Interesa familijne/Tom IV/V

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.

W Horoszkach u państwa Pawłów, był wieczorek właśnie, i bawiono się przewybornie — duszą zabawy była panna Hiacyntha, której że o jej wpływie na dom wiedziano, służyli adoratorowie Petry. Nie brakło bowiem wielbicieli dumnej i kwaśnej córce państwa Pawłów; jej jedynactwo, nadzieje spadku, w najgorszym razie piękna część Horoszek, wabiły młodzież sąsiednią. Dwór jaśniał rzęsisto, salon wywoskowany i z pyłów otarty, przy świecach wcale się pokaźno wydawał... zdobiły go nowiuteńkie firanki z frędzlą roboty panny Hiacynthy i wielkie jesiennych kwiatów bukiety, które dowcipną inwencją zdobiły we dwóch miejscach nieco odrapaną z tynku i nie foremnie polepioną ścianę.
Na głównej kanapie majestatycznie rozsiadła się gospodyni domu, wodząc oczyma za córką, z wyrazem niechęci dobrego tonu przebiegającą salon, który zdawał się niegodzien ją zamykać, tak z góry nań poglądała.
Piękna Julja, wysznurowana tak, że broda jej spoczywała wygodnie na podniesionym biuście, przymrużała oczki, probując jeszcze ażali nie zwabi melancholicznym wyrazem jakiego młodzika, pragnącego duszy coby go zrozumieć potrafiła. Kilka matek, mających synów na ożenieniu, otaczały ją kołem grzeczności i szczebiotliwą rozmową. Pan Paweł w granatowym fraku, z cygarem, które przechodząc przez salon ukrywał starannie, kręcił się upocony, dysponując i doglądając wszystkiego.
Panna Hiacyntha gry sentymentalne i tańce odwieczne wymyślała, rozweselona, roztrzpiotana prawie sznurując ustka zwiędłe i sypiąc wymownemi wyrazy. Petra potrząsała głową ulokowaną i nie raczyła nawet tłumu swych wielbicieli obdarzyć uśmiechem. Ten tłum składał się, w tej chwili mianowicie, ze trzech młodzików, posiadaczy cząstek w okolicznych wioskach i jednego podżyłego wdowca, który cały dobry folwark, acz odłużony nieco, miał o mil kilka od Horoszek.
Resztę towarzystwa składały siostry tych panów, kuzynka tego pana, matki, jeden ojciec w surducie szaraczkowym, i jedna ciotka w przedwiecznej mantylce mienionej.
Właśnie zabierano się do mazura, którego cztery pary ułożono, zaprosiwszy gospodynię domu przez najmłodszego z tancerzy, co urządziła przezorna panna Hiacyntha, gdy pan Paweł wpadł, ale jak oparzony.
Po minie jego sądzić było można, że albo się zapaliło w kominie, albo się Ignaś kucharz upił, albo puszka od herbaty ze szkła czeskiego, faworyta pani, bo wyprawna, rozbitą została przez mazgajowatego Jurka, co terminował przy kredensie.
Włos najeżony, oczy roztwarte, ręce rozczepierzone okropnie, usta zaciśnięte, frak porozpinany i pogięty, oznajmowały, że się coś stało. Stanął wyraziście naprzeciw żony, i sycząc dawać jej począł tysiączne znaki, że z nią pomówić potrzebował.
Nie zaraz to Julja spostrzegła, a że taniec zaledwie się poczynał, a partner tylko co miał czas westchnąć, w kilku słowach wyrażając swe uczucia, nie rada była przerywać mazura, sądząc, że pan Paweł da sobie i sam rady.
Zniepokoiło ją jednak naleganie męża, który coraz gorzej się wykrzywiając, ruszając ramionami, tupiąc, zaczynał niedość powolną Julję do niecierpliwości doprowadzać. Wreszcie, mina pana Pawła stała się tak śmieszną wyrazem pilnego jakiegoś żądania, że Julja musiała na chwilę rzucić tancerza i przybiegła ku niemu, myśląc go dobrze rozumu wyuczyć.
— Co ci jest, Pawle — zawołała — oszalałeś czy co? oczy wszystkich zwróciłeś na siebie.... Nie możesz-że się i chwili obejść bezemnie?
— Ale to nie przelewki tu trzeba radzić!
