Jep Bernadach/Rozdział X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Pouvillon
Tytuł Jep Bernadach
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1905
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. Jep
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Dusza w męce.

Nadeszły żniwa. Od pierwszych przebłysków świtu Galderyk i stary Bernadach żęli zboże na uboczy Rumengas, kawałku pola wąskiem a długiem, położonem na stoku góry Tét poniżej Katlaru. Pracowali usilnie nie podnosząc głowy, chyba by spojrzyć przed siebie. Ojciec na przodzie, syn w miedzy sąsiedniej z boku, poruszali miarowo sierpami, rzucali garści zżętych źdźbeł na ściernisko ruchem ściśle wyrachowanym i stąpali blisko siebie, dotykając się prawie ramieniem tak, że każdy większy zamach sierpa jednego z nich musiałby skaleczyć drugiego. Wolno sunęli krok za krokiem w jednym rytmie, w jednym tempie, jak dwa noże jednej maszyny. Doszedłszy do końca skiby prostowali grzbiety, oddychali chwilę ciężko i rozpoczynali pochód w stronę przeciwną. Zboże posiane w rodzajnej glebie wystrzeliło na wysokość człowieka. Źdźbła były tęgie, kłosy ciężkie, przed żniwiarzami wznosił się niby mur łan zwarty, oporny. Opór ten, oznaka obfitego plonu, podniecał Bernadacha. Rzucał się na zboże z głową pochyloną na dół. Galderyk pracował nie tak równo. Chwilami ruchy jego stawały się miękkie, to znów gwałtowne, gdy spostrzegł, że pozostaje w tyle.
Nie bardzo myślał o tem co robi i ochoty wielkiej nie miał do pracy. Nie lenił się, myślał tylko o czemś zgoła innem. I nie pierwszy to raz go nachodziła ta zaduma. Od niejakiegoś czasu wzorowy robotnik opuszczał się, ustawał w gorliwości. Ojciec musiał go rano budzić, wydobywać prawie z łóżka, bo zasypiał godzinę piania kogutów. Dziwiła Bernadacha ta zmiana nagła. Kiedy nie było dużo do roboty można było jeszcze wytrzymać, ale w dzień żniwa?
— Dalej, ruszajże się ospalcze! — wołał nań. — Teraz przy chłodzie tak ci idzie robota? Cóż będzie dopiero o południu, gdy słońce palić zacznie. Dalej, spiesz się, czas najwyższy, kłosy przejrzałe, ziarno poczyna się sypać. Jeśli się będziemy tak guzdrali, ptaki niebieskie zjedzą wszystko. A byłoby przecież szkoda!
Nie odpowiadając Galderyk spieszył się tnąc sierpem z wściekłością. Już wiele razy przewędrowali pole od końca w koniec. Słońce wzbijało się w górę i rzucało na ubocz snopy żaru i światła. Pomiędzy połyskliwą rzeką a zębatymi skałami na szczycie góry, zda się rozpalonemi do białości leżał łan martwy w ciszy i chwale, jak masa stężałego złota. Rosa parowała, kłosy pękały z trzaskiem, ziarno się sypało na ziemię z metalicznym pogłosem. Świeżość ranka znikła, śpiewać przestały szpaki, ukryte w gęstwie leśnej. Teraz rozbrzmiewał koncert koników polnych. Ćwierkały coraz to głośniej, coraz to potężniej, jakby upojone słońcem. Ćwierk koników i świst sierpów, te dawne dźwięki mięszały się z sobą, odpowiadały sobie, wiodły w dziwnej martwocie i ciszy wiejskiej dziwne rozmowy. Czasem z pod nóg żniwiarzy pomknęła zwinka, mała szara jaszczurka, lub przepiórka podleciała i siadła niedaleko, patrząc co robią, zaniepokojona o swoje gniazdo ukryte wśród zboża. Czasem też przyciszonym szeptem płynął pogłos ciężkich oddechów obu mężczyzn, gorączkowych, spazmatycznych, rozdzierających spiekłe piersi.
Na końcu skiby Bernadach podniósł się i spojrzał w stronę Katlaru, przysłaniając oczy ręką od słońca.
