Iława — Kwidzyn — Malborg/IV

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Iława — Kwidzyn — Malborg
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
zbiór Inter arma
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1930
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały felieton
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV

Musieliśmy śpiesznie Malborg opuścić, ażeby tegoż dnia zdążyć do Sztumu na zjazd kółek rolniczych.
Nim się jednak ten zjazd rozpoczął, skorzystaliśmy z chwili czasu, ażeby się udać do Zajezierza. Na przeciwległym od miasta brzegu większego z dwu sztumskich jezior leży w ogrodach ukryty polski dwór, należący do p. Kazimierza Donimirskiego. Zajeżdżających przed ganek powitała nas polska pieśń narodowa dzieci z miejscowej ochrony i młodzieży szkolnej. Krótko zabawiliśmy w staropolskim domu Zajezierza, lecz mogliśmy powziąć wiele cennych informacyj od gospodarza.
Wkrótce boczną drogą, po drugiej stronie jeziora udaliśmy się na spotkanie korowodu, zdążającego do Sztumu. Już na przedmieściu kobiety spotykane, chłopcy i dziewczęta informowały nas po polsku, że słychać muzykę i «że już jadą». W istocie wychylił się na wzgórza zdążający drogą od strony Mikołajek długi szereg pojazdów. Na przedzie waliła uszykowana w kilka szeregów młodzież konno z chorągwią o barwach narodowych i z drugą, symbolizującą pracę kółek rolniczych: wieniec pszenicy w zielonem polu. Przewodniczył na koniu tej dziarskiej młodzieży prezes p. Jan Donimirski. Za konnym komunikiem jechały pojazdy prawie jednego typu, wiozące rodziny rolników z okolicznych gospodarstw. Doskonałe konie, odzienie starszych i dzieci, świadczące o dostatniej stopie życiowej, dawało od rzutu oka pojęcie o wartości społecznej tych średnich gospodarzy na 100 czy 200 morgach gruntu. Byli to przedstawiciele swoistego na tych ziemiach typu «gbura», rolnika, gospodarującego na niewielkim kawałku roli. Powiedziano nam, iż korowód kilkudziesięciu pojazdów jest drobnym zaledwie ułamkiem całości polskiego zaludnienia powiatu. Utrudnienia, czynione na każdym kroku w dostarczaniu pism, druków i listów polskich, uniemożliwiły większości rolników przybycie na ów zjazd kółek. Lecz i w tej ilości zgromadzeni czynili imponujące wrażenie. Cała kawalkata z muzyką na czele przedefilowała przez miasto, przywabiając wszystkę jego ludność do drzwi i okien.
Przypatrywałem się wyrazowi twarzy mieszkańców Sztumu i, co prawda, nie dostrzegłem błysku nienawiści ani w jednem oku. W wielu zaś dostrzegłem spojrzenie pełne sympatyi i żywej, bezinteresownej ciekawości. Owe nazwiska na «ski» i «icz», widniejące na szyldach kupieckich miasta Sztumu, wkrótce zapewne nie utrzymają się w niemieckiej swojej transkrypcyi, a obywatele polscy noszący te nazwiska, pójdą razem ze szlachtą, gburami i chłopami pod polską narodową chorągiew.
Wielka sala miejscowego kasyna ledwie mogła ogarnąć tę część polskiego żywiołu, która na zjazd przybyła. Ogorzałe panny, na których modne, powiewne bluzki, pończochy i pantofelki są wyraźnie odświętnym strojem, kawalerowie w długich butach z ostrogami i sportowych kurtkach, starszyzna w paradnych, rzadko wdziewanych surdutach, wszystek ów rolniczy świat, z uszanowaniem, stojąc, wysłuchał tęgiej i mocnej przemowy swego prezesa. Jest to świat pewny. Ci nie odstąpią swego sztandaru i nie zdradzą, chociaż z taką trudnością i tak inaczej, niż wszyscy, posługują się naszą polską mową. Jest to język nasiąknięty niemczyzną, jak gąbka wodą. Wyrazy, zwroty, składnia, akcent, przydechy — wszystko jest niemieckie.
Ale z jakimże to entuzjazmem słuchają zbiorowej deklamacyi, gdy ich własne panienki, przebrane w krakowskie stroje, wypowiadają wiersze narodowej poetki! Piękne dla nich jest to wszystko, co sobie sami dla siebie z mozołem i trudem niemałym zrobili. I zaprawdę specyficznie piękne było rubaszne przedstawienie teatralne, gdy ze sceny brzmią zdania ledwie-ledwie polszczyznę przypominające, piękna była naiwność intrygi i piękne były wiersze witające ojczyznę, wskrzeszoną z martwych.