— Cóż się stało?
— Odebrałem posłańca... Kasztelanic umarł!
Te słowa ogromny wpływ wywarły na panią Pawłowę. — Co ty mówisz? — zawołała zbliżając się do niego żywo. Ale jako ostrożna kobieta, zaraz zmiarkowawszy, że lepiej gdy się ta wiadomość nie rozszerzy, pogroziła mu na nosie, szepcząc:
— Żadnych min, ani słowa! nikt o tem wiedzieć nie powinien. Idź do swego pokoju, skończę figurę i przybiegnę. Naradzim się, ale na wszystko zaklinam, nie pokazuj po sobie, żeś jakąkolwiek wiadomość odebrał.
To rzekłszy, wróciła do mazura a panna Hiacyntha, która z oka nie spuściła całej tej sceny, wywnioskowała, że się Ignaś upił tylko. Mniejsza o to — pomyślała, niech też sobie pan Paweł choć raz sam radę da... ja się dziś bawię.
I porwała swego tancerza, lekko rzucając się do tańca, z zapałem wygłodzonej a namiętnej piętnastoletniej panienki. Nieszczęśliwy co się na ofiarę jej spóźnionym szałom poświęcił, ledwie mógł zdążyć za tym czterdziestoletnim motylem, którego szarfa niebieska ucierała nosy ludziom i świecom.
Julja z dyplomatyczną powolnością, choć ją wewnątrz srodze piekło, przetańcowawszy, chwyciła się za bok, mówiła coś ze swoim kawalerem po cichu, wyręczyła się ciocią w mienionej mantylce, a sama poszła zasiąść na kanapie, skarżąc się na dolegające uczucie bólu, którego w tańcu doznała.
Wszystkie mamy najskuteczniejsze jęły jej raić lekarstwa — ale ona smętnie potrząsłszy parę razy głową, zwlekła się z kanapy i noga za nogą wyszła do bocznego pokoju. Tu dopiero odzyskawszy siły, rzuciła się szparko do kancelarji mężowskiej i gdyby nie muzyka, słychaćby było stuknienie drzwiami, którem wejście swe oznajmiła. Pan Paweł przy stoczku, bo wszystkie lichtarze były na służbie, czytał z uwagą list odebrany, żona wyrwała mu go bez ceremonii i poczęła podniósłszy stoczek przebiegać.
— No, a cóż duszko? — spytał pan Paweł — co tu robić?
— Naturalnie jechać do Strumienia co najprędzej; Hieronim im się później dowie tem lepiej. A więc cicho! Póki się goście nie rozjadą, musisz dosiedzieć z niemi, a rano ruszysz. Ja tylko myślę, czy nie byłaby to pora z Hieronimem się o jego schedę w spadku ułożyć? — dodała Julja powtórnie.
— Jakbyś mi z ust wyjęta — zawołał Paweł — słowo w słowo, ja to samo zaraz pomyślałem.... ale któż wie, a nuż jest testament??
— Właśnie i ja rozmyślałam jakby to zrobić? chyba warunkowo? Ale jakże tu do niego przystąpić? Domyśli się ta sroczka Hieronimowa, że Kasztelanic nie żyje.... Jednakże jakeśmy rachowali kiedyś, wypadało nam w najgorszym razie po kilkakroć.... Horoszki nie warte jak sto, może sto dwadzieścia.... gdybyśmy mu odstąpili ich a wzięli jego schedę?
— A nuż scheda i stukilkudziesięciu nie wyniesie? — spytał rachując pan Paweł.
— To prawda! — mówiła dalej Julja — ale gdyby się udało podchwycić tak Żmurów, kiedy mówicie, że i oni do spadku należeć będą, złapać Hieronima, dopierobyśmy byli bogaci. Czekajże Waćpan — dorzuciła po namyśle — jedź nic nie mówiąc, jeśli się tam co okaże, przybywaj, a ja tu na wszelki przypadek do nich się trochę przybliżę. Szkoda, żeśmy ich dzisiaj na wieczór nie prosili.
— Szkoda! ale kto to mógł przewidzieć! — westchnął pan Paweł.
— Teraz do pokoju i cicho! nawet Hjacyncie nic; odprawić zaraz posłańca, żeby nie paplał — konie zadysponować, niby po doktora dla mnie, na rano; o świcie w drogę.
