Jasnowidząca (de Montépin, 1889)/Tom I/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Jasnowidząca
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1889
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Tłumacz Helena Wilczyńska
Tytuł orygin. La Voyante
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Trzy tedy osoby, zastaliśmy w pokoju sypjalnym.
Sam Jan Vaubaron, siedział przed warsztatem, polerujac na tokadle kawałek stali, stanowiącej jakiś model maszyny, który tworzył właśnie. Chwilowo jednak ręka mechanika spoczywała nieruchoma na warsztacie.
Oczy miał w dół spuszczone, głowę zwiesił na piersi; zapadł widocznie w zadumę głęboką, a bardzo smutną.
Vaubaron, ubrany w pantalony z grubego płótna szarego, i w koszuli czyściuteńkiej, z kołnierzem szeroko wyłożonym, miał lat dwadzieścia i sześć, był wzrostu słusznego, budowy ciała nadzwyczaj silnej, i kształtnej. W ogóle był to mężczyzna piękny, co się zowie!
Nic w nim nie zdradzało człowieka z gminu, rzemieślnika, przeznaczonego, aby z pracy ręcznej, żywił siebie i swoją rodzinę. Wszystko w nim raczej wskazywało, to coś rasą dotąd nazywanego. Małe ręce i nogi, twarz o rysach szlachetnych, słowem: cała postać niesłychanie dystyngowana.
Profil miał pociągły, o linjach klasycznie pięknych, cerę matowo bladą. Nad czołem szerokiem, wypukłem, jakie miewają tylko ludzie genjalni wiły się bujne, ciemne włosy, naturalnie falujące, tworząc z przodu pięć załomów. Duże oczy ciemne, szafirowe, błyszczały energią i wolą niezłomną, ożywiając twarz, okoloną brodą miękką i falującą, a tak samo jak włosy barwy prawie czarnej. Jego postać wyniosła i szerokie ramiona, były jakby stworzone do zbroi rycerskiej, z epoki średniowiecznej. Ręce chociaż poczerniały w pracy bez odetchnienia i w ciągłej styczności z metalami, zachowały delikatność kształtów iście patrycyuszowską.
Mimo iż strój jego był tak skromny, nędzny prawie, Jan Vaubaron jednoczył w sobie, w oczach znawcy prawdziwego, typ coraz rzadszy, typ rycerza czystej krwi. Bluza wyrobnika, którą czasem przybierał, wyglądała na nim jakby przebranie. Na co musimy nacisk położyć, tak samo jak zwróciliśmy uwagę naszych czytelników, na dystynkcyę wrodzoną w tym młodym człowieku, to na wyraz dobroci, łagodności i czułości niemal kobiecej, co się czytało, co było wyryte, co jaśniało w jego pięknych oczach i słodkim uśmiechu.
Twarz Vaubaron’a nie mogła zwodzić. W tem ciele, tak pełnem męskiej siły, tak pięknem, musiała mieszkać dusza wzniosła, serce złote, inteligencya nadzwyczajna. Mechanik wydawał sie trochę starszy niż był rzeczywiście.
Zmarszczki drobne przecinały jego czoło wspaniałe, jak z marmuru wykute, pod powiekami była sina obwódka, w ust załomie, można się było domyśleć myśli gorzkich i trapiących.
W duszy Vaubaron’a, nurtowała jedna z tych boleści niezgłębionych, pod których ciężarem uginają się ramiona i najsilniejsze, a serce najdzielniejsze wpada w zwątpienie.
I my zapoznamy się wkrótce z tą wielką boleścią.
Szmer dał się słyszeć w pokoju, niby westchnienie przez pół stłumione.
Jan podniósł głowę spartą dotąd na ręce, ruchem tak szybkim, jakby tknięty iskrą elektryczną.
Oczy mu błysnęły, a wzrok pełen trwogi i najżywszej troskliwości, zwrócił się ku łóżku, wstał i z lekka rozsunął firanki.
Na łóżku spoczywała kobieta zaledwie dwudziestoletnia, której twarzyczka cudowna nosiła to piętno ponure i rozpaczliwe, zdradzające, że żywotność jest podkopana, że dni, godziny nieledwie są już policzone.
