Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

— Cicho, Blanko! cicho! obudzisz mamę! — ojciec starał się powstrzymać dziecię od zbyt głośnych objawów uciechy.
— Nie śpię już mój drogi — odezwał się słaby głosik z łóżka.
Biedna chora zbudziła się była przed chwilą i wpatrywała się w męża i w swoją dzieweczkę z miłością i czułością bez granic.
Jan skoczył do niej i w czoło pocałował.
— Lepiej ci, nieprawdaż? — spytał głosem drżącym od wzruszenia.
— Nie tylko mi lepiej — uśmiechnęła się czarująco — ale zdaje mi się, żem już całkiem zdrowa... Spałam snem spokojnym i pokrzepiającym... — Czuję się wzmocnioną i tak dzielną, że spróbuję wstać trochę... Jestem pewna, że potrafię chodzić doskonale...
— Żebyś się tylko nadto nie utrudziła?...
— Kiedyż ci powiadam, żem siły w zupełności odzyskała... zresztą zaraz sam osądzisz... Muszę przecie kiedyś wyzdrowieć, bo już mi na prawdę brakuje cierpliwości!... Żebyś wiedział, jak ja się tem martwię, widząc jak ty biedaku musisz sam się wszystkiem zajmować... takie drobiazgi domowe wcale do mężczyzn nie należą!... Ty masz coś ważniejszego do roboty, oh! rzeczy o wiele pożyteczniejsze!... Nieraz miałam ochotę złorzeczyć lekarzowi, że mnie prędzej na nogi nie stawia!...
— Lekarz robił, co mógł, moja Marto najdroższa!...
— Wierzę... wierzę... To człowiek pełen wiedzy i dobroci, ale nie rozumiał, nie mógł zrozumieć, jak moje zdrowie potrzebne tobie i naszemu dziecku... Kobiety bogate mogą leczyć się całemi miesiącami; nic przez to nie cierpi i nie ustaje w maszynie domowej: ale w takiej biedzie jak nasza, trzeba chorobę prędko wypędzać!... W latach dwudziestu tyle się ma sił do życia... to musi być przecież łatwo się wyleczyć... Wierz mi, natura u mnie więcej zdziałała niż cała wiedza lekarska, skoro od tygodnia lekarz mi nic nie zapisuje a czuję się jednak prawie wyleczoną...
Te słowa powinno by były ucieszyć Jana i natchnąć go pełną otuchą, twarz jego przecież nie wyrażała ufności tak zupełnej, jaką odczuwała młoda kobieta.
Mimowolnie wzrok jego śledził z niepokojem owe dwie plamy krwawe, odbijające straszliwie od trupiej bladości lic chorej: oczy mu łzami zachodziły, westchnienia stłumione gwałtem się wyrywały z piersi ścieśnionej.
Wiedział on aż nadto dobrze, jak częste są podobne ułudy u suchotników; z jaką chęcią namiętna czepiają się życia, w chwili, kiedy ono dogasa.
Pewność Marty olbrzymia, jej wiara niczem nie zachwiana w bliskie wyleczenie, przestraszały go, zamiast pocieszać.
Widział w tem jeden więcej symptom przerażający; truchlał na myśl o zbliżającej się katastrofie.
Zdziwiona jego milczeniem, młoda kobieta popatrzyła bacznie na męża:
— Boże mój! — zawołała strwożona. — Boże mój! ty płaczesz?
— To z nadmiaru radości! — szepnął nieszczęśliwy, nie mogąc dłużej łez powstrzymać!
— Tak, to co innego! — uśmiechnęła się słodko. A wiesz, mój najdroższy, żeś mi nie lada strachu napędził?... Ale teraz jestem całkiem uspokojona... Wypłacz się, wypłacz, mój biedaku!... Nie kryj się ze łzami przedemną... Słodkie takie łzy, które radość wyciska, a twój anioł-stróż pozbiera je jako dowód twojej wdzięczności dla Boga... Mogłeś mię utracić, a oto masz mię nazad... Jaki ten Bóg dobry!...
Nic nie mogło być dla Jana bardziej serce rozdzierającem, niż słyszeć to dziękczynienie namiętne, naiwne, z ust, które może wkrótce oniemieją na wieki, zlodowaciałe pod śmierci dotknięciem.