— Dobrze kochanie — rzekł zabierając się do wyjścia pan Paweł — niema jak twoja rada! moje serce.
— Spodziewam się! — cicho a dumnie kiwając główką, odezwała się kobieta — do pokoju!
Posłuszny pobiegł gospodarz, ale żeśmy to wszyscy podobno nie tak do udawania zręczni, wyniósł z sobą na twarzy niepokój i zaprzątnienie.... Widać je było przez przybrany uśmiech i zawieszoną na sposób firanki obojętność. Chodził i co chwila bił się o drzwi, dysponował gościom zamiast służącym, żeby świece objaśniali, witał się z Jurasiem najczulej, żeby mu nie chybić, rozlał gorącą wodę z samowara i cygaro żarzącym się końcem włożył w usta. Panna Hiacyntha, która nikogo z oka nie spuszczała, wiele czyniła domysłów na mocy tego roztargnienia, wszakże nie potrafiła sięgnąć dalej odważną wyobraźnią nad stłuczenie puszki od herbaty.
Julja powróciła do salonu zawsze trochę się na bok uskarżając i trzeba jej przyznać, że reszty wieczora dobyła, jak gdyby na jej ramionach nie spoczywała nadzieja niepewnej a miljonowej sukcesji.
Wieczorek jak na złość się przedłużał: panna Hiacyntha była w najróżowszym humorze. Petra nawet roztańcowała trochę swoich kwasów, i pół-uśmiechem obdarzyła pięknego sąsiada, co niesłychanie zmartwiło wdowca, płomieniste ku niej rzucającego wejrzenia z pod brwi godnych Jowisza. Mazur następował po mazurze, walc po polce, galopada po kontredansie — ani widać końca. Północ zastała młodzież w najżywszych skokach... Dano wieczerzę. Nieśmiejąc się rozpytywać a usiłując zgadnąć, co za wypadek fermentował w panu Pawle, wzięła się do jedzenia panna Hiacyntha, chcąc dojść czy Ignaś był trzeźwym, i przekonała się, że go musiano dostatecznie pilnować. Ujrzała także ową czeską puszkę od herbaty i już nie wiedziała co myśleć. Ciekawość byłaby ją do indagacji pobudziła, ale ta na szczęście ustąpiła apetytowi i rozmowie z młodym tancerzem, który jej nie odstępował, zamierzając starać się o Petrę, przez plenipotencję daną jej guwernantce.
Po wieczerzy, że każdy miał do domu odjeżdżać, chwilkę tylko wypoczęto, i goście powoli wynosić się zaczęli. Poobwijano mamy, ciocie i siostry; kawalerowie pozapalali fajki i cygara, i wszyscy nareszcie opuścili Horoszki, z wielką Julji pociechą. Pan Paweł pobiegł do swojego pokoju, Petra rzuciła się na sofę ziewając, a Julja już szła na radę, gdy Hiacyntha zwijając loki wstrzymała ją z uśmiechem.
— Co to panu? — spytała.
— Pawłowi? ale nic! — odpowiedziała zimno gospodyni — alboż co?
— Pani nie zwróciła na to swego badawczego oczka?
— Cóż to takiego?
— Uważałam, była chwila jakaś stanowcza.... — wyszedł zimny i przytomny, powrócił zmieniony, rozpaczliwy, stargany jakiemś wewnętrznem strapieniem... Myślałam przez chwilę, że albo Ignaś nas zdradził, lub w domu co się stało grożącego...
— Ja tego nie zważałam; wierz mi, że to ci się przywidziało.
— Mnie! — z uśmiechem spytała guwernantka okazując się tak pewną, tak niezmieszaną, że Julja zrozpaczywszy by przed nią ważną wiadomość ukryć mogła, niewiedząc jak potem wytłómaczyłaby się ze swego niedowiarstwa, musiała, po cichuteńku wziąwszy na stronę, wszystkiego się jej zwierzyć.
Narady trwały prawie noc całą, a rano o świcie pan Paweł, dobrze nadziany informacjami, siadł na bryczkę i ruszył do Strumienia.
