Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Laridon był posłuszny. Wziął pióro ze stołu, zamaczał i choć z niechęcią gotów był do pisania.
— Cóż mam pisać? Już dawno jestem gotów!
— No, to dobrze! — odpowiedział Rodille — uważaj bratku! — Rzekłszy to, począł dyktować!
— Ktokolwiek byłby w stanie dowieść pokrewieństwa z niejakim Andrzejem Bernard, urodzonym w roku 1765 we wsi Saint Ferreal, w dawniejszej prowincyi Franche Comté, departamencie Jura, raczy się bezzwłocznie zgłosić do pana Laridona, adwokata, mieszkającego w Paryżu, na ulicy muzealnej, numer pierwszy, gdzie ważne wiadomości mogą mu być udzielone.
Rodille wstrzymał się.
— Cóż dalej? — zapytał piszący.
— Nic dalej. Widzisz pan teraz, jak niepotrzebnie się uniosłem dla takiej drobnostki. Teraz już cię nie potrzebuję więcej i możesz dzień przebyć, jak ci się żywnie podoba.
Rodille zadzwonił.
Natychmiast z przyległego pokoju otworzono drzwi. Paweł Mercier jawił się.
— Czyś mnie pan wołał, panie Rodille? — zapytał Paweł nieśmiało.
— Tak jest.
— Cóż potrzeba?
Rodille wziął kartkę, na której Laridon pisał co było dyktowane i wręczył ją Pawłowi mówiąc:
— Przepisz pan to pismo cztery razy i zanieś je do Monitora, Journal des Debats, Constitutionela i Gazety Francuskiej i zapłać za umieszczenie, na co daję sto franków. Każ pan sobie dać kwity, że anonse zapłacone zostały.
— Natychmiast to uskutecznię, panie Rodille.
— Gdy się pan z tem uporasz, to pójdź do owego małego domku na Boulevard du Temple.
Gdy Rodille te słowa wymawiał, oblicze Pawła, pokraśniało widocznie.
— Do pana Hornera? — zapytał Paweł.
— Tak jest. Powiedz pan doktorowi, że go dziś odwidzieć nie mogę, a przytem dodaj, że go proszę, aby mi napisał, jeźli co ważnego ma do doniesienia.
— Dobrze, panie. Rodille.
— Więc idź pan i powracaj jak najrychlej.
Paweł Mercier opuścił gabinet niepospolicie wzruszony.
— Tak, tak — rzekł Laridon. — Po ogłoszeniu tych słów w czterech najgłówniejszych dziennikach paryskich, krewni Andrzeja Bernard, jeźli jacy istnieją, nie omieszkają pospieszyć do naszej kancelaryi.
— Liczę na to.
— Potem przypadnie mi udzielenie im ważnych wiadomości wedle pańskiego rozkazu.
— Oczywiście.
— Otóż nie wiem ani słowa z tego, co potrzeba będzie powiedzieć.
— Mało na tem zależy, bo ja sam zgłaszających się przyjmę.
— Być by mogło — dodał Laridon — że przyjdą niespodziewanie, gdy pana w domu nie będzie. Myślę zatem, że to leży w interesie kancelaryi, gdzie za dyrektora uchodzę, abyś mi pan powiedział, jaką tym ludziom należy dać odpowiedź.
— To niepodobna — odpowiedział Rodille uśmiechnąwszy się.
— A to dlaczego?
— Bo tu idzie tylko o rzecz, która mnie dotyczy, nie uważam zatem kochany Laridonie, iżby było potrzebnem abym zaspokoił twoją ciekawość.
Laridon nie odpowiedział, lecz zmarszczył czoło z wyrazem niezadowolenia, a potem pomyślał:
— Aha! ty się obchodzisz ze mną jak z murzynem, ale poczekajno Rodille! Upokorzę ja ciebie! Przyjdzie chwila, że ci będę mógł odwetować, może nie rychło, to prawda, lecz w tem już moja rzecz; aby kreska na cię przyszła!
Pomyślawszy tak, wstał z krzesła, wziął kapelusz do ręki, skłonił się Rodillemu z udaną uprzejmością, a potem mimo dość wytwornego ubrania udał się do brudnej knajpy na ulicy Chantre, gdzie codziennie kilka godzin zwykł był przepędzać.
Gdy Rodille sam pozostał, dobył kluczów i otworzył niemi żelazną skrzynię przy biurku stojącą. Ze skrzyni wziął okładzinki do rąk, a otworzywszy je rozwinął w czworo złożony papier i czytał go może po raz setny w życiu. Papier ten nie był nic innego, jeno własnoręcznie przez Andrzeja Bernard a raczej barona Viriville pisany testament, który przed czternastoma laty w nocy dokonanej zbrodni zrabował był.
Opuśćmy teraz na chwilę dom, gdzie była kancelarya Rodillego, a udajmy się do pomieszkania doktora Hornera. Znamy od dawna część ogrodu, kędy przechodziła publiczność udająca się po radę do doktora. Teraz po raz pierwszy wstąpimy do miejsca, dokąd publiczność nie wchodziła. Miejsce to odgraniczało budynek główny od ulicy Faussée du Temple.
