania mózgowe na temat nieśmiertelności są albo paniką przerażonych śmiercią umysłów, albo przeklętym, po trzykroć przeklętym darem wyobraźni. Oni nie mają nawet instynktu śmierci; brak im woli, aby przyjąć śmierć ze spokojem, kiedy ta stoi już tuż obok. Oni sami oszukują się, łudząc się, że uda im się przechytrzyć grę i przemycić się, pozostawiając innym stworzeniom ciemny grób, albo niszczący żar krematorjum. Lecz człowiek ten w godzinę swej białej logiki wie, że tamci oszukają się, i przechytrzą tylko siebie. Jeden los czeka wszystkich. Niema nic nowego pod słońcem nawet wtedy, kiedy słabe dusze tęsknią do nieśmiertelności. Wie on jednak dobrze, wie dobrze, ten trzymający się mocno na nogach. Złożony jest tylko z ciała, wina i przebłysków promieni słońca, oraz pyłu ziemskiego, jest słabiutkim mechanizmem, zrobionym na krótką chwilę, aby być objektem do analizy dla doktorów duszy, jak i doktorów ciała, aby ostatecznie zostać wyrzuconym na kupę odpadków.
Naturalnie wszystko to jest chorobą duszy i chorobą życia. Człowiek wyobraźni taką karą opłacać musi swą przyjaźń z John’em Barleycorn. Karę tą łatwiej i prościej płaci człowiek głupi. Pije aż do tępej nieświadomości. Śpi snem zaczadzonego, a jeżeli śni, sny jego są mgliste i nieartykułowane. Ale człowiekowi wyobraźni Barleycorn nasłać potrafi swe bezlitosne, upiorne sylogizmy białej logiki. Wówczas patrzy on na życie i jego przejawy oczami chorego na żółtaczkę, pesymisty, filozofa niemieckiego. Rozdziera wszelkie iluzje. Przewartościowuje wszystkie wartości. Dobro jest złem, prawda jest oszustwem, a życie to kpiny. Z wysokości swego manjactwa, z pewnością boga osądza całe życie, jako zło. Żona, dzieci, przyjaciele, w jasności światła jego logiki, to tylko podstęp i fałsz. Już odtąd nie da się wziąć na kawał. On ich przejrzał nawskroś i wszystko co w nich widzi, to tylko ułomność, lichota, plugastwo, politowania godne. To są tylko nędzne małe egoizmy. Ot, jak wszystkie inne stworzonka ludzkie, trzepoczące się w krótkim tańcu życia, niby jętka majowa. Oni nie są wyzwoleni. To tylko marjonetki trafu. I on jest takim. On to wie. Lecz jest różnica: on to widzi; on sobie z tego zdaję sprawę, on to wie. On zna tylko jedno wyzwolenie: może uprzedzić dzień swej śmierci. Może wyzwolić się ze wszystkiego, co nie jest dobre dla człowieka stworzonego aby żył, kochał i był kochanym. Tak, samobójstwo, gwałtowne lub powolne, nagły skon, albo stopniowe wygasanie przez szereg lat, jest ceną należną John’owi Barleycorn. Żaden jego przyjaciel nie może uniknąć tej rzetelnej, należnej mu zapłaty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Griffith Chaney i tłumacza: Antonina Sokolicz.