Cicho i smutno było we dworku Hieronimostwa, do których żadna wieść o śmierci nie doszła; tam płynęły godziny jednostajnie, nieznacznie, jak płynąć musi to życie, by się stało znośnem, życie będące podróżą do innego celu. Z dniem każdym powiększał się smutek po Zosi, po chłopakach; i milczenie domku, ożywionego wesołą gromadką, stawało się coraz nieznośniejszem dla rodziców. Pozostałe dziewczę, acz dobre, przywiązane, i ukochane jak inne, nie mogło zastąpić oddalonych, a czuło się osierocone bez nich. Często wyglądając listu z Żytkowa od synów, oboje liczyli dnie i godziny, a gdy przyszło co od Zosi, matka chowała drogą pamiątkę w książkę od nabożeństwa i codzień po cichu ją całowała. Hieronim i ona pracowali w pocie czoła zarabiając na chleb powszedni i nie lepiej się im wiodło. Zawsze prawie najpiękniejsze ich nadzieje jakaś niespodziana wywróciła burza, i przyszło już do tego, że nie śmieli nic przewidywać, przesądliwie obawiając się, by trochę pociechy nie opłacili gorzkim zawodem. Hieronimowi nie zbywało jednak na męztwie, tej cnocie nie wielu, która w zapasach długich z losem, rzadszą jest od chwilowej odwagi zapału; żonie jego miłość dla męża zastępowała wszystko; zbroiła ją w cierpliwość, osuszała łzy, dawała wejrzenie wesołe i tchnęła pocieszające wyrazy... Oboje na oddaleniu swych dzieci srodze cierpieli, a oboje nie chcieli tego pokazać po sobie; by nie dodawać męczarni, uśmiechali się, rozrywali. Ale z tych piersi poczciwych często ciche wyrwało się westchnienie, z oczu łza pociekła tajemna.
Błogosławili los i ludzi co im pomogli, ale w duszy narzekali na konieczną potrzebę straty chwil niepowróconych, których z dziećmi przepędzić nie wolno im było. Z Pawłem i jego żoną zawsze trwał rozbrat, któren trochę powodzenia uczyniło jeszcze wyraźniejszym, bo zazdrość oddaliła od nich brata. Ani Paweł, ani jego żona nie widywali się z Hieronimami; czasem raczyli po coś przysłać do nich, żądać posługi, której nigdy nie odmawiano, ale się nie czuli do żadnej wdzięczności. Paweł coraz mocniej wmawiał w siebie że był dobroczyńcą brata, że wszelkiego rodzaju czynił dla niego ofiary, że się dla niego poświęcał. Julja w bratowej nie widziała równej sobie istoty i obchodziła się z nią, gdy była zmuszona spotkać, okazując jej wyraziście wyższość swoją. Hieronimowa znosiła to z niewyczerpaną cierpliwością, z uśmiechem łagodnym, z poddaniem się losowi chrześcjańskiem. Mąż jej, który wszystko bratu przebaczał, jednego tylko poniżenia swej żony wyraźnego darować mu nie mógł; w sercu miał żal głęboki, ale nigdy go nie objawił.
Takie były stosunki dworu i dworku w Horoszkach, gdy Julja po odjeździe pana Pawła, ciągle niespokojna odebraną wiadomością, zeszła się z panną Hiacynthą, dla rozmowy, której w razach podobnych nieodbicie potrzebowała. Jak wszystkich nie przywykłych do samotnego myślenia, męczyła ją rozwaga, zrywał się wątek, jeśli go nie podbudzała rozmowa.
Usiadłszy tedy z nogami na kanapie, Julja zwróciła się do wyprostowanej Hiacynthy, która teraz starała się jej jeszcze bardziej przypodobać, i nadomyślawszy się głośno najdziwaczniejszych rzeczy, odezwała nareszcie:
— Jak ci się zdaje, mnie się widzi, że teraz pora trochę się zbliżyć do Hieronimostwa.
— Zbliżyć? — spytała nie dając znaku ani współczucia ani sprzeciwiania towarzyszka.
— Tak jest — głęboko się zamyślając, ciągnęła dalej Julja — kto wie jak się złożą interesa nasze teraz — możemy potrzebować układać się z bratem; lepiejby było zawczasu ich ukołysać, bośmy na bakier. Kto wie!
— Prawdziwie! pani masz rozum i przebiegłość Meternichowską! — zawołała Hiacyntha z uśmiechem — nigdybym nic podobnego wydumać nie zdołała! Nie mogłam nawet odgadnąć celu tego pomysłu!
