Iława — Kwidzyn — Malborg/Całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Stefan Żeromski
Tytuł Iława — Kwidzyn — Malborg
Pochodzenie Pisma Stefana Żeromskiego
zbiór Inter arma
Wydawca J. Mortkowicza
Data wyd. 1930
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I

Pociąg warszawski, przesuwany w Tczewie, na granicy Gdańska i Polski, z szyn na szyny kolejowe, cofając się dla znalezienia swego miejsca, wjeżdża na most żelazny, jedno z potężnych dzieł ludzkich, ujarzmiających wspaniałe Wisły łożysko. Głęboka noc zwisa nad urodzajną ziemią, — nad ową «Danziger Niederung», zamkniętą w delcie Wisły i Nogatu. Niejasne kształty wież miasta, zarysy wyniosłych budowli, światła dalekie majaczeją wśród wątłej mgły nadrzecznej. Odblask pełni księżyca pada na powierzchnię rzeki i ukazuje ją całą na dalekiej przestrzeni. Bujne strumienie środkowego wartu pienią się, uderzając o granitową przeszkodę, banie i kłęby wodne wykwitają nisko, nisko między potężnemi słupami. Przenikliwe światło sięga aż do samego dna żywej wody. Z tego to dna pomyka w górę i wytryska na powierzchnię krąg wodny za kręgiem, fala pienista za falą, strumień srebrny za strumieniem i śmieje się do oczu, mówi do serca niewiadomą, tajemniczą swą mową: To ja tu jestem to ja tutaj w głębi wód płynę, twoja własna woda, woda miłości twojej, twoja wierna rzeka. Z jodłowej puszczy się niosę, ze świętego gaju dzieciństwa twego... Tczew! Już raz przed laty zdobywałem był to miasto, idąc w marzeniu — «Na Gdańsk! ku morzu!» — wślad za orężnym czynem i wiekopomną sławą Jana Henryka Dąbrowskiego. Teraz mam możność wysławienia rekuperacyi tego miasta powtóre, zdobycia już trwałego i na wieki, sprawiedliwej odnowy prawa na tych ziemiach polskich odwiecznie. Parę miesięcy liczy sobie era przejęcia Tczewa przez Polskę, — ale jakże zmieniło się oblicze miasta! Na urzędach, rogach ulic, sklepach i instytucyach napisy polskie, aż do najodleglejszego przedmieścia. Ludzie wszędzie mówią po polsku w tem zawzięcie niemieckiem mieście Dirschau...
Podobnej metamorfozie uległ Grudziądz, twierdza militarna i, niedawno jeszcze, twierdza niemieckiego nad polskością ucisku! Gdy się przemierza place, ulice, zaułki i ogląda piękne zabytki tego grodu, można podziwiać mistrzostwo w sztuce tępienia śladów polskiej pracy, życia i przeszłości, zaciekłość pasyi zacierania jakiegokolwiek wspomnienia o kulturze, skazanej na zadeptanie i zagładę. Oto pierwsza pamiątka z brzegu: pomnik na zewnętrznej ścianie starożytnego kościoła. Postać nadgrobna w polskich szatach, z buławą czy buzdyganem w ręku — pozostawiona, lecz napis pospołu z marmurową tablicą wyrwany i usunięty.
Nazwiska polskie nade drzwiami sklepów przeważnie polskie, lecz zniekształcone, przystosowane do niemieckiego brzmienia i zaopatrzone w czysto niemieckie imiona chrzestne, aby snać pańskiego ucha nie raziły i — ażeby nie było najlżejszego złudzenia lub wątpliwości o prawomyślnej adhezyi kupca lub przemysłowca do szczepu panów.
A oto teraz, w ciągu niewielu tygodni jakaś siła, jakaś niezłomna, niewidziana na tych obszarach potęga, coś, jakby tajemnicza ręka, zmazuje z szyldów nietylko powykręcane kombinacje liter w nazwiskach, przywraca ich brzmienie, oraz imiona polskie, ale nadto same tytuły handlu podaje w dokładnem polskiem tłomaczeniu, nieraz zabawnie przenicowując niemiecki sens na polskie. Tam tedy wabi przechodnia «Hotel dworcowy», gdzieindziej «Restauracja do beczułki» (Restaurant zum Tonnchen) i t. p.