Daleka polskość jest dla tych ludzi jeszcze czemś arcy-subtelnem, trudnem, dziwnie zawikłanem wobec materjalności i wyrazistości wszystkiego, co ich otacza, jakąś niby lekcyą piękną, której trzeba się dobrze wyuczyć dla doskonałego czucia i poprawnego myślenia. Tak to z trudem i mozołem, niby strumień podziemny przez skałę, co drogę naturalną zawaliła sobą, przebijać się musi polskość do ojczystego morza. Bo to przecie pod cieniem Malborga i w pruskiej katowni, w środowisku wszelakich Pompeckich gromadzi się ta silna, zdrowa młodzież i przywiera duszą do nieznanej ojczyzny. Nie wiedzą jeszcze nic, czem jest wyniosła polska sztuka i czarodziejska poezya, czem jest nawet sam przebogaty język naddziadów i żywa, wszechogarniająca mowa plemiennego ogromu. Wszystko wyżarła, a próżnię sobą nasyciła — obca kultura. Ci ludzie uczepieni są jakgdyby do jednego palca ojczyzny. Lecz już tego palca nie puszczą. Po przedstawieniu teatralnem nastąpiły tańce. I taniec ich jest niemiecki: to walc nieskończony, z figurami i bez figur.
Jako już zbyteczni i nieprzydatni do żadnej figury, wymknęliśmy się cichaczem z rozbawionego tłumu i, samowtór z moim poetą, pomknęli do Kwidzyna. W ciemności nocnej migają wsie za dnia poznane, kształty fabryk, dworów, chałup, lasy i pola. Poznajemy po ciemku te polskie domy, które nam za dnia pokazał ksiądz Ludwiczak, gdzie śpią spracowani prości ludzie, których nawet na sztumską zabawę nie stać. To tu, to tam. Zupełnie, jakby dusza leciała ciemnemi polami, tłukła się od wsi do wsi, od chaty do chaty, jakby zaglądała w okna i wałęsała się u węgłów. Tam i sam mijamy plant kolejowy. Kolej Mława, Iława, Prabuty, Susz, Kwidzyn, Sztum, Malborg, Gdańsk. To jest kręgosłup, wiążący Gdańsk z Warszawą i Krakowem. To jest splot wszystkich nerwów, któryby ową twardą i surową, rolniczą młodzież w Sztumskiem, mówiącą napoły zniemczonym językiem, związał z poezyą Mickiewicza, z teatrem Wyspiańskiego, z obrazami Matejki i muzyką Szopena. Zawrotnie, ciemnemi polami niósł nas samochód, dwu fantastów, knujących wciąż tę samą «fantastyczną» myśl o zjednoczeniu ojczyzny. To samo znów, co było w czasie wojny w Zakopanem za panowania Enkaenu, zegnało nas do kupy, choć każdy swojemi, upartemi oczyma na świat patrzy. Jedna fantazya naszego programu już się nam ziściła. Już tam w nocnej ciemności światełka daleko — daleko połyskujące, to Polska niepodległa, murowana, zjednoczona: to za Wisłą Tczew, Gniew, Grudziądz. Doświadczeni politycy, przemądrzali wodzowie mas ludzkich nie chcieli wówczas ani wiedzieć, ani słyszeć, ani nawet w swych statystykach podawać do wiadomości takich «fantazyj», jak Tczew, Gniew, Grudziądz. Na tydzień przed ową nocą widzieliśmy byli ziszczony romans poetów.
Z gościnnego domu państwa Kowalskich w Górkach (Gorken) pod samym Kwidzynem, gdzie wkrótce utworzyła się kwatera główna komitetu, udaliśmy się w drugą z kolei drogę, na południe, do Iławy (Deutsch Eylau). Zwiedziliśmy Prabuty i Susz, miasta zniemczone do gruntu, gdzie procent świadomych Polaków jest nieznaczny, aczkolwiek, jak gdzieindziej, na szyldach widnieją liczne polskie nazwiska. Parafia katolicka w Prabutach (Riesenburg) na kilka tysięcy ogółu wyznawców liczy mały stosunkowo odsetek Polaków, jednak nabożeństwo odprawia się po polsku w każdą drugą niedzielę. Świadczy to o zjawisku, które się już w Kwidzynie ujawniło na wiecu. Ludzie ubodzy, zahukani, podają się za Niemców z trwogi i konieczności życiowej, przyduszeni żelazną pięścią panów kraju, albo pracodawców, opartych o państwo. Lecz w głębi duszy, w rozmowie z Bogiem są jeszcze sobą, to znaczy Polakami.