— Dziś wieczór trzeba pierwszy krok zrobić; pójdziemy do nich....
— I Petra?
— Wszyscy! przynajmniej jak nas więcej pójdzie — uśmiechając się dodała Julja — będziemy mogli mówić z sobą, bo z niemi jak nie o kurach, nie o jajach, o czemże rozmowa?
— A! to są ludzie tak poziomi! tak prości!
W tych kilku słowach ważne postanowienie zbliżenia się do Hieronimostwa zamknięte zostało; reszta dnia spłynęła na spoczynku po wieczorze i niespokojnych domysłach względem testamentu. Petra nadzwyczajnie zdziwioną została, gdy jej matka oznajmiła że do Hieronimów pójść mają, i nie mogła zrozumieć tych odwiedzin po wczorajszym baliku, na który ich nie proszono. Potrzęsła głową, zrobiła minkę wzgardliwą, ale że dla niej obojętnem było pójść lub nie, zezwoliła. Około godziny piątej, trzy damy skierowały się ku skromnemu dworkowi szlacheckiemu, i już we wrota wchodziły, gdy gospodarze jeszcze oczom swoim wierzyć nie chcieli, poznawając gości.
— Wszak to pani Pawłowa! — odezwał się Hieronim...
— A! dalibóg ona! ona! Hiacyntha! i Petra! cóż to znaczy?
Hieronim uśmiechnął się gorżko.
— Prawdziwie niepojęta rzecz — rzekł powolnie — nie żyjemy z sobą wcale; wczoraj zaprosili mnóstwo osób z sąsiedztwa nas opuściwszy, a dziś przychodzą pierwsi...
— Moja duszko — szybko przerwała żona całując go w czoło — co było to było, a kiedy oni pierwsi; choć późno ku nam się garną, nie odpychajmy ich — proszę.
— Bądź spokojna — odpowiedział Hieronim — znasz mnie: wiele umiem przebaczyć, wiele zapomnieć dla świętego spokoju! Pierwszy nie chcę się do nich cisnąć, lecz pewnie drzwi przed niemi nie zamknę...
Właśnie tych słów domawiał, gdy majestatyczna Julja, z nadzwyczajnym na ustach uśmiechem i powitaniem słodyczy pełnem, ukazała się w progu.
Podała nawet rękę zdziwionej bratowej, i poczęła, nie bez rumieńca:
— Przyszliśmy dowiedzieć się, jak braterstwo się macie... czemuż to nie byli łaskawi do nas wczoraj... mieliśmy trochę gości.
Hieronimowie spojrzeli po sobie.
— Wszakże posyłałam prosić!
— Nikt nie był! — odpowiedziała Hieronimowa po cichu, nie przypuszczając kłamstwa — musiała zajść jakaś omyłka...
— Jakto? nikt nie był? — doskonale zdziwienie odgrywając zawołała pani Pawłowa... posyłałam Kasię... ale to wisus dziewczyna! Muszę też jej dobrze uszy natrzeć. I prawdziwie mi szkoda żeście u nas nie byli, bośmy się bawili wyśmienicie.
— Dziękujemy za pamięć — przerwał Hieronim — ale my nie do tych zabaw, szanowna pani — czasu na to mamy mało. Człek się spracuje we dnie, wieczorem spocząć musi.
— Właśnie to rozrywka i spoczynek razem — dodała siadając Julja, która nadzwyczaj miłą i grzeczną być chciała. — A! i nam na pracy nie zbywa — ot, Paweł ledwie miał czas się zdrzymnąć i ojciec po niego przysłał w jakimś ważnym interesie; musiał lecieć do miasteczka.
— Ojciec! byłżeby uchowaj Boże nie zdrów?
— Ale nie! Żmura tam przyjechał, nie wiem jakiejś narady potrzebowali... Żal mi było Pawełka, ale każdy ma swoje kłopoty i obowiązki.
To mówiąc westchnęła, dobrowolnie ze swej zwykłej roli Junony przechodząc na prostą ludzką kondycją.
Zaczęła się pozioma rozmowa o gospodarstwie, o dzieciach, do której tylko żywiołu poetycznego dolewała kiedy niekiedy panna Hiacyntha, zdobiąca ją w kwiaty wymowy; Petra z oczyma wlepionemi w sufit siedziała przepyszna, ukazując swą suknię materjalną, i świeżo sprawione bransolety zdumionym oczom mieszkańców ubogiego dworku.