Ukazują się już także zakłady, sklepy, przedsiębiorstwa i przemysły nowe, świeżo założone. Na każdym kroku uderza oczy: ulica «Trzeciego Maja», ulica «Tadeusza Kościuszki» — i t. p., oraz hotel, księgarnia, piekarnia, cukiernia, restauracya warszawska. W dużym hotelu, który tam jeszcze niedawno był siedliskiem dyktatorów minionej wojny, gdy wybierali się na podbój świata z tego właśnie gmachu i układali plany przerzucania plemion ludzkich z miejsca na miejsce, ujarzmiania ludów i deptania narodów, — dziś służba mówi poprawną polszczyzną, a menu restauracyjne układane jest tylko po polsku. Kiedy to miasto stanie się polskiem do rdzenia i kiedy w każdym sklepie nie tylko szyld będzie polski, ale targ i mowa tylko po polsku brzmieć będą — na to trudno termin wyznaczyć. W każdym razie, wznosząc z pięknego początku, ulegnie ono spolszczeniu w nadzwyczaj szybkiem tempie. Ludność niemiecka przystosowuje się do obecnego stanu rzeczy. Kto zaś nie może pogodzić się z tym nowym stanem rzeczy, emigruje do Niemiec! Miejscowe pismo podaje spisy osób wyjeżdżających i wylicza wiele nazwisk o polskiem brzmieniu, owych Willy’ch i Trudy, dla których nie do zniesienia się wydaje powrót na łono wzgardzonej ojczyzny i przyznanie się do wzgardzonego niegdyś narodu.



W granicznej stacyi Gardei, żołnierz polski przepuścił automobil, wiozący prof. dr. Jana Kasprowicza, dra Władysława Kozickiego, radcę namiestnictwa we Lwowie, i niżej podpisanego, oraz p. Morawskiego, urzędnika konsulatu generalnego w Kwidzynie, — a przedstawiciel «Sicherheitswehry» zrewidował nasze paszporty i pozwolił nam wtargnąć na teren plebiscytowy. Mijamy tedy osady niemieckie zabudowane, tudzież folwarki, przypominające fabryki kształtem swych obór, stajen i owczarni. Po godzinie drogi ukazuje się w oddali zamek krzyżacki i kościół w Kwidzynie.
Gdyby ktoś nie znał dziejów komturstwa w Marienwerder, nie wiedział wcale, w jakim celu wzniesione zostały te strome budowle z niezliczonej ilości cegieł, kształt narożnej wieży, kwadratowego stołpu i łukowaty, daleko wysunięty, wsparty na wysokich słupach Dansker, to ta dziwna forteca, odpychająca swym ponurym kształtem, wyjawiłaby mu sama dokładną powieść o pobożnych ujarzmicielach. Kolosalne murowane nogi zamczyska, wychodzące z kompleksu murów kościoła, twierdza czyhająca na ślepych i nagich murach, na olbrzymich zrudziałych i zzieleniałych skarpach, cały ten murowany rynsztunek zbója zdaje się przyklękać do skoku na daleką, płaską ziemię Powiśla, czyhać do wypadu i niepowstrzymanego marszu poprzez rzeczki i lasy, pola i łęgi dla przekroczenia wbród Wisły, którą widać w oddali, wijącą się w kępach drzew olbrzymich. Setki tysięcy, zaiste słowiańskich chłopów, Pomorzan i Kociewia wypalały te cegły na rozkaz swych panów, dla swych rozkazodawców i władców, dla wielkich mistrzów i komturów; nosiły je pod batem i kijem z miejsca na miejsce, na podniebne rusztowania, ażeby na siebie samych i na swych braci wznosić wśród lasów Pomezanii tę niezdobytą katownię, ażeby z czasem ulec na wieki pod przemocą i, na rozkaz panów, w obcy dla samych siebie naród się zamienić. Z wąskich okienek, podobnych do strzelnic, oczy konkwistadorów Wschodu, wychodźców z całego