Interesa familijne/Tom III/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Interesa familijne
Wydawca Piller, Gubrynowicz, Schmidt
Data wyd. 1875
Druk Kornel Piller
Miejsce wyd. Warszawa, Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.

We dwadzieścia-cztery godzin potem zaszła nadzwyczajna zmiana we dworze Strumieńskim, a na miejscu wygnanych Termińskiego i Anieli, osiadła pani Tryze i Puślikowski. Niewiadomo jak przyjął pierwszy raz do siebie przystępujących, na wiarę Jasia wyboru sprowadzonych Kasztelanic; to pewna, że nazajutrz wyszedł orzeźwiony, odmłodniały, w wyśmienitym humorze i niedozwalając najmniejszej czynić wzmianki, ani sam wspominając o tem co zaszło, urządził swój dzień jak najściślej wedle dawnego trybu. Na Puślikowskim znać było wielce pracę Jasia, który go tak wcześnie o najdrobniejszych nawyknieniach starca uwiadomił, że zręczny i znający służbę dworak, nie zawahał się na chwilę, nie szukał nic, nie pomylił się w niczem. Kasztelanic zdumiony, że nie poczuł odjazdu Termińskiego, spoglądał i milczał, niechcąc się wydawać z radością jaką mu to sprawiało. Punkt o południowej godzinie, drzwi się otworzyły, zastał już u drzwi Jasia pokornego, skromnego, cichego jak przedtem i nie chlubiącego się wcale swoim tryumfem. Że jeszcze nikogo nie było prócz nich dwóch, Kasztelanic podając mu rękę do pocałowania, uszczypnął go w twarz, co było oznaką wielkiej łaski i rzekł po cichu:
— Spisałeś się Acan bardzo gracko, ale jednakże nie życzę ci często podobnych próbować przedsięwzięć.... mogłoby to być niebezpiecznem.... Ale na ten raz udało się bardzo dobrze; winszuję Waści, Jaśku....
Jasiek się skłonił pokornie.
— Jeślim co zrobił to pewnie w najlepszej chęci dla stryja dobrodzieja....
— Szeroko o tem Dawid pisał — odparł stary usta wykrzywiając — Waści się chciało zemścić, był rachuneczek... no! ale się i mnie przytem coś upiekło. Powiedz-że mi, kto ci u kata te dwie figury wyswatał?
— Przypadek — rzekł Jaś skromnie.
— Ten głupi przypadek coś mi pachnie Sobockim, a łotra tego się boję, i Waści się strzedz radzę. Pani Tryze przyzwoita kobieta..... to osobliwszy trafunek?
Uśmiechnął się stary z zadowoleniem.
Wniesiono śniadanie; wszedł i pan Samuel z Rotmistrzem, oba po naradzie postanowiwszy dopóty o niczem nie wspominać, pókiby sam Kasztelanic tego przedmiotu nie zaczepił.
Z niecierpliwością wyglądał Rotmistrz i ojciec jego otwarcia drzwi od sali jadalnej, dla zobaczenia pani Tryze, której dotąd spotkać nie mogli; nareszcie Puślikowski, wystrojony i zręczny, otworzył drzwi i oznajmił, że zupa była na stole. W głębi pokoju malowały się już ciekawym oczom dwie postacie: — pana Bulwy, niezmiernie wyprężonego i przestraszonego ostatnią rewolucją pałacową, i ślicznej pani Tryze.
Dla pana Samuela, dla Rotmistrza a nawet dla Jasia, było to nowe zjawisko i uroczo zastępowało kwaśną pannę Anielę. Kasztelanic wdzięcznie bardzo ukłonił się jej z dworskiem przymileniem. Jaś poglądał na nią zdumiały, nie widząc w niej nic dawnego, prócz piękności, która zdała się podniesioną ubiorem, tem co ją otaczało i silną wolą okazania się piękną. Była też nią niezaprzeczenie, a strój skromny lecz zręcznie dobrany, krasił jeszcze wdzięk naturalny tej zagadkowej istoty. Wyraz jej twarzy był łagodny, skromny, ale na dnie jego jakaś niedostrzeżona wielu, uwięzła pruszynka szyderstwa. Oczy jej biegały żywo, zdając się liczyć, poznawać, chwytać wszystko co otaczało. Pan Samuel i Rotmistrz skłonili się nowo-przybyłej z daleka; Kasztelanic dał znak siadania i wszyscy zabrali miejsca swoje.
Pomimo wyłącznego zajęcia jedzeniem, stary kilka razy oderwał się od niego, by spojrzeć na piękną panią Tryze; zaczepił ją w rozmowie i znalazł gotową do odpowiedzi, dowcipną i wesołą.
Jaś jak w tęczę patrzał także na nią, i zapomniawszy, że ludzie widzieć mogą wrażenie jakie na nim czyniła, cały się oddał roskoszy zatapiania we wdziękach, które od pierwszej chwili do głębi go poruszyły. Ona zdawała się nieuważać ani ciekawości nieznajomych, ani zajęcia Jasia, ani uśmiechów Kasztelanica, ani ją przejmowało położenie dziwne, dwuznaczne w tym domu; na twarz jej nie wystąpił rumieniec, głos nie zadrżał; swobodna zupełnie, pani siebie, była jak w domu znajomym, jak gdyby w swoim żywiole.
Pod koniec objadu smutno spuścił głowę pan Samuel; przeczuwał on, że tak zręczna istota sprzymierzona z Jaśkiem wszystkiem owładnąć musi. Czuł niebezpieczeństwo, ale co na nie radzić było? Wezwana już raz familja nic dopomódz nie potrafiła, możnaż się było drugi raz do niej udawać!
— Zostawmy to woli Bożej — rzekł w duchu — co ma być niech się stanie! Ja tu na to nie doktor!
I z uczuciem smutku, które powiększała jeszcze dziwna obojętność na wszystko pana Rotmistrza, nieumiejącego podzielać ani obawy, ani zaprzątnień ojcowskich, pan Samuel cofnął się zaraz po objedzie do oficyny.
Jaś pozostał sam na sam z Kasztelanicem, a najlepszym dowodem jego zadowolenia i uspokojenia było, że starzec wedle obyczaju, ledwie wygrawszy partję, usnął.
Nazajutrz i dni następnych rzekłbyś, że się nic nie zmieniło w starym dworze, tak ślicznie wszystko powróciło do swojego porządku. Jeden tylko Jaś nieuspokoił się wcale; spełnił bowiem dotąd część tylko zadania, a reszta pozostała najwięcej go niepokoiła.
Chodziło mu o odsunienie całej rodziny Kasztelanica i do tego zmierzał, by sam przy nim pozostać, a najbardziej niepokoił go na załodze siedzący pan Samuel i Rotmistrz. Ale potrzeba było czekać pory do ich oddalenia.
Wszystko jednak szło jak najpomyślniej dla Jaśka, który wkrótce upatrzył chwilę sposobną, by przemówić. Obsyłano nieustannie Kasztelanica podarunkami i listami, które go w najwyższym stopniu niecierpliwiły. Raz tedy, gdy na jedno z pism podobnych wypadło odpisywać, Jasiek zebrawszy się na odwagę, tak począł:
— Uważam, że stryja dobrodzieja dosyć męczy to ciągłe przypominanie się kuzynków.
— Masz Waćpan racją — odpowiedział zażywając tabakę Kasztelanic — ale cóż począć? Do pieniędzy lgnie wszystko, trudno się od tego odczepić!
— Byłby sposób — rzekł Jaś pisząc.
— Hu! Waćpan i na to masz sposoby?
— Ja! stryju dobrodzieju — tylko myśląc o tem, wydumałem kto temu wszystkiemu przyczyną, ale....
— Miej Waćpan zwyczaj, kończyć kiedy zaczynasz — zawołał Kasztelanic... — mów.
— Prawdziwie nie śmiem, niegodzi się może.