Wszystko co Julja grzecznego i pokornego powiedziała, za dobrą wzięła monetę poczciwa gosposia, ale nie Hieronim, który już do niej zrażony od dawna, tym greckim darom jedwabnych słówek wiary nie dawał; lękając się ich więcej niżeli się cieszył niemi. Zdziwiony i niespokojny, szukał w swej głowie powodu tych przymileń, kombinował nagły wyjazd Pawła z niespodziewanemi odwiedzinami bratowej i usiłował nadaremnie odgadnąć, co to wszystko znaczyło.
Nieszczęściem dla Julji traf chciał, żeby posłaniec który miał list do Hieronima, oznajmujący mu wraz z Pawłem o śmierci Kasztelanica — dopiero w drodze opatrzył się, odprawiony szybko z Horoszek, że go nie oddał. Powrócił on zaraz nazad i że nie było nikogo w sieni, komuby się on oznajmił, a szlachecki dworek podobny do jego chaty, ośmielał, wszedł do pokoju właśnie wśród najkwiecistszego rozwoju poetycznych wyrażeń panny Hiacynthy, opisującej balik wczorajszy.
To poufałe wejście wieśniaka zmieszało nie pomału gospodarstwo oboje, i uśmiech szyderski wywołało na usta matki i córki, które ukradkiem spojrzały po sobie. Hieronim pobiegł do progu.
— Czego tu chcesz? — zapytał.
— To list do was, dobrodzieju! — odezwał się posłaniec dobywając z torby i szmatek kawałek papieru.
Julja na wpół odgadując, zaczerwieniła się, ale nie straciła przytomności, ni odwagi.
Hieronim pochwycił, rozpieczętował i głośno zawołał: — Wiecie Państwo! Kasztelanic umarł.
— Co pan mówisz! umarł! Kasztelanic umarł? — powtórzyła zdziwiona niby i przelękła bratowa.
— Ale wszak był list i do Pawła... — dodał odczytując dalej pismo Hieronim.
Julji tak łatwo nie można było zmieszać lada czem; przyzwyczajona do drobnych intryżek, które ją obdarzyły szczególną przytomnością umysłu, porwała się niby zdziwiona:
— Patrzcie! — zawołała — Paweł mi nic nie powiedział! skomponował jakiś interes — nie pokazał listu i... nic dotąd nie wiedziałam.
— To dziwna — rzekł zimno i niedowierzająco Hieronim — boć nie było się czego taić.
Hiacyntha przyszła w pomoc swej pani i przyjaciółce.
— O ja! — rzekła — doskonale pojmuję powody które pana do milczenia skłoniły.... serce jego zna czułość i draźliwość pani, wie jak każde wrażenie silniejsze działa na nią; chciał zapewne powolnie ją przygotować do tej wstrząsającej wiadomości.
— Proszę cię — po cichu zbliżając się do męża spytała gospodyni... — cóż to się stało biednemu Kasztelanicowi? Tak się zdawał zdrów! tak jeszcze był silny....
— Zdaje się że to być musiała apopleksja! — odpowiedział Hieronim — bo zmarł nie chorując, prawie nagle...
— Nieszczęśliwy! — westchnęła Hieronimowa — bez przygotowania, bez modlitwy!
Julja tymczasem, chcąc usprawiedliwić twierdzenie swej przyjaciółki i draźliwości swych nerwów, powoli przybierała się do mdłości, źle się jej już robiło; musiano posłać po konie, dobyto kolońskiej wódki, a Hieronimowa uwierzywszy święcie tej komedji, krzątała się niezmiernie niespokojna.
— Pan jedziesz? — spytała mdlejąca, nie zapominając jednak badać....
— Ja? a ja tam po co? — obojętnie rzekł Hieronim — ojcu potrzebny nie jestem, kiedy już Paweł, do interesów odemnie wprawniejszy, pojechał; sam nadziei na tym spadku nie mam żadnej, mało mnie to obchodzi; po co darmo mam się kłopotać, niewiedzieć czego!