Poprzez opary leżące na rozłogach widniała czerwona plama spódnicy kobiecej. Posuwała się zwolna skalną ścieżyną z góry.
— Matka nadchodzi i niesie nam obiad. Dość! — rozkazał stary Galderykowi. — Dość na dziś rano.
Było dosyć w istocie, a nawet za dużo. Spotnieli, złamani umęczeniem obaj powoli poszli ku rzece. Śmiałym rzutem Bernadach utkwił sierp swój w pniu topoli i usiadł opierając oń plecy, podczas gdy Galderyk rzuciwszy narzędzie na ziemię padł ciężko w trawę, bujnie porastającą brzeg rzeki. Leżał bez ruchu z wyciągniętemi ramiony. Przybycie Aulari, rozpakowywanie koszyka, brzęk talerzy, apetyczny zapach wydobywający się z garnka z zupą, przeszły bez wrażenia. Wydawało się, że nic nie widzi, niczego nie słyszy.
— Talerz twój napełniony, na cóż czekasz? spytała Aulari.
Galderyk się podniósł, pochwycił baryłkę z czerwonem winem, którą Aulari wydobyła z koszyka. Przechylił w tył głowę i pił.
— A to ci się pić chciało chłopcze! — rzekł Bernadach.
— Jeśli powtórzysz jeszcze parę razy baryłka wypróżni się niedługo. Dzięki Bogu dość wody w rzece.
— A teraz jedz zupę — dodała Aulari. — Nie żałuj sobie, jest dosyć w garnku.
— Trzeba jeść, po pracy! — zauważył Bernadach połykając szybko swą porcyę. — Zboże gęste tutaj i ostów też nie brak. Ziemia bujna, żywi zarówno dobre, jak złe rośliny. A niech je tam... te osty; mam ręce całkiem pokrwawione... Mniejsza z tem, z obiadem w żołądku i kieliszkiem prościuchy, da sobie człowiek radę przy żniwie. Jeszcze chochlę stara... ta zupa da się jeść. No, jakże tam synaczku?
Galderyk ledwie tknął się jedzenia i opadł znowu w trawę. Kapelusz słomiany zasunął na twarz dla ochrony przed słońcem i zdawało się, że śpi.
— Cóż ci to takiego? — spytał ojciec.
— Pewnie upał odjął ci apetyt — rzekła Aulari.
Galderyk milczał.
— No, cóż ci jest? Jeśli jesteś chory powiedz, będziemy cię kurować — ciągnął dalej Bernadach. — Już od kilku dni jesteś w złym humorze. Z wiosną panowała febra, czyś może jej się nabawił.
— Nie mam febry.
— Trudno byś żył powietrzem. Wiem, że ci coś brakuje. Powiedz.
— I na cóż się skarżyć, gdy niema na to rady! — rzekł głucho Galderyk.
— Niema rady? — Czyś oszalał, cóż to takiego?
— Chory jestem na głowę... na myśl jedną, która w niej tkwi.
— Ależ to ostatnie głupstwo chorować wskutek myśli!... — Bernadach wzruszył ramionami. — Dalejże chłopcze, otrząśnij się z tego i zjedz zupę.
Ale Galderyk mówił dalej:
— Wy wszyscy nie rozumiecie się na tem. Myśl... to jest rzecz zła, bardzo zła, to gryzie... to wpija pazury, to obala człowieka na ziemię, podobnie jak cios pięści, albo noża.
— Pomięszało ci się w głowie chłopcze, nie rozumiem cię!
— Pocóż więc ojciec wyciąga mnie na słowa. Zostaw mnie w spokoju. Wygrzebię ja się z tego sam, albo zdechnę... to rzecz moja...
— Ja cię rozumiem! — przerwała Aulari. — Wiem o co idzie. Myśl — u młodego chłopca... wiem ja co to takiego. Zakochałeś się widać Galderyku! A ukochana twoja posprzeczała się z tobą. Nieprawdaż, że to jest cała choroba. Powiedz, odgadłam?
— Jeśli tylko tyle... to głupstwo! — oświadczył Bernadach. — Nie gryź się daremnie... pogniewała się twoja kochanka, no to się i przeprosi... a jeśli się nie przeprosi, to i tak głupstwo... znajdziesz sobie drugą. Czyż mało kobiet?... phi! tego nie zabraknie chyba nigdy!