— Patrzcie! jaki skrupulat. Powinieneś wiedzieć, że w te ceregiele nie wierzę; świerzbi cię mów, jeśli co nie głupiego. Któż temu winien?
— A któż jeśli nie stryj Samuel, co to pierwszy do Strumienia drogę pokazał — rzekł śmiało Jasiek. Wiem z pewnością, że on to hałasu narobił u familji i wszystkich tu na urodziny sprowadził.
— Jakto? wiesz o tem pewnie! — zawołał Kasztelanic, któremu brat oddawna zawadzał, rad z powodu, żeby się go przyzwoicie pozbyć.
— Wiem wszystko jak to było — kończył chłopiec chwytając zręczność. — Jak tu była pani Hieronimowa, przez nią oznajmił familji co się tu dzieje; zawezwał ich wszystkich na radę, żeby stryja dobrodzieja obsadzić stróżami.... Potem się gdzieś tam zbierali, rozprawiali i nareszcie aż do Strumienia przyjechali....
— I pan Piotr prawił mi kazanie! — mruknął Kasztelanic uśmiechając się. — Ale wiesz-że pewnie, że to robota brata Samuela?
— Wiem o tem najdowodniej — odparł Jaś — mógłbym powtórzyć nawet niektóre ich wieczorne rozmowy tu w Strumieniu. Chodzi im bardzo, żeby się stryjowski majątek w obce ręce nie dostał....
— I tak zawczasu, za życia, bezwstydnie już sobie go pilnują, już nim rozporządzają, a żeby mi się przypodobać, to mnie obsedują listami i kiepskiemi swemi prezencikami.... Ale to zdrada ze strony pana Samuela, któremu dałem dach i przytułek.... naprowadzać ich na mnie....
Jaś nie odezwał się więcej, rzucił węgiel, podpalił, a sam się przychował.
Kasztelanic tymczasem myśl i wiadomostkę schwyconą na wszystkie strony obracał. Dotąd nie miał powodu, zaczepki, żeby się zbyć nieprzyjemnego świadka, choć mocno tego pragnął; nie znajdował pretekstu do zerwania z familją; tu mu się doskonała trafiała zręczność, postanowił ją pochwycić i z niej skorzystać.
Dzień czy dwa upłynęły na układaniu planu i na ostatku, uzbroiwszy się w odwagę i zimną krew, które miał postawić przeciw powadze i uczuciu brata, Kasztelanic dnia jednego przed objadem, w niezwyczajnej porze, posłał Puślikowskiego po pana Samuela.
Starego coś tknęło, spojrzał na Rotmistrza, westchnął.
— A co! — rzekł — pewnie i dla nas przyszła pora manatki pozbierać! gotujmy się panie Wincenty.
Rotmistrz niedowierzając ramionami ruszył.
Pan Samuel zastał brata chodzącego żywo po swoim sypialnym pokoju; twarz jego wyrażała niby gniew, którego w istocie nie miał, i oburzenie udane. Jak tylko zobaczył na progu pana Samuela, stanął i odezwał się:
— A godzi się to panie bracie! a godzi się to?
— Co? co?
— Co? ślicznych się dowiaduję rzeczy, za prawdę! Mógłżem się tego po Wasindzieju spodziewać?
— Ale cóż jest, u Boga?
— Co jest? Jam was przyjął i przytulił, a wy przeciwko mnie spiski knujecie, familję gromadzicie, chcecie wziąć w kuratelę, żeby majątek zagarnąć! Któż jeśli nie Waćpan, panie bracie przez Hieronimowę spędzaliście całą familję, żeby o mnie starcu radzić i obsadzić mnie stróżami? alboż nie? Zaprzeczcie kiedy możecie?
Pan Samuel wzruszył lekko ramionami.
— Nie zapieram się co prawda! ale nie tak to było jak mówicie, panie bracie.
— Jak było nie wchodzę, dość że było — przerwał Kasztelanic. Chodzi wam o spadek po mnie: wiedźcie, że z niego nie dostaniecie pruszynki!
— O tem dawnośmy wiedzieli — odparł Samuel z pokorą — nie nowina, panie bracie; ale pozwólcie mi się oczyścić z potwarzy rzuconej na mnie; przez kogo, niewiem, choć się domyślam.
— Nazywacie to potwarzą?
— Nie było w tym kroku nic ci uwłaczającego.
— Tak! tylko stróżów mi chcieliście dodać, i opanować starca....
— Pozwól, kiedyśmy na tę drażliwą materję wpadli, panie bracie — odezwał się Samuel — niech ci całą prawdę powiem....
— Żadnej prawdy nie potrzebuję od Waszeci, panie bracie.
— Jak chcecie....
— Proszę tylko, żebym był wolny od szpiegostwa w domu, od znanych mi uczuć familji, która nie o dobru mojem myśli ale o majątku....
— Tak! doskonały powód pozbycia się mnie! — rzekł Samuel — niech i tak będzie, pójdziemy ja i syn dziś jeszcze.... zostaniesz sam jak chcesz; ale pamiętajcie bracie, pamiętajcie, kim się obsadziliście i kto z wami zostaje.
— Cóż to? macie mnie za zdziecinniałe stworzenie, co nianiek potrzebuje i lada komu da sobą powodować? — ofuknął się Kasztelanic. — Nikt w życiu mną nie rządził i rządzić nie będzie!
Pan Samuel nie rzekł więcej słowa, smutnie skłonił się z uczuciem prawdziwem, więcej zgryziony niż rozgniewany i na progu odezwał się uroczyście tylko:
— A więc, żegnam cię panie Stanisławie.... noga moja nie postanie więcej w tym domu, z którego mnie sromotnie wypędzasz — przebaczam ci to. Na tym świecie nie zobaczymy się więcej: do zobaczenia na innym.
Stary stanął, spojrzał i z litością się uśmiechnął.
— Kłaniajże się odemnie panu Piotrowi! — dodał — i szczęśliwej drogi!
Drzwi się zamknęły powolnie; ze spuszczoną głową, przygnębiony swem nieszczęściem, zgryziony powlókł się wygnany do oficyny. Rotmistrz czekał na niego w ganku paląc fajkę; postrzegłszy ojca, po wyrazie jego twarzy, po postawie poznał, że się coś złego stać musiało: rozgniewał się tylko, zacisnął pięść i chciał lecieć uszy poobrywać Jasiowi, któremu przypisywał to wszystko.
— A co? — spytał z daleka.
— To com wywróżył — rzekł stary z rezygnacją — jesteśmy wypędzeni, wypowiedziano nam schronienie, kazano się wyrzec wszelkich nadziei. I kropli wody więcej tu w usta nie wezmę! — dodał starzec z dumą, która na twarz wystąpiła — zwiążemy węzełki nasze i pójdziemy ztąd jednej chwili.
— Gdzież ten łajdak, żebym mu...
Nie miał czasu dokończyć Rotmistrz, schwycony silną dłonią ojca.
— Wara mi od wszelkiej zemsty, panie Wincenty — rzekł poważ
nie — pod błogosławieństwem zakazuję słowa, mrugnienia!... Bóg się pomści za nas!
— Ale ja bym go stłukł na gorżkie jabłko!
— I popełniłbyś nierozsądny występek — przerwał ojciec. Wszystko dobrze zważywszy jest to największa przysługa jaką nam mógł synowczyk wyrządzić; dość mamy tego z powszednim chlebem codziennie połykanego upokorzenia. Mnie tylko miłość ojcowska gotowa na ofiary, ciebie niesłychana obojętność mogły w tem piekle utrzymać. Dość na Boga! więcej ubogich żyje na świecie, a żyją jakoś! I nam Bóg dopomoże!
To mówiąc, pan Samuel wszedł z Rotmistrzem do zajmowanej przez siebie izdebki i począł natychmiast pakować węzełek swój nie wielki, rozkazawszy synowi podobnie się przygotować.