Gdyby kto w mieście Suszu poprzestał na obejrzeniu zewnętrznem rynku i ulic, byłby przekonany, że miasto jest czysto polskie, tyle w niem nazwisk polskich. Tymczasem jest ono, jeszcze bardziej niż Prabuty, podniemczone. W okolicy Susza leżą olbrzymie dobra magnatów: Dohna-Finkenszteina, braci Oldenburgów, hr. Brüneck i t. d., podpór tronu Hohenzollernów, przyjaciół eks-cesarza i eks-następcy tronu, najwytrwalszych ostoi niemiecko-pruskiej reakcyi. Tam to, jak wieść niesie, uknuty został zamach Kappa i tam się gotuje do nowego skoku ostatnia krzyżacka energia. Cóż więc dziwnego, że miasta, położone wśród tak przemożnych czynników i wpływów, zależne na każdym kroku od dostaw tych olbrzymich wytwórni zboża i mleka, zachowują swą narzuconą pruską fizjognomię? Najbardziej zniemczona jest bodaj Iława, położona w pobliżu granicy polskiej. Operuje tutaj hakatyzm wojujący i nieprzebierający w środkach. Tu, zdaje się, pali się ognisko oddziaływania na pobliskie już wsie Mazurów. Odłam komitetu plebiscytowego, działający w Iławie, złożony z ludzi młodych, inteligentnych i przejętych gorącem polskiem uczuciem, ma tu do zwalczenia najgorsze bodaj przeszkody. Po zapoznaniu się ze stosunkami, które nam urzędnicy komitetu ułatwili przez swe referaty, ruszyliśmy w powrotną podróż, obok prześlicznych mazurskich jezior, wśród lasów i równin.
Wykręciliśmy naszą drogę z Prabutów na szlaki boczne, do wiosek polskich we wschodniej części powiatu sztumskiego. Niezrównany nasz przewodnik, ksiądz Rudolf Nowowiejski, był tu w swoim żywiole, bo na rodzinnych terenach. W pewnej małej miejscowości, którą oznaczę literą M., widzieliśmy niesłychane zjawisko, iż jeden jedyny człowiek, którego nazwiska ujawnić nie można, zdołał wytrwałą swą pracą obudzić ze snu niemieckiego całą osadę, a dzieciom poprostu nadać duszę polską. Mijając osady, leżące na uboczu od głównego traktu, widzieliśmy gospodarkę chłopską, chaty takie same, jak w głębi rodzinnego kraju. Z tych chat witano nas wszędzie okrzykiem na cześć Polski. Pod wieczór tego dnia, czyniąc zadość wielokrotnemu zaproszeniu, zajechaliśmy do Buchwałdu, majątku p. Donimirskiego, rodzonego brata Antoniego Donimirskiego, niegdyś współredaktora «Słowa» i jednego z promotorów ruchu kooperacyjnego w Kongresówce. Mieliśmy tutaj obraz gospodarstwa wielkofolwarcznego i wielofolwarcznego, z uprawą i produkcyą rolną, stojącą na wysokim poziomie. W starym dworze Buchwałdu, gdzie nasz uprzejmy gospodarz pięćdziesiąt lat osobiście przepracował wśród wszelkich burz, przemian i przewrotów, słyszeliśmy najciekawszy, jaki być może, wykład stosunków istotnych, realnych, niewątpliwie dokładnych i ściśle konkretnych. Do tego starego dworu, gdzie człowiek, gorliwie pilnujący swego zagona, z głębokiem wzruszeniem wyznaje, iż jeszcze nie miał szczęścia oglądania na własne oczy żołnierza polskiego, zdala i ze wszech stron zbliża się Polska. Ten dach przetrzymał wszelkich Bismarcków i Bóg wie jak zaciekłych landratów. Tegoż dnia zdążyliśmy jeszcze przed zmierzchem do Waplewa, ażeby przez chwilę napawać się pięknem jego parku i rzucić okiem na dzieła sztuki, istotnie bezcenne, zgromadzone w starym pałacu. Jak piękny sen z dalekiego regjonu ukazał się nam świat zamknięty w drewnianej szkatułce z listami Zygmunta Krasińskiego do Adama Sołtana.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.