Wyobraźmy sobie na zmiętej poduszce tonącą w falach włosów złocistych główkę z twarzyczką bledziutką, z oczami przymkniętemi, o rysach tak delikatnych, tak anielskich, jakie umiał li nadawać Rafael Sancio swoim Madonnom. Długie a jak jedwab miękkie rzęsy rzucały cień na policzki białości przeźroczystej niby liść kamelii, krwiste jednak wypieki na środku każdego policzka, owe róże grobu, jak je lud prosty nazywa, wywierały straszne wrażenie. Są to niestety! zwiastuny fatalne, nieubłagane, zapowiadające, iż śmierć dotknęła się palcem lodowatym młodziutkiej ofiary, i wkrótce przyjdzie ją zabrać jak swoją.
Usta były sine i gorączką spalone.
Jedno ramie, zwisające wzdłuż łóżka, było chude straszliwie. Ręka wązka, z długiemi cieniutkiemi paluszkami, była już prawie przeźroczysta. Obrączka ślubna, teraz nadto obszerna, miała tuż-tuż zlecić z palca na podłogę.
Kobieta jasnowłosa spała zresztą snem głębokim i na pozór dość spokojnym. Oddech lekki a równy podnosił jej pierś nieznacznie. Przez sen zatem i całkiem bezwiednie westchnienie jej się wyrwało.
Jeden rzut oka wystarczył Janowi, żeby się o tem wszystkiem przekonać, cośmy poprzednio opisali; przesunął dłoń zwolna po czole potem zroszonem, a drganie kurczowe w ustach, wywołane śmiertelnym niepokojem, zaczynało ustawać. Wzrok jego, spoczywający chwilę na kobiecie uśpionej z czułością niewypowiedzianą, przeniósł się naprzeciw na duże karło, na pół zmorszałą skórą obite, na którem spoczywał śliczny cherubinek, dziewczynka około lat sześciu, jak matka jasnowłosa, w postawie przez pół siedzącej, z główką przez poręcz karła przewieszoną.
Żadne słowa, żaden opis nie mógłby przedstawić dokładnie, jaki czar, jaki urok wiał od tej maleńkiej, wiotkiej istotki, podobnej trochę do ojca trochę do matki, wziąwszy z każdego to, co było w nim najpiękniejsze.
I to dziecię nie zdawało trzymać się ziemi nadto silnie. Nie było w niej wcale a wcale owej bujnej jędrności, która zdaje się tryskać wszystkiemi porami u niektórych dzieciaków. Delikatność jej kształtów była niemal przerażająca. I u niej pod oczami była szeroka sina obwódka. Krople potu wystąpiły na czoło tuż pod gęstemi włosami, barwy popielatej, i spływały zwolna po skroniach jak perłowa macica przeźroczystych.
Jej sen nie był tak spokojny jak u jej matki. Gorączka dotąd niezdecydowana napędzała chwilami krew do bladej twarzyczki. Jej powieki przymknięte drgały nerwowo, jakby się miały natychmiast podnieść i otworzyć. Rzuty gwałtowne wstrząsały kiedy niekiedy tem ciałkiem, tak drobnem, tak eterycznem, jak owe aniołki niemal bezcielesne, których robili mnóstwo rzeźbiarze średniowieczni, ozdabiając temi chudemi postaciami ołtarze kościelne. Ich wiara gorąca i pierwotna, dziecinnie naiwna, nie mogła sobie inaczej uzmysłowić duchów nadziemskich.
Dziecię cierpiało, to było niewątpliwem.
Łza wielka, ciężka i gorzka, jedna z tych, co to wytryskają z serca rozdartego, niby krew z rany głębokiej, zawisła na rzęsach mechanika, i stoczyła się po twarzy.
— Boże mój! Boże miłosierny! — szepnął głucho, ocierając łzy wierzchem ręki — Boże! miej litość nademną!... Wszak widzisz że upadam... daj mi odwagę, której mi brak!... dodaj mi sił, które mnie zupełnie opuszczają!...
Dziecko drgnęło. Główka dotąd na poduszce oparta, zsunęła się na twardą poręcz karła. Otworzyła oczęta, a jej drobne rączki, odgarnęły włosy wilgotne, na czoło opadające...
Jan zbliżył się do niej.
Ukląkł przed karłem, dotknął się ustami rozpalonej twarzyczki, ujął w dłoń jej obie rączki, złożył jej główkę na swojej piersi bolem drgającej, i szepnął jej na uszko, tej dziecinie najmilszej, słodko się do niego uśmiechającej, cichuteńko aby nie przerwać snu młodej kobiecie:
— Blanko! moje drogie maleństwo!... czy ciebie co boli?