Widać że śledzono ich kroki, gdyż Bulwa przysłał z zapytaniem kiedy rozkażą dać sobie konie. Ale pan Samuel odpowiedział, że żadnych koni nie potrzebuje i nie chce.
W pół godziny po rozmowie z Kasztelanicem, Jaś z za węgła domu, nie ukazując się sam, widział starego stryja, który z Rotmistrzem pieszo do najbliższej wsi odchodził, nie obejrzawszy się nawet na czarny dwór Strumieński. Postrzegł to i Kasztelanic przez okno swego pokoju, uśmiechnął się, ale przykro mu się widać zrobiło, bo zawołać kazał Bulwę i natychmiast wysłał konie, które kijem odpędził Rotmistrz.
Tak tedy Jaś, pan placu, sam na sam pozostał z Szambelanem. Puślikowski acz uczciwy człowiek, a może dla tego właśnie że poczciwy, był mu posłusznym i wiernym; pani Tryze trzymała go zalotnością na więzach, ale nie przypuszczała do zbytniej poufałości.
Z nią Jaś radby był spędzać dnie całe, ale zręcznie odprawiany, odchodził z coraz większą namiętnością. Inna dla Kasztelanica, wobec którego wyraźnie przybierała jak najprzyzwoitszą postawę i mowę, śmiała i kapryśna z Jasiem, niepojęta dla nikogo, kobieta ta poczęła wkrótce po swojem przybyciu zawiadywać całym domem. Umiała przemówić do każdego, ująć, nastraszyć, przymilić się, wybadać i wcieliwszy się szybko w to co ją otaczało, stała się środkiem, ogniskiem, ku któremu zwrócone były oczy wszystkich.
Sam niepokonany dotąd, Kasztelanic ze wstydem obawiał się już być zwyciężonym przez nią.
Czuła i troskliwa dla niego, powolnie potrafiła go doprowadzić do namiętności rozpustnej, gwałtownej jak stare ognie, silnej, niepohamowanej, którą odpychała przybierając ton i powagę kobiety nieszczęściem strąconej nisko, ale umiejącej się szanować. Codzień wzrastało to pragnienie, gorzał silniej starzec, i codzień zbywała go szyderstwem, zimną niewiarą, lub zadziwieniem kobieta, która własną bronią starca z nim walczyła.
Jakkolwiek podobała się Kasztelanicowi, nie był z nią tak swobodny jak z Anielą, z której narzekań szydził i z sentymentalności żartował; pani Tryze w pół żartem, w pół poważnie, czasem nawet z pokorą przybraną, wskazywała mu nieustannie przedział, jaki rozdzielał ją, sługę, od pana.
Ten nowy żywioł w życiu Kasztelanica z jednej strony wlał w nie jakieś zajęcie, coś świeżego i ponętnego, ale z drugiej działał nań w sposób niezwykły, rozdrażniający i powolnie wyczerpywał dotąd zaszanowane siły. Postrzegał się starzec, że nie miał spokoju jaki mu dawniej dawało nałogowe nawyknienie, że nowość niszczyła go, a nie umiał ani się z nią oswoić, ani ją odepchnąć.
Postanawiał sobie codzień wyzwolić się z więzów przyzwoitości, przeskoczyć zapory, które mu kładła pokorna duma tej kobiety, nagiąć ją do swych obyczajów, z których w początku chwilową tylko zrobił ofiarę; ale w jej przytomności znieśmielony odkładał potem do jutra, i tak się to ciągnęło coraz dalej a dalej.
Tymczasem zmiana w życiu, wprzód regularnem nawet w nadużyciach, zaczęła coraz silniej działać na starca.
Co dzień podupadał gorzej, starzał się raptowniej i nie uszło oczu Jasia, że stryj choć się nie przyznaje, choć walczy, musi przypłacić zdrowiem katastrofę domową. Twarz jego traciła świeżości reszty, nawet w chwilach południowych nie ożywiając się już jak dawniej; oczy miały ogień gorączkowy, przerażający momentami, to znów gasnący nagle. Nawet ręka dotąd pulchna i biała chudnąć poczęła i czernieć. Niekiedy Kasztelanic czując upadek, musiał się widocznie podsycać swemi tajemniczemi elixirami, bo wychodził z rumieńcem na twarzy wypieszczonym, z zaognioną cerą, ale skutek tych specyfików trwał bardzo króciuchno, a po nich następowało gorsze jeszcze z sił opadnienie.
Przyczyny moralne przykładały się także silnie do pogorszenia stanu Kasztelanica. Człowiek ten zbyt dobrze znal złą stronę świata i ludzi, by nie ocenił tego co się w koło niego działo. Jaś ze swą przebiegłością cichą, z pokorą udaną, z intryganctwem zręcznem, niepokoił go coraz bardziej. Kasztelanic poczynał się go obawiać, a to uczucie strachu było razem dowodem słabości. Otoczony ludźmi podsadzonemi z ręki jego, osamotniony więcej niż kiedy przez oddalenie się pana Samuela i Rotmistrza i usunięcie familji, rozdrażnionej tem wygnaniem, pozostał sam na sam z chłopakiem, którego uczył się codzień lepiej.
Okoliczność jedna przejęła go większą jeszcze bojaźnią i dała mu wielce do myślenia.
Jaś spostrzegając upadek na siłach stryja, wzmagającą się jakąś wewnętrzną chorobą i trawiące go zniszczenie, począł nareszcie myśleć o testamencie. Potrzebował się wprzódy doskonale wywiedzieć i przekonać, czy Kasztelanic zamyśla o nim lub nie, mógł bowiem zamiast dopomódz sobie zaszkodzić. Odsunięcie familji całej, posługi które oddał stryjowi w ostatnich czasach, codzienne około niego starania, budziły w nim nadzieję, że Kasztelanic wszystko co ma, zapisać mu może. Mylił się w tem bardzo, ale miłość własna zawsze zaślepia. Żeby się więc przekonać czy myśli o testamencie, i nieporywać się na robienie niepotrzebnego, coby go musiał pozbawić części fortuny, może mu w całości przeznaczonej, Jaś usadowił się na strychu w godzinach, które Kasztelanic spędzał w swoim pokoju, i każdy ruch starca najpilniej postrzegał. Ale pomimo najuważniejszego badania, nie odkrył nic mogącego naprowadzić na jaki domysł o testamencie. Starzec przychodził zwykle o swojej godzinie, przewracał jakieś papiery, siadał do kart, grał zapamiętale, zapisywał zapewne gry wypadek i powracał do sypialni.
Niekiedy kładł coś i wyjmował z szafek, rozpatrywał w kufrach, układał, ale oko Jasia nie mogło dopatrzeć zajęcia celu i zrozumieć znaczenia.
Te śledcze zasadzki z zupełną teraz swobodą dokonywane, trwały ciągle i nie ustawały na chwilę. Jaś codzień mocniej gruntował w przekonaniu, że testamentu nie ma i być nie może, że potrzeba go przygotować i wezwać Sobockiego znowu na pomoc do dzieła. Zebrał więc powoli odcisk pieczątki, wzory pisma i podpisu, nawet próbki stylu w kilku listach i z niemi chciał się udać do miasteczka, czekając tylko chwili dogodnej.
Tymczasem Kasztelanic codzień zdawał się gorzej a gorzej, nie skarżył się, ale niknął i niszczał w oczach. Doktorów nie lubiąc i nie wierząc w medycynę, leczył się swemi elixirami, pigułkami, tajemniczemi jakiemiś lekarstwy i wszystko przypisując wyniszczeniu, jadł ogromnie, czem się dobijał jeszcze. Im gorzej się czuł, tem więcej niecierpliwiąc, chwytając przez siebie wymyślonych środków, myśląc że się ratuje, rychlej jeszcze stan swój pogorszał. Cierpienie z niepokoju przechodzące, obawa która się z nim łączyła, dotąd zaoszczędzone wyczerpując siły, przyśpieszały kres życia, które trzymało się na włosku do czasu. Pierwsza cegiełka wyjęta ze sklepienia tego, miała je obalić na ziemię.