świata, bywalców i znawców wszelkich przysmaków Południa, oczy nienasycone w łupiestwie, tyranii i zdzierstwie, wypatrywały wszelką siłę, wszelką własność i wszelkie dobro. Zanim się stali «panami nad Prusy», ile przeszło czasów ciemięstwa i walki — świadczy wysokość, szczytność i strzelistość, oraz głębokość jaskiń podziemnych zamku w Kwidzynie. Niema w tych murach nic z piękna, poezyi czasów minionych, snu wieków w szczerbach poniechanych budowli przez nowoczesnego człowieka. Przeciwnie — wszystko to jest wyrestaurowane, podparte, oczyszczone i żywo tyrańskie. Dawna obłuda i ciemięstwo świeci się tu i błyszczy wciąż jeszcze. Jeden z najgenjalniejszych ludzi na świecie, zaszczyt i chwała plemienia człowieczego na ziemi, Mikołaj Kopernik, tych stron syn i znawca stosunków, zwał rycerzy «des Deutschen Ordens» — latrones, praedones et homines scelerati. To słowo genjalnego Polaka należałoby wyryć na krzyżackim murze w Kwidzynie. Miasto rozpostarte dookoła zamczyska i kościoła nosi dziś charakter czysto niemiecki. Ani jednego napisu polskiego — z wyjątkiem kartek ogłoszenia komisyi plebiscytowej o mającym się dokonać porządku głosowania, które dwujęzyczne mają brzmienie.
Każda prywatna rozmowa, prowadzona na ulicy po polsku, wywołuje odruch spojrzenia, które, gdyby tylko mogło, gotoweby bliźniego w łyżce wody utopić, — budzi pomruki, bełkoty, szepty i ściska twarde kułaki niemieckich przechodniów. Jest to miłe miasteczko, gdzie ludzie czują przynajmniej, kim są, i zdają sobie sprawę z tego, do jakiej należą parafii.
Wybuchy zbyt żywych niemieckich afektów tamują do pewnego stopnia pióropusze włoskich bersaglierów, uwijające się raz wraz po mieście, zabawne sprawiając wrażenie w tem krzyżackiem gnieździe. Możnaby doprawdy przypuścić, iż jest tajemne powinowactwo między temi zjawiskami: niegdyś tutaj, do Kwidzyna, z Wenecji, przywędrowali późniejsi «Herrenin Preussen». Obecnie dawni ich włoscy gościnni padronowie przybyli, ażeby popatrzeć, jak się też w ciągu wieków zagospodarowali na nowej siedzibie ich cisi i bogobojni lokatorowie. Nie zawsze spokojnie kończą się te oględziny. Czasem noże i pałki migają dookoła kogucich pióropuszów i czerwonych fezów z sutemi chwastami. Signor Pavia, prezes komisyi plebiscytowej, z za okien gmachu landratury, z wyniosłych sal, ozdobionych konterfektami wszelakich Wilhelmów i Bismarcków, spokojnie przysłuchuje się codzień muzyce batalionu bersaglierów i przypatruje ich oryginalnemu powrotowi do koszar, jakby się rzecz odbywała w Bergamo lub Urbino, a on tu siedział sobie w roli podesty. Upodobanie do włoskiej muzyki podziela z nim spory zastęp mieszkańców, a zwłaszcza mieszkanek, cichego miasteczka.
W hoteliku «Casino», wykupionym przez Polaków, w eleganckich pokojach restauracyi, na dole, gromadzi się codzień, pożywia, rozprawia, wiecuje, spiskuje i pracuje wszystka polonia. Pełno tu gwaru polskiego, słychać wciąż język włoski i francuski. Służba mówi po polsku, a choćby kto tym językiem nie władał poprawnie i biegle, to skoro tamten próg przestępuje, pewnie jest polakiem z ducha. Na to ognisko czynią od czasu do czasu napaści kawalerowie kwidzyńscy. Był wypadek, że jeden oficer francuski rozgromił bandę napastników.
