Strona:Emil Pouvillon - Jep Bernadach.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jone słońcem. Cwierk koników i świst sierpów, te dawne dźwięki mięszały się z sobą, odpowiadały sobie, wiodły w dziwnej martwocie i ciszy wiejskiej dziwne rozmowy. Czasem z pod nóg żniwiarzy pomknęła zwinka, mała szara jaszczurka, lub przepiórka podleciała i siadła niedaleko, patrząc co robią, zaniepokojona o swoje gniazdo ukryte wśród zboża. Czasem też przyciszonym szeptem płynął pogłos ciężkich oddechów obu mężczyzn, gorączkowych, spazmatycznych, rozdzierających spiekłe piersi.
Na końcu skiby Bernadach podniósł się i spojrzał w stronę Katlaru, przysłaniając oczy ręką od słońca.
Poprzez opary leżące na rozłogach widniała czerwona plama spódnicy kobiecej. Posuwała się zwolna skalną ścieżyną z góry.
— Matka nadchodzi i niesie nam obiad. Dość! — rozkazał stary Galderykowi. — Dość na dziś rano.
Było dosyć w istocie, a nawet za dużo. Spotnieli, złamani umęczeniem obaj powoli poszli ku rzece. Śmiałym rzutem Bernadach utkwił sierp swój w pniu topoli i usiadł opierając oń plecy, podczas gdy Galderyk rzuciwszy narzędzie na ziemię padł ciężko w trawę, bujnie porastającą brzeg rzeki. Leżał bez ruchu z wyciągniętemi ramiony. Przybycie Aulari, rozpakowywanie koszyka, brzęk talerzy, apetyczny zapach wydobywający się z garnka