Jaś przygotował się już jechać do miasteczka dla postarania o testament, i trafem zaniedbał dnia jednego swoich postrzegań z sufitu. Tegoż dnia właśnie Kasztelanic, wszedłszy do swego pokoju, długo po nim chodził zamyślony, czując się coraz gorzej; oczy jego błądziły z miejsca w miejsce bez celu. Nagle padły w zaciemniony kątek sufitu w którym zrobiony był otwór. Dziurka ta, jakkolwiek nieznaczna i mała z wierzchu, że kilka razy nieuważnie poprawioną była, wyraźniejszą się ukazywała od strony pokoju niż z góry. Wisiały od niej drzazgi, widać było na podłodze pod spodem trociny i drzewa kawałki upadłe. Kasztelanic spojrzał, pobladł, zadrżał, przybliżył się żywo i usta mu się zacięły. Popatrzył w górę dla zbadania czy nie zwierzę jakie ten otwór zrobiło; wlazł na kufer blisko stojący, żeby się lepiej przypatrzyć, wziął w ręce szczątki wiórów i poznawszy w nich rękę ludzką, oblał się zimnym potem.
Nie potrzebował się długo zastanawiać nad tem kto mógł go szpiegować; odgadł Jasia od razu i strach którego doznawał, przejął go głębiej jeszcze.
Właśnie gdy przybrawszy twarz jak najobojętniejszą i wesołą nawet, wychodził o swej godzinie do salki, Jaś przybył także z zamiarem wyproszenia się do miasteczka.
Na pierwsze słowo, które o tem powiedział młody chłopak, Kasztelanic podejrzliwy, rozdrażniony, domyślił się prawie wszystkiego; rodzajem jasnowidzenia chorobliwego postrzegł jak na dłoni co zuchwały młokos osnuł. Ale nie pokazał po sobie nic wcale; spojrzał mu w oczy badawczo, pomyślał, już miał wybuchnąć i wstrzymał się. Uśmiech tylko szyderski, szatański, złośliwy, skrzywił mu usta blade i wpadłe.
— A jedź Waćpan — rzekł — jedź, kiedy chcesz — możesz nawet sobie jaki dzień zabawić, to cię rozerwie. Młodemu trzeba dystrakcji...
Jaś nie domyślił się wcale ile ironji, i jaka groźba była w tych wyrazach, które wziął za dobrą monetę. Ucieszony pozwoleniem, zaraz po obiedzie posłał po konie do Bulwy, upakował się szybko i po partji warcabów, odjechał.
Kasztelanic nie zdrzymnąwszy się, choć udawał że spał, odszedł do swojego pokoju w stanie rozdrażnienia niesłychanym. Gniew, niecierpliwość, choroba wzmagająca się miotały nim na przemiany. Życie owe regularne dni dawnych zatrute zostało, i jak koło machiny wyrzucone ze swego miejsca, kręciło się w dziwacznych kręgach ostatkiem sił już tylko.
Jak skoro tylko Jaś odjechał, zadzwonił stary na Puślikowskiego.
— Zawołać mi Bulwy — rzekł żywo — natychmiast!
Rządca zdyszany, przelękły jak zawsze, bo się obawiał wszystkiego, a najbardziej rozkazów pańskich w niezwyczajnej godzinie, przyleciał do dworu natychmiast, stanął w progu i wyszepnął cicho swoje zwykłe:
— Wedle rozkazu!
— Co to mi Asan mówiłeś wczoraj, że się tam nie możesz porozumieć z proboszczem o dziesięcinę? — zapytał nagle Kasztelanic.
Strumień bowiem dawniej do dóbr Ordynackich należący, opłacał w naturze lub pieniądzach dziesięcinę do kościoła parafialnego, jak wiele dotąd dóbr na Wołyniu.
— To, Jaśnie panie — odparł Bulwa — rzecz taka, że ksiądz proboszcz nie chce brać pieniędzy, żąda odebrać w snopie, bo powiada że mu w tym roku na zapomogę dla ludzi potrzeba.
— Już też dosyć tych dziwactw ze strony proboszcza — odezwał się Kasztelanic — ja sam z nim muszę skończyć ten interes. Co rok to nowina! To pieniędzy żąda, to ziarna, to snopa! Niechże raz zawrę urnowe stałą z tym klechą....
— Jeśli Jaśnie pan rozkaże — szepnął Bulwa, który w tem miał swój rachunek — jabym pojechał i ułatwił wszystko.
— Nie, nie! Muszę temu Jegomości powiedzieć słowa prawdy! Dosyć tego! dosyć!... To mówiąc, chodził żywo stary i zdawał się mocno zagniewany.
— Cóż Jaśnie pan rozkaże? — zapytał rządca.
— Co? Oto, jedź mi Waćpan zaraz do niego. Słyszysz Waćpan zaraz...
— Wedle rozkazu...
— Nic mi ani wspominaj o dziesięcinie; powiedz tylko że się z nim widzieć chcę, niech przyjedzie do mnie...
— Jakto, Jaśnie panie, tak zaraz?
— Natychmiast! i prosić żeby przybył dziś jeszcze... Ten interes krew mi psuje, chcę go jak najprędzej zbyć z głowy...
— A jeśliby proboszcza nie było? — zapytał Bulwa.
— Waćpana rzecz żeby był, słyszysz!
— Wedle rozkazu! — Skłonił się Bulwa, poskrobał w głowę i po cichu wyszedł.
— Jednak to dziwna rzecz — rzekł do siebie w progu — co to się panu zamarzyło. Samemu robi interes z proboszczem? Czyby się dowiedział o tych dziesięcinach? Wątpię! Nigdy jak żyw nie widział księdza Bakałowskiego; księży nie cierpi! to coś niepojętego! Ale nie ma co! potrzeba słuchać! Niech licho weźmie coby się tam na proboszczu dało utargować! Trzeba słuchać! to nie ma co!
I pędem pospieszył Bulwa na folwark, kazawszy po drodze zaprzęgać konie co najprędzej.
Tymczasem Kasztelanic wszedł do swojego pokoju, zamknął się w nim, zaryglował i przeciągnął pobyt nad zwykłą godzinę.
Późnym wieczorem dopiero, posłuszny Bulwa przywiózł księdza Bakałowskiego, o którym słówko nim wejdzie.
Proboszcz ten wcale nie byt pospolitym człowiekiem, ale natura obdarzyła go charakterem i temperamentem, które się ze stanem jego najmniej zgadzały. Żywy, gorączka, pełen szlachetności i najpiękniejszych uczuć, aby się w kapłańskim charakterze utrzymać musiał z sobą nieustanną staczać walkę. Często zamiast nawracać pokorą i słowem łagodnem, wielką miał ochotę po starodawnemu użyć dyscypliny i kunicy. Grzech oburzał go zarówno jako chrześcjanina i człowieka, a człowiek przemagał czasem kapłana. Nie nowina też mu było dobrze wyłajać w konfesjonale. Znał on do siebie tę wadę prędkości, jak mógł się hamował, odpokutowywał umyślnem upokorzeniem porywczej swej żywości, jednak całkiem ujarzmić jej nie mógł. Z drugiej strony ksiądz Bakałowski miał najlepsze serce, gotowość na ofiary niezwyczajną i wszelkie przechodzącą granice; pojmował stanowisko kapłana z całą jego wielkością i ważnością i spełniał posłannictwo swe z zaparciem siebie zupełnem.
Ta walka z gorączką wewnętrzną, ze starym Adamem, nadawała szczególne piętno całemu jego życiu, i czyniła je może piękniejszem jeszcze, bo wytrwałością w boju jaśniejącem.