Nie był w stanie odpowiedzieć. Łez potoki twarz mu zalewały; porwał obie ręce Marty i okrył pocałunkami, z rodzajem szału gorączkowego.
Trwało to zresztą bardzo krótko.
Mała Blanka zeszła z fotelu, który służył jej przed chwilą za łóżeczko.
Zbliżyła się do łóżka matki. Nie myślała już ani o wachlarzu papierowym, ani o cudownej lalce chodzącej, którą ojciec obiecał jej solennie.
Nie rozumiała dokładnie tego, na co patrzała, i spoglądała zdziwiona i zaniepokojona, to na ojca we łzach, to na matkę słodko uśmiechniętą.
Chora trzymała się uparcie myśli przed chwilą wyrażonej:
— Jasiu! — powtórzyła — chcę wstać... proszę cię, pomóż mi się ubrać...
Mąż zdjął z kołka skromną sukienkę perkalikową, zawieszoną na ścianie w nogach łóżka, i położył przed Martą.
— Dziękuję ci, mój drogi... a teraz zobaczysz jak jestem silną! — przemówiła.
Podniosła się, chcąc ruchem szybkim z łóżka zeskoczyć.
Niestety! siły, na które liczyła z taką pewnością, zawiodły ją w tej samej chwili, kiedy chciała je wypróbować.
Nie mogła ruchu wykonać. Ciało wycieńczone, bezwładne, w tył się podało, jakby już krew przestała krążyć w żyłach. Głowa upadła ciężko na poduszki. Jęk podobny niemal do tchnienia ostatniego wydobył się z ust sinych. Tak strasznie pobladła, że mąż spostrzegł przerażony, iż nawet te dwie plamy krwawe na policzkach zmalały i znikły nareszcie. Oczy przymknęła... omdlała.
Jan wydał krzyk na pół stłumiony, a trwoga śmiertelna twarz mu kurczowo wykrzywiła.
— Skonała!... skonała! — wybełkotał — Bóg mnie widocznie opuszcza!...
Upadł przy łóżku na kolana, i ten człowiek tak pełen energii, ukrył twarz w posłanie, wybuchając łkaniem nerwowem, niepowstrzymanem, jak dziecię zrozpaczony.
Odzyskał dopiero przytomność i równowagę, gdy uczuł na szyi ramiona małej Blanki, która ściskając go z całej siły, szeptała do ucha:
— Tatku!... mój drogi tatusiu!... nie płacz... pociesz się!... mama żyje... śpi... ale zaraz się zbudzi...
Zdawało się nieszczęsnemu, że słyszy głos anioła... Teraz nie wątpił ani chwili... dziecko nie mogło się omylić... W jego duszę zwątpiałą wstąpiła słodka otucha... pewność, że Marta nie umarła. Jego rozpacz bezmyślna uleciała... łzy oschły... i zaczął łudzić się na nowo...
Bóg jeden wie, z jakiem wylaniem uściskał nawzajem swoje drogie maleństwo. Wszak Blanka wyrwała go z otchłani rozpaczy bezgranicznej, z agonii moralnej; potem zrobił to, o czem był powinien zaraz pomyśleć, to jest: położył dłoń na lewej stronie piersi chudej i zapadłej, biednej chorej.
Uczuł, iż pod tym naciskiem serce Marty bije przecież, chociaż bardzo słabo. Jakkolwiek były nieznaczne, te życia oznaki, nie były ułudą zwodniczą... młoda kobieta żyła jeszcze.
Jan spróbował tego samego sposobu, łatwego, a skutecznego, z którym mu się tak dobrze z Blanką powiodło. Umaczał ręcznik w zimnej wodzie, nacierając czoło, skronie i twarz zemdlonej. Drgnęła, i natychmiast oczy otworzyła.
— A widzisz tatusiu! — Blanka w rączki plusnęła, z wyrazem najwyższego tryumfu i zadowolenia — widzisz tatku, że mama tylko była usnęła!...
— Biedaku ty mój! — Marta szepnęła głosem zaledwie dosłyszanym — sądziłeś żem umarła, nieprawdaż?
Mąż nie miał odwagi odpowiedzieć, potrząsł li głową zaprzeczająco.