Drugim ogniskiem polskim jest dom komitetu plebiscytowego z salą teatralną na dole, oraz z biurami sekcyi — centralnej, propagandy, oświatowej, aprowizacyjnej, statystycznej, prasowej i dobroczynnej. Trzecim ogniskiem polskiem jest konsulat generalny, mający na swem czele hr. Jana Sierakowskiego z Waplewa. Roztasowawszy się w hotelu «Casino», wpadliśmy odrazu w wir spraw plebiscytowych, w koło zatargów z prezesem Pavią, protestów, listów, odwołań i potwierdzeń, wynikłych na tle zbrojnego zamachu niemców na pochód narodowy, co miało miejsce na tydzień przed naszem przybyciem. Zaraz w dniu następnym złożyliśmy wizytę naszemu konsulowi generalnemu i szczegółowo zaznajomiliśmy się ze stanem rzeczy na terenie plebiscytowym, obejmującym kwidzyńskie, sztumskie, malborskie, suskie i iławskie po Olsztyn, dokąd sięga ingerencja kwidzyńskiego komitetu.
Tegoż dnia hr. Sierakowski wprowadził nas na posiedzenie komitetu plebiscytowego. Kierownicy poszczególnych sekcyj, byli łaskawi dać nam sumaryczne sprawozdania z wszelkich prac dotychczasowych, od zawiązania komitetu w Warszawie z inicjatywy mecenasa Osuchowskiego, aż do ostatnich faz pracy i walki. Żałować mi wypada, że nie mogę przedstawić tutaj całokształtu tej roboty. Nie należy jednak ujawniać jej cech charakterystycznych, gdyż ich przytoczenie mogłoby odsłonić wiele tajnych sprężyn działania przed oczyma nieprzyjaciół.



II

Bardzo ciekawie przedstawia się zespół ludzi, pracujących w tym komitecie. Z odległych krańców kraju spotkali się tu ludzie charakteru i czynu. Ten z Poznańskiego, tamten z Galicyi, ten z Ameryki, a tamten «ze świata», kupiec i ksiądz, posiadacz i biedak, dziennikarz i urzędnik tworzą tu sprawne biuro odkupicieli polskości. Atmosfera duchowa, panująca w tem gronie działaczów, przypomniała mi dawne sprawy spiskowe w Królestwie za czasów Hurki i Apuchtina. Mówi się tam wciąż o czyhających szpiegach i zdrajcach, o wyrodkach i bohaterach, o duchach czystych i przebiegłej kanalii. Jak w tamtych zespołach, nie brak i tutaj motywów komicznych, frazesów i fanfaronady. Ta tylko zachodzi różnica, że za owych dawnych lat było się w środowisku narodowem, w pełni życia polskiego, pod cudzoziemską pokrywą jedynie. Na terenie plebiscytowym to życie bojowe musi sobie torować drogę w świecie wrogim i przemożnym, zaopatrzonym we wszelkie środki, od materyałów bojowych do najdoskonalszych urządzeń szkolnych.
Dopiero w tym czasie pozwolono w Olsztyńskiem zakładać szkółki prywatne, a więc sekcya oświatowa komitetu tworzy szkółki, wynajmuje w Malborskiem lokale na ochronki, otwiera w Sztumskiem 9 ochronek, w Kwidzyńskiem 2, w Suskiem 5, w sumie około pięćdziesięciu instytucyj oświatowych wraz z czytelniami. Są to, oczywiście, zaledwie drobne początki. Księża niemieccy przeciwdziałają nawet takiej inicjatywie, jak zakładanie w polskich miejscowościach ochronek wiejskich. Naogół stan współżycia z księżmi niemieckimi znacznie jest gorszy, niż na Śląsku Górnym. W szkołach ludowych nauczyciele wyśmiewają się z polskości, z polskich obyczajów i języka. To też przełamywanie tych wszystkich przeszkód i budowanie własnych instytucyi w dobie, gdy ludzie mają się decydować na plebiscyt, na wyrzeczenie się kultury zasobnej we wszystko, uposażonej i operującej wyszkolonymi ludźmi, a na przechylenie się ku nieznanej, dalekiej i ubogiej Polsce, jest pracą syzyfową, zarazem spóźnioną i przedwczesną. Sam plebiscyt tutaj, w tych potwornych warunkach, jest pomysłem niesprawiedliwym i urągającym wszelkiej prawdzie.