Pchnięty do stanu kapłańskiego obrzydzeniem świata wewnętrznem, ksiądz Bakałowski, gdyby był został na świecie, byłby stokroć nieszczęśliwszy jeszcze, boby go charakter narażał na niewysłowione przykrości, jakich doznają ludzie chcąc poprawić braci, a niemający prawa do tego. Był to mężczyzna lat może pięćdziesięciu, zdrów, silny, trochę otyły, rumianej do zbytku twarzy, w której czarne ogniste oczy chodziły na tle oliwkowem. Nie wysokie czoło, brwi gęsto zarosłe, nos cienki i kształtny, usta piękne i często na przekór gniewem wewnętrznym uśmiechnięte, tworzyły całość uderzającą wybitnością. Od częstego marszczenia, czoło pofałdowało mu się poprzecznie gęściej niż było powinno w tym wieku, co twarzy nadawało charakter surowy. Postawa, ruchy miały coś w sobie żołnierskiego prawie, ale ciągle poskramianego serdeczną pokorą, która usiłowała podbić wychodzącą na wierzch samorzutność.
Ubrany bardzo skromnie, wszedł ksiądz Bakałowski na salę, z tą pewnością jaka kapłanowi przystała, nieulękniony wcale tem co o Kasztelanicu, którego nigdy na oczy nie widział, mówiono. Z tego co słyszał o nim miał naturalnie wstręt od człowieka, który się Boga zaparł i zdawał w duszę własną niewierzyć; ale zawczasu całą drogę przekonywał się, że nie powinien mu go okazywać, a dla dobra jego wiecznego, jak najłagodniej z nim poczynać. Wiedział ksiądz Bakałowski, że chodziło tylko o dziesięciny, ale w Bogu miał nadzieję, że mówiąc o nich, zbawienne jakie ziarno rzuci, którego wzrostowi sam wiek do grobu zbliżony pomoże.
Z temi myślami, szepcząc modlitewkę, którą na pohamowanie swej żywości zwykł był odmawiać, wszedł proboszcz do pokoju i sam w nim zostawszy, ciekawie się obejrzał. Kasztelanica nie było jeszcze. Po chwili drzwi boczne skrzypnęły i gospodarz się ukazał.
Kapłan skłonił się z lekka, badające rzucając wejrzenie na tę postać, na której więcej niż kiedy malowało się znużenie żywotem, wyczerpanie sił, rozjątrzenie jakieś i niezaspokojenie właściwe tym, co nigdy nie spojrzeli wyżej nad ziemski swój byt.
Kasztelanic nawzajem, zmierzył go wzrokiem ciekawym, śledczym i po chwili wyciągnął białą swą rękę do powitania. Pomimo wewnętrznych utrapień i zgryzoty, starzec w obec nieznajomego człowieka potrafił się zdobyć na dworactwo i wyszukaną grzeczność, zimną, do której form całe życie przywykł. Usta jego przywdziały ów uśmieszek od gości, oczy wesołość odświętną, a czoło usiłowało się rozjaśnić.
— Bardzo się cieszę że Waćpana Dobrodzieja choć późno poznaję! — rzekł Kasztelanic — tylem o nim dobrego słyszał, że prawdziwie pragnąłem zbliżyć się ku niemu oddawna. Ale starość, zadomowienie.
Proboszcz się tylko skłonił.
— Bardzo panu Dobrodziejowi dziękuję za pochlebne słówko....
— Darujesz mi pan, żem go tak wezwał, ale zdrowie moje...
— Miło mi zawsze służyć moim parafianom — odparł ksiądz Bakałowski — jest to moim obowiązkiem. A tu podobno i interes dziesięcin — dodał ciszej.
— Tak! interes dziesięciny... — obejrzał się stary do kola niespokojnie... przysunął z krzesełkiem do księdza, zdawał namyślać jeszcze chwilę; twarz jego zmieniła się dziwnie. — Prawdę powiedziawszy nie o to mi chodziło; inny jest powód wezwania jego do mnie.
— Inny? — spytał z rozjaśnionemi oczyma proboszcz, domyślając się zawcześnie nawrócenia grzesznika, którego z duszy pragnął. — W każdym, razie jestem na usługi Waćpana Dobrodzieja.
Starzec zdawał się jeszcze z wyjawieniem całej swej myśli wstrzymywać; nareszcie, jakby mu na to wielkiej potrzeba było odwagi, wyrzekł z wyrazem silnego postanowienia:
— Chciej mnie Waćpan Dobrodziej wysłuchać cierpliwie. — Żyłem długo na świecie i poznałem świat dobrze; nie potrzebuje dodawać, że mi w tej chwili obrzydł jak smrodliwa kałuża.
— To uczucie chrześcjańskie... — przerwał proboszcz.
— Nie! nie! — zawołał Szambelan z uśmiechem goryczy pełnym — nie mam wiary, nie jestem do tyla słaby, żebym w niej szukał pociechy.
— Waćpan Dobrodziej nazywasz to słabością? — spytał oburzając się ksiądz.
— Ja to widzę i nazywam po swojemu, księże proboszczu; proszę mi darować, ale tu nam ciężko się zgodzić będzie. Jestem wychowańcem wieku, który młot i siekierę przyłożył do pnia chrześcjańskiego dębu i obalił go....
— Jakto obalił? — krzyknął ksiądz Bakałowski porywając się z miejsca; ale poskromiwszy zaraz zarumieniony, usiadł spokojniej, szepcząc swoją modlitewkę.
— Tak jest! przesądy zniszczone zostały, ciemności rozprószone, a czysta tylko może moralność jakaś ostała się z nieforemnej tkaniny dawnych wieków. Jestem synem XVIII. stulecia, księże proboszczu, i w nic nie wierzę.
— A czegóż pan chcesz odemnie, zwierzając mi się z tem? — zawołał znowu trochę żywiej proboszcz.
— Zaraz przyjdziemy do tego — spokojnie rzekł Kasztelanic. — Widok świata utwierdził mnie długiemi laty w przekonaniach, które wyssałem z młodości; gdyby nim Bóg jaki rządził, nie szłoby to tak szkaradnie... Ludzie mi obrzydli, nie mam dla nich szacunku, nie mogę mieć miłości; używam ich jak narzędzia i brzydzę się niemi. Są to zwierzęta, którym się zachciało udawać jakichś aniołów, a z pod których skrzydeł zawsze się szerść bydlęca jeży.
Słuchał ksiądz Bakałowski ze zdumieniem i nie wiedział już co począć.
— Wszystko co mnie w życiu otaczało — ciągnął dalej stary z widocznym gniewem wewnętrznym — ukazało mi naturę ludzką z najgorszej strony. Wszędzie miłość własna jedynym bodźcem czynności, zdrada narzędziem, nasycenie celem; wszystko dobre kłamane, wszelkie złe prawdziwe. Takim widziałem świat do końca, takim go widzę dziś jeszcze. Drwię z niego i z ludzi; żyję dla siebie jak oni i nie mam nikogo ukochanego sercem.... Obojętni mi wszyscy, z tą tylko różnicą, że jednych trochę więcej nienawidzę od drugich.
Ta dziwna i straszna spowiedź, wielkie widać wrażenie zrobiła na księdzu, który ledwie się mógł utrzymać słuchając jej z oburzeniem, z politowaniem razem i gniewem.
— Jeśli te uczucia dotrwały w panu do końca — odezwał się nareszcie — jeśli pan nie czujesz potrzeby zmiany, nie przeczuwasz innego świata, nad ten, w którym się dobrowolnie zamknąłeś — cóż do tego kapłanowi? Nie nasza rzecz patrzeć na rany, których nam goić nie dopuszczają.
Wiedz mój księżuniu — z uśmiechem dodał Kasztelanic — że to co ranami nazywasz, jest normalnym stanem człowieka co głębiej w serce świata tego wniknął — wasze zdrowie jest odurzeniem. Ale mniejsza o to; ani ja was, ani wy mnie nie nawrócicie, darmo o tem i myśleć.
— A czegoż tu zostałem wezwany? — spytał dosyć kwaśno proboszcz — słuchać mi tego nie przystało....