— Ah! — chora dalej mówiła — uwierzyłeś w to... musiałeś uwierzyć, skoro ja sama się przestraszyłam.... Omyliłeś się na szczęście... żyję, alem nie wiele więcej warta, jakgdybym już leżała umarła na katafalku... Jak się łudziłam przed chwilą, mój najdroższy... zapewniając cię o moich wielkich siłach. Jestem osłabiona, do niczego, niby dziecko nowonarodzone... Muszka lecąca i brzęcząca w powietrzu. może więcej zdziałać i unieść na swoich drobnych skrzydełkach, niż ja, na całem mojem nędznem ciele... Czy to nic złego nie oznacza, mój najdroższy?...
— Nic zupełnie... — bąknął Jan, czując że traci zmysły.
— Jak mnie kochasz?
— Ależ, przysięgam ci, aniołku!...
— Niczego przedemną nie ukrywasz, co? — Marta wpatrywała się w twarz męża, śledząc jej wyraz niespokojnie. — Wszak nie jestem chorą śmiertelnie.
Czuł na sobie wzrok żony, choć na nią nie patrzał. Trzeba było uśpić trwogę umierającej, choćby za cenę najwyższą.
Łzy połknął, zdołał nawet wysiłkiem nadludzkim, uśmiech swobodny na usta wywołać: głos zmusił do spokoju zupełnego, i rzekł:
— Chorą śmiertelnie?... Cóż ci znowu dziecię drogie strzeliło do głowy!... Czy na seryo, zadajesz mi tak szalone pytanie? Choroba twoja, niczem, a niczem nie grozi, choć się trochę przewleka... dłużej niż zrazu myślałem. Lekarz jednak zaręcza, że wszystko skończy się jak najlepiej... zaręcza najsolenniej!... Nigdy się o ciebie nie trwożyłem, i nie trwożę...
Marta lżej odetchnęła, a jej wzrok czysty, zajaśniał nadziemską radością:
— Oh! tak, tak... żywo zawołała — wierzę ci... chcę ci wierzyć, mój najdroższy!... Byłoby to nadto bolesnem, odchodzić stąd, zostawiając po za sobą wszystko co się ukochało, tak szczerze, tak gorąco... Bóg nie na to nas połączył, aby nas tak prędko rozłączać... Bóg nie na to nas obdarował skarbem najwyższym, naszą Blanką malutką, żeby już w latach dziecięcych, miała zostać sierotą... Jestem do ziemi przykuta węzłami nadto świętemi, żeby mogły się rozerwać... Kocham ciebie, i kocham naszą Blankę... nie mam prawa umierać...
— Będziesz więc żyła, moja najukochańsza! — Jan szepnął głosem urywanym — będziesz długo żyła dla mego szczęścia, i dla naszego dziecięcia...
— Daj mi Blankę na łóżko, w moje objęcie — prosiła umierająca.
Spełnił, czego żądała.
Marta ucałowała córeczkę namiętnie, ze dwadzieścia razy... Widząc je tak do siebie przytulone, można było wziąć Martę za Blanki starszą siostrę.
Chora znowu zaczęła:
— Tak, czuję, że będę żyła... Ale Boże! Boże! jak długo jeszcze potrwa moja rekonwalescencya!
— Może króciej, niż się spodziewasz aniołku. Przed chwilą miałaś bardzo dobrą otuchę o twoich siłach, teraz przesadzasz znowu, mówiąc o twojem wielkiem osłabieniu.
Potrząsła głową z pewnem niedowierzaniem.
Jan mówił dalej:
— W każdym razie uzbrój się w cierpliwość, dziecię drogie... Tak cię będę pieścił i pielęgnował, że dni i godziny zbiegną ci jak jedna chwilka...
— Oh! mój najdroższy — złożyła ręce niby do modlitwy — wiem żeś dobry jak sam Bóg, i dla tego żem dumna z takiego męża, że się czuje najszczęśliwszą z kobiet, lękam się śmierci.
Chciał odpowiedzieć.
Nie miał już na to czasu.
Odezwał się dzwonek u drzwi wchodowych.
— Któż to dzwoni? — spytała Marta.
— Zapewne lekarz... to pora, w której zwykł nas odwidzać...
— Któraż godzina? — chora wtrąciła.
— Nie wiem na pewno... — zawahał się zmieszany. — Sądzę... że będzie czwarta...
— A gdzież twój zegarek?
Udał, że nie słyszy zapytania, i wyszedł z pokoju drzwi otworzyć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.