Ogrodnik magnetyzera utrzymujący kwiaty i drzewa w należytym porządku, nie zajmował się nigdy tą częścią ogrodu, który w zaniedbaniu przeistoczył się z czasem w prawdziwy las. Drzewa i krzewy nigdy nie strzyżone rozpościerały w tem miejscu swe gałęzie wolno we wszystkich możliwych kierunkach, a pasożyty i rośliny pnące się utworzyły nieprzebitą gęstwinę.
Nie było tu wcale żadnych chodników, bo wszystkie zarosły. Pozostała tylko wąska ścieżka, którą można było dostać się do środka, gdzie było dość obszerne, wysokiemi drzewami okolone miejsce.
W pośrodku tego miejsca znajdował się kamienny basen i sztuczna skała, na szczycie której umieszczona była statua Neptuna.
Miejsce to, gdzie nawet w południe dla mnogości liścia dosyć ciemno było, ożywiało mnóstwo śpiewaków, gnieżdżących się w gałęziach i mnóstwo skrzeczących żab, które w basenie zajęły mieszkanie.
Doktor i Pamela nie wchodzili tu nigdy i możemy śmiało twierdzić, że o istnieniu tej ustroni zaledwie wiedzieli. Natomiast Blanka Vaubaron chętnie odwidzała to miejsce. Spędzała ona w tem miejscu poranne godziny, dopokąd nie nadszedł czas magnetycznych konzultacyi. Kiedykolwiek miała wolną chwilę, udawała się tu, a usiadłszy na spróchniałej ławeczce, przysłuchiwała się świegotaniu ptasząt i czuła się szczęśliwą w tem zupełnem osamotnieniu.
Córka Jana Vaubarona liczyła w tej chwili lat ośmnaście. Nie można sobie przedstawić nic bardziej nadobnego i idealnego jak jej smukły wzrost. Nic nie mogło przewyższyć piękności jej łagodnego, bladego oblicza i włosów okalających jej miłą twarzyczkę. Cóż moglibyśmy powiedzieć o jej dużych, czarownych oczach barwy lazurowej? Dziewica ta w czarnem ubraniu w pośrodku odwiecznych drzew siedząca, godną była zaiste pędzla pierwszego malarza.
Nadspodziewanie i wbrew wszystkim uczonym teoryom, słabowite dawniej dziecię poczęło od czternastego roku życia coraz więcej sił nabierać. Blanka cieszyła się zdrowiem pomimo częstego nużącego zmęczenia, jakie po śnie magnetycznym zawsze uczuwała.
Blanka zapomniała z czasem, co się dawniej zdarzyło i tylko jakby we śnie przypominała sobie ojca, śmierć matki i wszystkie okropności, które jej porwanie poprzedziły. Nie wiedziała wprawdzie, co jest nieszczęście, a przecież czuła się nieszczęśliwą. Życie, jakie wiodła wcale się jej nie podobało, owszem było dla niej nieznośnem. Serce jej tęskniło za tkliwością właściwą kołu rodzinnemu. Otóż właśnie zbywało jej na rodzinie, której nic w świecie zastąpić nie mogło. Nadaremnie usiłowała zwrócić swe uczucia ku dwom istotom, z któremi codziennie się stykała, ku doktorowi i Pameli. Pomimo starań nie mogła uczuć ku nim najmniejszej skłonności.
Doktor obchodził się z nią zawsze łagodnie i uprzejmie, pomimo tego atoli w jego postępowaniu widoczny był chłód i obojętność. Pamela przeciwnie gardziła nią. Rodille wreszcie napawał ją przestrachem, który instynktowo uczuwała.
Kiedykolwiek nędznik ten znalazł się z nią sam na sam, nie omieszkał prawić jej nieznośne komplementy. Pewnego dnia nawet usiłował przemocą objąć ją w ramiona. Blanka poczęła krzyczeć, na co doktor nadbiegł i począł Rodillemu robić wyrzuty.
Skutkiem tego były febryczne wstrząśnienia, które cały niemal miesiąc trwały.
Gdy dziewczę dorosło, Fryderyk Horner począł mu udzielać nauki, lecz wykształcenie, jakie mu dał, było bardzo powierzchowne i rozciągało się li tylko na czytanie, pisanie i początki rachunków.
— Dla dziewcząt dosyć jest tego — mawiał doktor z ironią.
Blanka potrzebowała wiary. Na dalekim horyzoncie wspomnień pojawiało się jej słowo: Bóg, podobnie rozbitemu statkowi, którym fale morza miotają.
Przypominała sobie, lecz bardzo niewyraźnie, że będąc małą dzieciną klękała, składała rączki i modliła się do Boga.
W pomieszkaniu Hornera wszystko oddychało grubym materyalizmem. Oprócz materyi doktor nie uznawał nic innego. Wedle jego wyobrażenia dusza była tylko jakby elektryczną iskrą, która gaśnie, aby po raz drugi już nigdy więcej nie zaświecić.
Blanka słyszała wymawiane imię Boga tylko wtenczas, gdy Fryderyk albo Pamela w uniesieniu przekleństwa miotali. Złorzeczenia tych ludzi napawały ją przestrachem, lecz nie pojmowała dlaczego. Widok kościołów sprawiał na Blance osobliwsze wrażenie. Kiedykowiek doktor wziął ją ze sobą na przechadzkę, uczuwała coś jakby zazdrość, widząc starców, kobiety i dzieci do kościoła spieszących. Biedaczka myślała sobie:
— Ci ludzie muszą, być zapewne szczęśliwi.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.