— I ja też więcej spowiadać się nie myślę — rzekł Kasztelanic — to był tylko wstęp do rzeczy. Otaczający mnie ludzie całe życie zdradzali mnie, zdradzają do ostatka.... Nie chcę by śmierć, która kiedyś przyjść musi, była dla nich zwycięztwem.... Chcę być panem mojej woli do końca. Widzę chciwość, łakomstwo, występek nawet, czyhające na moje mienie z zajadłością obrzydliwą; wściekam się i milczę, bom otoczony siecią, w którą mnie starość bezsilniejsza co dzień wplątała. Liczą co mam, pilnują, zabiegają, cieszą się zawczasu moim spadkiem.... nie pozwolę by się ich pragnienia spełniły. Nie mogę w domu być pewnym żadnego kątka, żadnej kryjówki.... słowem, powierzę panu, jako duchownemu, jako obcemu, który w tej sprawie nic zyskać ani stracić nie możesz, moją wolę ostatnią....
Kończył Kasztelanic z wyraźnem wysileniem, dobył z zanadrza opieczętowany papier i wręczył go proboszczowi, który z przyjęciem jego nieco się zawahał.
— Dziękuję panu za ufność — rzekł powolnie; obowiązkiem moim jest na nią odpowiedzieć skłaniając się do woli pana, chociaż wyznam mu szczerze, że uczucia które natchnęły to pismo, uczucia niechrześcjańskie, przykrym mi czynią krok w którym udział mam jakiś.
— Nie grajmy księżuniu komedji — słabszym głosem odezwał się Kasztelanic zmordowany widocznie — ja w te sentymenta nie wierzę....
— A jakżeś pan żył? — z przestrachem odezwał się ksiądz Bakałowski.
— Jak? — coraz ciszej mówił szydząc gospodarz — z dnia na dzień, oszukaństwo oszukaństwem płacąc, słowa słowami, niewiarę niewiarą, a samolubstwo cudze egoizmem moim...
— Ale dziś, u życia schyłku, które niech Bóg przedłuża — poprawił się proboszcz — nie czujeszże pan czczości tego żywota, potrzeby zmiany?
Kasztelanic się uśmiechnął.
— Cha! cha! dajmy temu spokój! dajmy pokój — zawołał — już mnie nie nawrócisz! Całe moje staranie życie jeszcze przedłużyć o ile można, wyciągnąć, nażyć się, a potem (machnął ręką) niech sobie wilcy trawę jedzą!
Ksiądz się wzdrygnął, łza litości zmoczyła mu powiekę; chciał znaleźć przystęp do tego stwardniałego serca, do tej duszy zamkniętej — i nie umiał go wyszukać. One były jak skamieniała ślimacza skorupa, którą rozbić można, otworzyć niepodobna.
Chwila milczenia nastąpiła po tej łzie i wyznaniach; starzec spojrzał na księdza, spostrzegł błyszczącą w powiekach jego kroplę, owoc litości chrześcijańskiej i zdumiał się i zadumał.
Ale wprędce uśmiech stary, niedowiarstwa, szyderstwa, chłodu, pokazał się na zbladłych jego ustach.
— A! a! — rzekł cicho — jakiby to był dla Jegomości tryumf, nawrócenie takiego jak ja grzesznika! nie prawdaż? byłoby się czem pochlubić.
Proboszcz wstał aż z krzesła dźwignięty gniewem, któren ledwie pohamować potrafił.
— O! o! nie gniewajże się mój dobrodzieju — rzekł Kasztelanic — nie chciałem cię obrazić! Ale nie myśl o mojej duszy — dodał gorżko — bo ja w te błazeństwa nigdy nie uwierzę....
Nie było sposobu nie tylko nawracać, ale nawet mówić z tym człowiekiem; ksiądz Bakałowski z żalem to postrzegł, pożałował nawet, że przyjął testament, króren natchnęła nienawiść ku ludziom; jednakże obawiając się by gorszego coś jeszcze nie zrobił Kasztelanic, zatrzymał go, uznając potrzebę spytania:
— Chociaż to do mnie nic nie należy, jak tam pan Dobrodziej rozporządzasz tem co mu Bóg dał — jednakże widząc jego uczucia, niepodobna żebym nie zapytał co zawiera ta karta, którą mam powierzoną? Nie mogę być pośrednikiem do uczynku coby miał w sobie charakter niechrześcijański....
Kasztelanic spojrzał mu w oczy trochę niecierpliwie i prawie gniewnie.
— Cóż chcesz księże? żebym na kościoły i szpitale rozpisał majątek? Tego tam nie ma, to pewna; ale też i nic tak bardzo wszetecznego jak myślisz...
— Pan mi na to dajesz słowo? — spytał kapłan poważnie.
— Słowo! — odparł Kasztelanic — wstydzić się nie będziesz miał powodu.... śmiać się tylko mogą ludzie, a niektórzy wściekać!
Zamilkli; Bulwa, który już czatował żeby bez niego interes o dziesięcinę nie traktował, pokazał się ostrożnie ze drzwi do jadalnej sali, którędy zwykł był zawsze wchodzić gdy Kasztelanic siedział w bawialnym pokoju. Ujrzawszy go starzec podniósł głowę i nagle zmienił rozmowę.
— Tak tedy o dziesięcinę skończyliśmy — rzekł głośno — stanie się jak Waćpan Dobrodziej życzysz sobie....
— Bardzo panu dziękuję....
— Skonwinkowałeś mnie Asindziej — kończył Szambelan — widocznie dla Bulwy to mówiąc.... nie miałem racji — proszę mi darować! A więc, jakie są ostateczne żądania jego?
— Prosiłbym o zboże — odpowiedział ksiądz — muszę ludzi karmić.
— Słyszysz Waść, panie Bulwa, dostawić proszę...
— Ja sam przyślę po nią...
— Taki jest zwyczaj — przerwał rządca...
— A więc stosownie do zwyczaju — podchwycił stary — tem lepiej; kwity od księdza proboszcza będą mi wszystkie złożone... Idź Waćpan...
Kwaśno trochę odprawiony, wyszedł rządca, kiwając głową, zwłaszcza na to składanie kwitów, które nie dozwalało nic z dziesięciny na swój pożytek obrócić. A miał ten chwalebny zwyczaj pan Bulwa, że na najdrobniejszej rzeczy, mało wiele zawsze coś musiał zarobić. Było to już u niego prawidłem, żeby nie gardzić najmniejszem i bodaj garść wsypać do kieszeni, aby tylko nie złamać raz przyjętej zasady. Nie dziw, że składanie kwitków podobać mu się nie mogło.
Po odejściu niepotrzebnego świadka, przerwana rozmowa już się nie skleiła gdzie ją przybycie jego złamało. Kasztelanic wrócił do swojej roli grzecznego gospodarza i przywykłego do wykwintnego dworactwa Stanisławowskiego Szambelana. Lice jego uspokojeniem trochę się ożywiło, odzyskał nieco swobody i dowcipu.
Ksiądz patrząc na niego ze zdumieniem, ledwie w nim mógł poznać rozpaczającego przed chwilą niedowiarka, który bluźnił przeciwko Bogu. Z innej strony przedstawiał mu się teraz Kasztelanic, usiłując i wyższość swego umysłu i ukształcenie pokazać.
Oboje to jednak żadnego nie uczyniło wrażenia na proboszczu, w którym uczucie litości dla nieszczęśliwego przeważało nad innemi. Miał jeszcze przytomne świeże rany, które przed nim odkrył i okropnością ich się wzdrygał. Wesołość starca, jego dowcip, smutno, dziwnie obijały się o uszy kapłana, w których tętniły jeszcze bolesne wyznania chorej duszy. Po godzinie rozmowy, gdy się przekonali oba, że jeden nie potrafi oddziałać na drugiego, Kasztelanic pierwszy wstał, by księdza pożegnać, dziękując mu za przybycie.