Te wyrazy wyrzeczone zimno, wlały otuchę nową w serce pani Julji; zapewniały ją bowiem coraz bardziej, że Hieronim w razie potrzeby do wszelkiej roboty będzie łatwy, nie wiele sobie ważąc ten spadek.
Wtem żona posłyszawszy z drugiej izdebki co mówił Hieronim, spytała go żywo:
— Jakto? Hieronimie, ty nawet jechać nie myślisz?
— Nie myślę, kochanie moje, i nie pojadę — po co? do czego? Jeśli nam co przyjdzie to z ojca; niech on rozporządzi jak mu się podoba. Co do mnie, nie wierzę w to, żeby się nam co po Kasztelanicu dostało! Nie naszem to szczęściem! Chyba — dodał uśmiechając się — pociągnie i nas z sobą dola pana Pawła.
— A! pan myślisz — odezwała się Julja — żeśmy tak bardzo szczęśliwi! Mylisz się, mylisz.
— Niech pani wierzy, że jakkolwiek mi się los Pawła wydaje, więcej mu jeszcze dobrego życzę niżeli ma, i bynajmniej nie zazdroszczę. Ale to pewna, żem pracował, żem dobrowolnie nie tracił, żeśmy mieli równo, że ja dziś mam ledwie piątą część tego co on....
Julja zamilkła, mdłości ciągłe uwalniały ją poniekąd od odpowiedzi; konie właśnie przybyły ze dworu i cała gromadka gości, pod pozorem osłabienia pani Pawłowej, wyruszyła nie czekając herbaty.
Sami zostawszy po odjeździe gości, Hieronimostwo usiedli przy kominku, Frania postawiła swój kołowrotek przy nich i cicha, przerywana poczęła się rozmowa.
Mniej niż gdziekolwiek robiła tu wrażenia nadzieja — tyle ich zawiodło! tyle uleciało, zostawując po sobie tylko opalonych skrzydeł szczątki. Hieronim już w powodzenie nie wierzył i uzbroił się na życie niedostatku, przygotował do nieustannej walki, którą mu pożycie z jego Kostusią słodziło. Ona czepiała się jeszcze często słodkich nadziei, ale się także nie przyznawała do tej słabości. Rozmawiali po cichu o Kasztelanicu, o sobie, a Hieronim gorżko się w końcu uśmiechnął.
— Wiesz serce — rzekł do żony.... — Julja chciała nas oszukać, ale się jej nie udało.... Pan Bóg ją skarał i list szyki pomieszał.
— Co ty mówisz? w czem oszukać? — naiwnie spytała go żona — tyś zbyt podejrzliwy.
— Ale to jasne jak na dłoni... Paweł w nocy poleciał; nic jużby jej nie powiedział po co i dokąd! kiedy, jak wiesz, swojej woli nie ma za trzy grosze. Ona ukryła się z wiadomością, i chcąc się niby bez interesu do nas zbliżyć, tu przyszła.
— Serce moje, posądzasz!
— Nie podejrzewam, ale widzę! to oczewiste!
— Cóżby mieli za interes nas sobie jednać teraz?
— Oczewiście, spodziewają się spadku, chcą zapewne frymarczyć zaraz i nabywać; nie wypada im będąc źle z nami, dopiero dla interesu przybyć, ułożyli więc zręcznie....
— Może ty to lepiej wiesz, mój drogi — łagodnie odpowiedziała Hieronimowa — ale co ja to ich za tak złych i przewrotnych nie mam. Są tylko trochę dumni.... I przyznam ci się — dodała po cichu — gdyby tak nam za ten spadek dali całe Horoszki! a! toby było wielkie szczęście! Ja przynajmniej tak do tego kątka przywykłam, tak mi on miły, żebym go na pałace nie zamieniła! Wystaw sobie, żebyśmy byli panami całej wioski! na miejscu gdzie nasz dworek...
— Kostusiu! Kostusiu! — przerwał jej mąż — na co te sny! na co te marzenia, z których ci się obudzić przykrzej będzie jeszcze. O! i ja nie raz sobie w duchu myślałem, gdyby mi ta wioseczka tylko, więcejbym od Boga nie żądał.... ale co to marzyć!... I mnie serce wiąże do tej chatki, do tego cichego kątka. Z całego świata Bożego wybrałbym go pewnie; posiałem go potem i pracą daremną i wspomnieniami chwil nieopłaconych naszego szczęścia.