— Dla mnie istnieje tylko jedna... a ta jedna mnie nie chce... choć, gdyby mnie chciała, to ty ojcze nie zgodziłbyś się...
— Nie wymieniaj nazwiska, założę się, że to ta gęś Bepa... ta dziadówka dragona! Bez grosza to... Myślałem, że ta historya dawno skończona. Wspominałeś mi o tem nawet jeszcze przed śmiercią jej ojca i odrzekłem: Nie! Od tego czasu nie pisnąłeś ani słówka. Myślałem, że to minęło.
— I ja tak myślałem — westchnął Galderyk — ale powróciło jeszcze silniejszem jak było przedtem. Teraz już zapóźno... jest po słowie z Jepem.
— Tem lepiej! — zadecydował Bernadach. — Ten nicpoń nie wart złamanego grosza, będą stanowili dobraną parę.
— Cicho bądź, nie zapieraj się własnego dziecka — odezwała się Aulari. — Tyś sam jest winien cierpienia Galderyka, Bóg karze cię za to, żeś wygnał z domu młodszego syna!
— Dasz ty mi raz spokój z tym twoim Jepem?... Nad nim zrobiłem już krzyż. Mam tylko jednego syna. Pomóż mi lepiej przemówić mu do rozumu.
— Czyż myślisz ojcze, że nie usiłowałem sobie tego sam wytłumaczyć? Czy myślisz, że zagłębiam się w mem nieszczęściu dla przyjemności cierpienia? Wszystko co mi możesz powiedzieć, powiedziałem sobie sam, może jakie sto razy. A nie pomogło wcale. Opętała mię ta Bepa, muszę ją mieć. Jeśli Jep się z nią ożeni... będzie nieszczęście... znam siebie!
— Ależ dajże pokój chłopcze. Widzisz, nic straconego jeszcze. Oni przecież jutro nie pójdą do ślubu. Jep jest za młody, a interesy w kuźni nie idą najlepiej. Może niedługo ci Malhibernowie zostaną bez chleba. Gdy nie będzie miała co włożyć do ust, Bepa stanie się przystępniejszą. Tak czy owak będziesz ją miał, a zaspokoiwszy fantazyę powiesz: Bądź zdrowa!... i przestaniesz o tem wszystkiem myśleć.
Aulari wybuchnęła:
— Nie słuchaj ojca! — krzyknęła.
A zwracając się do męża mówiła:
— Czyż ci nie wstyd dawać podobne rady synowi? Jesteś przecież chrześcianin, człowiek stary! Przytem te rady są zupełnie bez wartości. Jakże możesz przypuszczać, by Galderyk chciał czekać tak długo!... Dzięki Bogu... ja jako matka widzę rzecz zgoła inaczej. Chłopak jest chory, rzucono nań uroki. Już jako mały cierpiał na to. Przypomnijże sobie. Gdy go taka melancholia nachodziła stawał się jakby obłąkany, nie poznawał ludzi. Jednego razu mało co nie umarł. Zesztywniał, oczy mu się przewróciły jakby miał konwulsye. Wtedy to wyleczyła go stara Barabianna. Odmówiła pacierze i dała mu zażyć słynnej swej konfitury z głogu. Kosztowało nas to drogo... trudno... ale dziecko się uratowało. Takiego mu i dziś potrzeba lekarstwa.
— Tak, to... a przytem praca!... — zakończył Bernadach. — Dalej chłopcze, do roboty! Niema nic lepszego na rozjaśnienie w głowie, jak dobrze spocić się przy robocie, chodź!
Powstał, poprawił paska na biodrach. Z sierpem w garści, wyprostowany, czekał na skraju nowego zagona na syna.
— Dalejże, spiesz się, zaczynajmy!
I znowu w ciszy rozległ się świst sierpów, ponad łanem poczęły wznosić się i opadać dwa grzbiety, a w dali na białej drodze wijącej się uboczą czerwona spódnica Aulari nikła powoli, aż zatonęła w potokach światła słonecznego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Pouvillon i tłumacza: Franciszek Mirandola.