— Przyjmij Waćpan Dobrodziej serdeczne dzięki odemnie — rzekł stary — spodziewam się pożyć jeszcze; kto wie tam, który z nas z brzegu; jednak na wypadek wszelki dodaję przestrogę, że mój testament nie ma być czytany tylko w ogólnem zgromadzeniu całej mojej familji... Mogą być starania o pochwycenie go z rąk waszych, lecz proszę byście nikomu nawet urzędnikom nie powierzali...
— Spełnię żądanie, jeśli żyć będę — odparł ksiądz Bakałowski wstając — ale pozwólcie nawzajem pożegnać się życzeniem. Bodajby Bóg dał wam choć późno poznać prawdziwe światło wiary Chrystusowej i poczuć w sobie nieśmiertelną duszę.... Modlić się będę na waszą intencję...
Rozśmiał się Kasztelanic...
— A! a! — rzekł — stracone to modlitwy księżuniu! z mlekiem wyssałem niewiarę, nie pora się przerabiać!
— Pora! zawsze pora!
— Dla słabych — odparł stary dumnie — ale we mnie dusza silna i nieulękniona; nie obawiam się nicości która mnie czeka...
— Niech wam Bóg ześle upamiętanie! — dorzucił proboszcz spiesząc odejść, aby nie słuchać przykrych, niewiarą tchnących wyznań starca. — Niech Bóg was pocieszy i nawróci!
Zwyczajnym tylko uśmiechem pożegnał go Kasztelanic, odwrócił się niedbale i z pewnem ukontentowaniem z odniesionego zwycięstwa wszedł do swojego pokoju.
My odwróćmy się na chwilę od niego i pospieszmy za Jaśkiem, który do miasteczka dla narady z Sobeckim popędził. Nie bez drżenia wewnętrznego i strachu zdobył on się na krok, którego następności dobrze obrachować nie mógł, ale czuł że straszne być musiały. Wyobraźnia nastręczała mu więzienie, wygnanie, upokorzenia i kary haniebne; ale z drugiej strony widział przyszłość tak świetną, tak wielką, tak gorącą, że dla niej gotów był na największe ofiary. Życie dla niego nie mogło być czem innem tylko użyciem; celu nie miał w niem nad nasycenie, nie drgało w nim serce, nie podnosiła się dusza, wszystko było obojętnem krom tego złota, za które świat chciał kupić. Pomimo więc wahania i strachu, które najwięcej pochodziły ztąd, że się musiał wiązać z Sobockim, którego się lękał i nie mógł mu wierzyć, brnął dalej Jasiek, powtarzając tylko że się udać musi.
Przybywszy do miasteczka, pobiegł zaraz do domku kancelisty, ale go zastał próżnym, stróż tylko drwa rąbał na progu. Antosi nie było, ani dziecka, ani sługi, a Sobocki gdzieś hulał.
— Gdzie jest pan? — spytał starego chłopa z fajeczką w zębach, powoli kolącego drzewo i nie wielką mającego ochotę wdawać się w rozmowę.
— A kto go wie? — mruknął najemnik.
— A pani? — nacierał Jasiek.
— Jaka pani?
— Tutejsza przecie.
— Ja tu pani nie widziałem...
— Wszak tu mieszka Sobocki?
— Musi być... Sobacki czy Sobocki... a zresztą popytajcie sąsiadów, bo ja nie tutejszy.
Jaś nie wiedział gdzie się objaśnić lepiej, gdy zobaczył z zakasanemi rękoma stojącą z drugiej strony parkanu czerwoną służącę, która zdawała się wyzywać go oczyma do pogadanki; obrócił się ku niej:
— Nie wiecie moja kochana, gdzie Sobocki?
— Któż go tam wie, gdzie lata, rzadko on w domu — odparła szybko bardzo paplając kobieta. — My tu, widzi pan, mieszkamy obok, to się to człowiek patrzy na wszystko, choćby oczy zapluszczył... Ale on bardzo w domu rzadki...
— A żona!
— To pan nie wie?
— Nic nie wiem.
Kobieta pokiwała głową.
— A to, proszę pana — zaczęła, zbliżając się i niemal na płot wyłażąc — jak zaczął z nią historję wyrabiać, jak zaczął ją, mówią, i bić i łajać i chleba czasem brakło, jak mówiła kucharka, co nie dawno odstała, tak nareszcie biedna kobieta wyniosła się od niego, i nie wiadomo dokąd.... jak w wodę wpadła.... Co się jej naszukali, co napytali, naobwoływali.... ani słychu....
— I z dziecięciem? — spytał Jaś poruszony nieco.
— A z dziecięciem, proszę pana; słyszę nawet nic nie wzięła z domu tylko maleńki węzełek...
Jaś nie chciał badać dłużej, spuścił głowę, wyszedł z dziedzińca i udał się do winiarni, spodziewając tam zastać Sobockiego. Po drodze rozmyślał co począć, ucieczka bowiem siostry jego bardzo zmieniała postać rzeczy; zapis który tak obchodził męża, mógł na niego tylko przez nią spadać; Jasiowi też przykro trochę było mieć do czynienia z człowiekiem, który Antosię zmusił do ucieczki z domu, do ostatniej zapewne nędzy.... Jakkolwiek ogołocony z uczuć szlachetniejszych, których nie miał wzoru, nie uczuł potrzeby, nie pojmował w życiu roli, zachował, że tak powiem, zwierzęce jakieś przywiązanie do bliższej rodziny. Lata pierwsze z nią spędzone niedostatku, boleści wspólnych, wiązały sieroty.
Mimowolnie oburzał się na Sobockiego i wahał co począć z testamentem, ale nie było wyboru, przez niego mógł być tylko zrobiony, on stanowił całą ich przyszłość, potrzeba było widzieć się z kancelistą.
W winiarni nie zastał go tym razem; powiedziano mu, że musiał być w sądzie, poszedł więc do zamku.
W ogromnej izbie zastawionej stołami, które obsiedli do koła gryzipiórki różnego wzrostu, wieku i kalibru, pełnej wyziewów papieru zbutwiałego, atramentu i błota, zasypanej zrzynkami piór i podartemi brulionami; Jaś na którego natychmiast cała kancelarja chciwe obróciła oczy, znalazł nareszcie szwagra.
Sobocki, widać niezmiernie zajęty, siedział w kącie nad foliałem protokółów; przed nim leżał papier stemplowy. Schylony, skurczony, z przymrużonem okiem, pisał... a pióro jego szalonym pędem biegło po białej karcie. Straszny był przy tem zajęciu, twarz miał zżółkłą, oczy zaognione, włos rozstrzępiony, usta jak wśród snu w pół otwarte machinalnie i zaślinione, drgały tylko niekiedy krwi biciem; a sprawa, którą obrabiał tak go w tej chwili zajmowała, że otwarcie drzwi, głos znajomy, targania współtowarzyszów, obudzić go w początku nie mogły. Dopiero gdy Jaś przystąpił bliżej, gdy się odezwał po raz drugi i trzeci, gdy go dotknął, Sobocki chmurną podniósł głowę ku niemu.
Zobaczywszy szwagra, wyszedł powoli z osłupienia, w którem zostawał, ale nic nie rzekł, tylko mu dał znak ręką, żeby poczekał, i sam znów się złamawszy we dwoje pisał dalej.
Trwało to chwilę, a kancelarja cała uśmiechała się z nienawidzonego Sobeckiego i drwić poczynała z przybysza, gdy nagle rzucił Sobocki pióro opodal, zatrzasnął księgę, zmiął papiery i zsunął je, powstał, chwycił czapkę, narzucił płaszcz i wyleciał ciągnąc za sobą Jaśka. Za niemi cichy, stłumiony wybuch śmiechu tylko przeleciał po zimnej, smutnej izbie pisarzy.
W dziedzińcu, jakby się do reszty opamiętał, Sobocki stanął, spojrzał Jasiowi w oczy.
— Wiesz? — spytał go krótko.
— Co takiego?