— Mój drogi! Jam tu była szczęśliwą — odezwała się kobieta — ale ty! ty! nie! tyś się poczciwie dla mnie poświęcił. Gdyby nie ja com ci przyniosła kłopot, konieczność ciężkiej pracy, żyłbyś swobodny, bo ci dla ciebie nie wiele potrzeba. Zawsze też ubolewam — dodała wzdychając — żem posłuchała serca i nie miała odwagi ci odmówić. Ty byś był bezemnie szczęśliwy!
— Kostusiu! Kostusio moja! — porwał się popędliwie pan Hieronim — nie bluźń że proszę! Tyś mi otworzyła życie.... gdyby nie ty, jabym szczęścia nie znał! Co ty mówisz? A na cóźby mi ta swoboda sierocie, samotnikowi, i jakież to szczęście jednemu?
Mówił i szczere łzy miał w oczach, a w głosie tyle było uczucia, że Hieronimowa, której już także łzy polały się z oczów, pochwyciła zamuloną jego rękę i do ust ją przycisnęła. Pan Hieronim uścisnął ją, w czoło pocałował.
— Niechże ci, moja duszo — rzekł siadając — nigdy te myśli nie przychodzą. Uczyłem cię nieraz życie pojmować jak ja, a w tem jednem, mój kotku, nie umiesz się zastosować do mnie. Wszyscy błądzą co szukają szczęścia wielką bryłą całkowitą, jedyne szczęście na ziemi składa się z czystych a krótkich chwil, jak dzisiejsza — ze wzruszeń poczciwych, z uczuć szlachetnych, ze łzy co wytryśnie z serca, z uśmiechu, który zrodzi przelotny błysk radości, z uścisku dłoni.... a wreszcie, z tych wejrzeń na świat, dzieło Boże, którego piękności zachwycają duszę.... Ci, co szukają większego szczęścia, skarbiąc sobie zapasy grosza, aby je kupować, nie obrachowali się że tylko to, co Bóg dał wszystkim darmo, szczęście istotne stanowi. Doprawdy, ja pojąwszy tak życie, ani pragnę wiele, ani się skarzę na los. Niema tak nędznego bytu, na któryby, jak rosy na poziome trawki, nie zlewał Bóg chwilę szczęścia.... trzeba je tylko umieć przyjąć. A są rośliny co nie biorą rosy i ludzie nie zdolni do szczęścia. Oni chcą się kąpać w tem co zlatuje z niebios kropelką i padają w kałużę.
— O mój Boże, jak ty to ślicznie powiedziałeś — odezwała się przejęta Konstancja. — Czemuż to tego ktoś inny nie słyszy, tylko ja jedna, com tego nie warta? Obwiniaj mnie jak chcesz, alem zawsze dla ciebie, Bóg widzi! nie sobie więcej pragnęła. Tyś wart być wyżej...
— A co to wyżej? — spytał powolnie Hieronim, wszyscyśmy ludźmi, wszyscy pod okiem Bożem; to co świat zowie wyższością, jest, po chrześcjańsku, prawdziwie, tylko ciężarem i pętami. Wyższość nie daje praw więcej do szczęścia, pomnaża tylko obowiązki. Jużem ci powiedział co u mnie szczęściem, to właśnie, czego nie daje żadne położenie wyłącznie, czego kupić nie można, co jest dla wszystkich. Stojący wyżej, odpowiedzialni są straszniej przed Bogiem, sobą i ludźmi, a cóż zyskują?
— A, mój drogi — odpowiedziała szybko kobieta — pomyśl tylko? zyskują to, że więcej uczynić mogą!
— Prawda, prawda — rzekł mąż — ale sił po temu potrzeba, a ja ich w sobie nie czuję. Nie pragnę też nic więcej, tylko spokoju w cichym naszym kątku, i doczekania się z powrotem dzieci naszych. O! pusto bo bez nich, pusto!
I westchnęli oboje, a myśli ich poleciały w te stronę, gdzie co dzień odwiedzały dzieci, spoczęły nad ich główkami i zatrzymały się nad Zosią, która w tej chwili może płakała i modliła się za rodziców, i jak oni tęskniła.
Frani także kołowrotek się zatrzymał i niedostrzeżona łza spadła na szarą nitkę....



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.