— Boli tatusiu... — dziecię odpowiedziało słabym głosem.
— A gdzie cię boli aniołku?
— Wszędzie...
— Czy masz gorączkę?
— Nie wiem tatusiu...
— Abym ci mógł ulżyć w cierpieniu, muszę wiedzieć, co ci jest... Powiedz że mi czego doświadczasz, moje maleństwo najdroższe... powiedz mi wszystko dokładnie...
— Kiedyż ja nie umiem tego powiedzieć tatku...
— Spróbuj tylko dziecię... już ja cię zrozumiem, bądź pewna!
— Zdaje mi się, że mi główka okropnie cięży... niby cięższa niż cale ciałko... Gdy nią ruszam, tak mnie bardzo boli...
— A dalej co?
— Coś mnie tak dusi, jakby mnie kto zamknął do szuflady naprzyklad: aż nie mogę oddychać... a pokój duży przecie i okna pootwierane...
— Czegóż jeszcze doświadczasz?
— Gorąco mi, tak gorąco, jak gdybym biegała po słońcu w samo południe, bez kapelusika; a co mi mama bardzo ostro zakazuje... Nóżki mam jakby połamane, jakbym Bóg wie gdzie latała, a wiesz przecie dobrze tatusiu, żem się stąd od trzech dni krokiem nie ruszała. Spałam trochę, ale to mi nic nie pomogło... Nawet przez sen czułam, jak mnie coś dusi...
Vaubaron nic nie odpowiedział. Powstał z klęczek, umaczał w świeżej wodzie koniec ręcznika, i otarł dziecka czoło i resztę twarzy. Potem nadzwyczaj zręcznie i szybko, ułożył w wachlarz jakąś starą gazetę, i zaczął chłodzić swoje biedne maleństwo.
Blanka zaczęła się uśmiechać uradowana, i cala twarzyczka aż pokraśniała:
— Przyjemnie ci? — spytał ojciec żywo.
— Jeszcze jak tatusiu!... a tak mnie to bawi!... Oh!... bardzo... bardzo!...
I twarz blada mechanika, zarumieniła się z radości.
— Tatku? — dziecię zaszczebiotało — jak się nazywa to, co trzymasz w rączce?
— Wachlarz, dziecię.
— Czyś ty go wymyślił?
— Nie, kochanie... prawie wszystkie kobiety mają wachlarze, by się chłodzić podczas wielkiego upału, a to, com ja zrobił na prędce z papieru robi się najczęściej z kości słoniowej, z perłowej macicy, okleja się atlasem, ozdabia pięknemi malowidłami, piórami i koronkami, czasem złotem lub srebrem...
— Czy tamte piękne wachlarze, lepiej chłodzą, niż twój?
— Nie sądzę...
— No to daj mi ten!
— A potrafisz nim się wachlować?
— Doskonale!... Patrz tylko, tatusiu!...
Dziecię ujęło wachlarz w prawą rączkę, i dzięki kokieteryi wrodzonej córkom Ewy niemal od kołyski, zaczęła nim poruszać z gracyą Hiszpanki, co najmniej piętnastoletniej.
Ojciec patrzał na nią z podziwem, prawie z ubóstwieniem.
— Tatku!... uściskaj mnie — rzekła dzieweczka pieszczotliwie.
Nie dał sobie tego dwa razy powtórzyć.
Gdy ją cisnął do piersi z czułością.
— A pamiętasz tatusiu, coś mi obiecał — szepnęła mu do ucha.
— Cóż takiego?
— Śliczną lalunię, którą sam zrobisz, piękniejszą, niż te wszystkie u kupców za oknami... ma sama się ruszać... chodzić, jak prawdziwa panienka...
— Prawda, prawda!... nie zapomniałem o niej dziecię...
— I zawsze mi ją zrobić obiecujesz?
— Więcej niż kiedykolwiek!
— Jakiś ty dobry tatusiu! — klasnęła w rączki. — Będzie zatem sama chodziła?
— Będzie mogła chodzić, siadać, otwierać i zamykać oczy, poruszać nóżkami i rączkami...
— Co za szczęście! A będzie ona mówiła, tatusiu?
— Może... ale tego nie jestem pewny moje drogie dziecię. Dotąd nie wymyśliłem sposobu, żeby kazać mówić lalkom. Kto wie zresztą, czy kiedyś i tego nie potrafię.
Dziecię, nie posiadając się z radości, zarzuciło mu rączęta na szyję.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: Helena Wilczyńska.