— A ta Antosia, kochana — wasza Antosia! ślicznego mi figla spłatała! uciekła bestja! co powiesz? jak w wodę!
— Kiedyś już sam o tem zaczął — odparł Jaś chmurno — to ci powiem otwarcie, że się jej nie dziwuję; źle się z nią obchodziłeś! bracie, źle!
— A cóżeś ty chciał, żebym ja przed nią tańcował na paluszkach! żebym jej komplementa prawił?
— Brakło jej wszystkiego, a najwięcej przywiązania z twojej strony i...
— No! no! dość tego, widzę że bierzesz jej obronę... a to wściekła kobieta! nigdy mi w najmniejszej rzeczy uledz nie chciała! Ale licho ją bierz! ja ją odkryję i dopiero pokażę co umiem, jak się znów w moje ręce popadnie! Bez grosza daleko pójść nie mogła!
— To pewna, że jeśli ją znajdziesz — żywo odpowiedział Jaś — ja jej więcej krzywdy zrobić nie dam...
— Cóż myślisz, że mnie nastraszysz? — śmiejąc się zapytał zbladły Sobocki.
— Straszyć nie myślę — rzekł młody chłopiec — ale znajdzie się sposób i na ciebie...
— Przyjechałeś mi robić wymówki? — zawołał kancelista odstępując krokiem.
— Nie, bo dopiero w miasteczku dowiedziałem się o tem... i mocno mnie to obeszło.
— Tak! boś młokos — odparł Sobocki — bo tego nie rozumiesz jak się z kobietą obchodzić potrzeba, żeby mieć pokój w domu!
— A miałeś-że ty pokój?
— To co innego! to nie kobieta, to szalone stworzenie, któremuby nikt rady nie dał. Już dość powiedzieć, że byle na swojem postawić, wolała uciec bez grosza z domu i wałęsać się po świecie.
— To twoja wina!
Sobocki ruszył ramionami.
— Dałbyś pokój — rzekł — to nie twój interes! gadaj z czem przyjechałeś?
Jaś się zastanowił. Trochę papierów przygotowanych wyglądało mu z za surduta nie dobrze zapiętego; Sobocki dawno je postrzegł i zwąchał co znaczyły.
— Wszak to testament? — dodał szybko.
Jaś milczał jeszcze.
— Darmobyś kłamał — odparł Sobocki — przyjechałeś po to; Kasztelanic ma się co dnia gorzej.... to wiem.
— Tak, ale cóż ci przyjdzie z testamentu, kiedy Antosia uciekła?
— A co to ma jedno do drugiego?
— Zapis musi być dla niej! — rzekł Jaś.
Uśmiechnął się pisarek.
— A zapewne — rzekł — ale mnie się przyzna opieka i rozporządzanie jej funduszem, właśnie z powodu ucieczki jej.
Chmurno Jaś spojrzał, ubodła go przyszłość siostry.
Sobocki tymczasem zagadywał zręcznie:
— A masz ty papiery potrzebne?
— Mam, ale wprzódy ułożyć się nam potrzeba, jak napiszemy... ja tej opieki twojej nie chcę.
— No to i testamentu nie będzie — gorąco krzyknął Sobocki. — Co to ty myślisz: ja wam darmo będę piekł pieczeń? Muszę płacić, starać się, ryzykować na śledztwa, uchowaj Boże jakiego doniesienia, i potem kłaniać się wam jeszcze.... o! co z tego to nic nie będzie!
— Chodźmy ztąd bo na nas patrzą — odparł Jaś — ułożymy punkta, umówimy się gdzieindziej.
I pociągnął go za sobą ku winiarni.
Sobocki wciąż był chmurny i zamyślony. Wszedłszy posłał zaraz po wino, ale nim rozpoczęli rozmowę i układy, twarz jego nagle skutkiem jakiejś wewnętrznej myśli rozjaśniła się, wypogodziła, oko błysnęło, zatarł ręce i siadł przy szwagrze inny zupełnie.
Jaś przypisywał to zbliżającej się butelce, przy której zaraz cicha zawiązała się rozprawa. Z wielkiem podziwieniem młodego chłopca, który się spodziewał oporu od szwagra, wszystko poszło jak po maśle. Przyjął on ochotnie punkta podane sobie; trochę się tylko jakby dla formy posprzeczał o opiekę i szafunek schedy żony i w tem nawet uległ bratu wymawiając sobie tylko jakiś mało znaczący legat.
— Teraz-że — rzekł kończąc — pokaż mi swoje dokumenta; może czego braknąć będzie? — zaczął chciwą wyciągając rękę.
Jaś dobył papiery, odcisk pieczątki wyraźny, podpisy i notaty. Wszystko to obejrzał szybko Sobocki, raz i drugi, podumał i schował do kieszeni.
— Zrobimy porządnie i jak chcesz — rzekł — ale tego z palca nie wyłamać; potrzeba pieczątkę robić i to nie tu, ale o mil kilkadziesiąt; trzeba wynaleźć przed rokiem zmarłych świadków i stary papier. Pojedziesz do domu, a ja ci gotową rzecz przyszlę.
Jaś, nie zastanowiwszy się, spytał tylko czy to rychło być może, bo Kasztelanic ostatkiem gonił.
— Pospieszym, pospieszym! — rzekł Sobocki — już ja nie zmarudzę, za tydzień to będzie; przyjedź sam!
— Ja nie mogę, stary nie rychło mnie puści od siebie... posyłać taką rzecz także niebezpiecznie...
— No! to ja ci sam przywiozę!
— Chyba tak, żeby cię nikt we dworze nie widział — rzekł Jaś. — Staniesz w karczmie niby przejezdny, przyjdziesz do mojego mieszkania... i to w nocy...
— Dobrze, dobrze! damy sobie rady — zagadał Sobocki — a teraz zapijmy sprawę.
I nalał kieliszki, z któremi w ręku przesiedzieli do nocy. Podpiwszy kancelista co chwila poczynał narzekać na żonę; znać mu jej ucieczka srodze dolegała, ale Jaś nie dawał się wynurzać i przerywał broniąc siostry.
Nocą już się rozeszli, bo Sobocki miał jeszcze kończyć robotę, którą pomimo upojenia do rana potrzebował przygotować. Jaś padł na łóżko i usnął.
Nazajutrz, po śniadaniu obfitem, młody chłopiec nie mając już co robić w miasteczku, a niespokojny, i przemyślający o pięknych oczach pani Tryze, siadł na bryczkę i popędził do Strumienia.
Przybył jeszcze nim Kasztelanic odszedł do sypialni i spieszył mu się zameldować, ale zląkł się wejrzenia, które go na wstępie spotkało. Starzec uśmiechał się tak mściwie, tak szydersko, jak gdyby wiedział co się knuło, i pewien był, że z tego nic nie będzie.
— A cóż? — spytał — jeździło się Asindziejowi nie źle?
— Bardzo dobrze...
— Tandem, jak się ma przyjaciel, pan Sobocki?
Jaś zadrżał, ale się nie zmięszał.
— To niegodny człowiek — odparł z uczuciem — przywiódł do tego Antosię, że od niego uciec musiała.
— Ps! ps! co mi asan mówisz! uciekła! a to jej do licha dojeść musiał. I dokądże to? może to jaki romansik?
— Nie wiadomo dokąd, poszła z dzieckiem. Wszyscy mówią, że niegodziwie się z nią obchodził.
Jaś umyślnie nastawał jak widzimy na Sobockiego, żeby się stryjowi, który go nie lubił, przypochlebić, i wszelkie domysły wspólnictwa z nim obalić.
— O! bo też szubienica mu patrzy z oczów, temu łotrowi — dodał Szambelan — a kto z kim przestaje, takim się staje, pamiętaj waść, panie Janie...
To mówiąc stary wziął za klamkę od swego pokoju, i ze znaczącem na Jasia wejrzeniem wyszedł powoli.

KONIEC TOMU TRZECIEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.