Prezesem komitetu jest poseł ks. Ludwiczak, w którego mocnej ręce inicjatywa całej pracy spoczywa. Jego sekretarzem jest energiczny prof. Dykier. Pp. Odrowski, Wilk, Chmielewski i inni dzielą między siebie te prace, na których wynik z takim niepokojem cała Polska spogląda. Jedną z najciekawszych postaci w tym światku polskim, walczącym w Kwidzynie, jest ks. Rudolf Nowowiejski, brat rodzony znakomitego muzyka, twórcy narodowej «Roty»; jest to bowiem człowiek tamtejszy, Warmjak urodzony. Wielorakie i rozległe wykształcenie, znajomość dziewięciu języków obcych aż do arabskiego, odbyte dalekie podróże, wrażliwość, bystrość, energja, śmiałość a nadewszystko prostota i szczerość czynią z tego człowieka postać nadzwyczajnie zajmującą i sympatyczną. Na licznych wiecach ks. Nowowiejski staje do walki właśnie z księżmi niemieckimi, a podtrzymuje i roznieca ogień uczuć polskich w duszach nielicznych księży-Polaków, kolegów swych i przyjaciół. Jako znawca nieporównany stosunków, ludzi, miejscowości, języka i obyczajów, jest czynnikiem niezastąpionym w pracy komitetu. Dziś jest tutaj, jutro o setki kilometrów, nie doje i nie dośpi, wciąż w drodze i wśród ognia pracy... Jego mowy, apostrofy, wielojęzyczne wystąpienia do władz koalicyjnych cechuje oryginalność i trafność. Poezje łacińskie, niemieckie i polskie sypie jak z rękawa. Ściślejszą swą ojczyznę opiewa w strofach, których autograf, jako cenną pamiątkę, przechowuję w tym notatniku:

«O, Warmjo, kraju święty,
Warowny domie nasz,
Ach, jakże niepojęty,
Ty dla mnie urok masz!
Potężna w tobie siła,
Żywota wieczny zdrój,
O, Warmjo moja miła,
O, drogi kraju mój!»

Zaraz w dniu następnym złożyliśmy wizytę prezesowi komisyi koalicyjnej, panu Pavii. Wymowny włoski polityk i prawnik w ciągu dobrych paru godzin przedstawiał nam historię miejscowych zatargów, udowodniając wszystko dokumentami, a wciąż zapewniając nas o swej nadzwyczajnej, niewzruszonej sympatyi dla Polski. Musieliśmy odczytać wszystkie polskie zażalenia i rekursy, oraz odpowiedzi na nie prezesa Pavii, brał nas bowiem za świadków czy sędziów poprawności swego stanowiska i lojalności w postępowaniu. W trakcie tej długotrwałej dysertacyi nadszedł przedstawiciel Anglii w komisyi plebiscytowej p. Beaumont, a wkrótce potem i przedstawiciel Francyi hr. de Chérizy. Obadwaj ci panowie zgadzali się na wywody prezesa Pavii, przyznali mu słuszność i pochwalili zarówno motywy, jak sposoby jego postępowania w odpowiedziach na zażalenia polskie. Jednakże pod tą zewnętrzną jednolitością poglądów i zgodnością powziętych decyzyj dawała się wyczuć wewnętrzna różnica. Odnosiło się wrażenie, iż zawzięty, zimny i ironiczny p. Beaumont nie jest wcale przyjacielem naszej sprawy na tej ziemi plebiscytowej, a natomiast przedstawiciel Francyi sprzyja nam bezwzględnie.
Nazajutrz, w pierwszym dniu Zielonych Św., miał się odbyć wiec ludowy w Kwidzynie, w tymczasowym domu ludowym. Przypuszczać było można, iż to miasto tak z zewnątrz niemieckie, zaledwie garsteczkę posiada Polaków. Tymczasem — wielka sala teatralna ledwie mogła ogarnąć tłum ludzi przeważnie ubogich, którzy się zgromadzili na wezwanie doraźne komitetu. Wrażenie, wywołane przez ten wiec, pozostanie na zawsze w mej pamięci, jako jedno z najsilniejszych w życiu. Nigdy jeszcze nie widziałem w twarzach ludzkich takiego zdecydowania, kamiennej zawziętości, takiego męstwa i grozy, takiego ujawnienia się czujących i czuwających dusz w ciałach i obliczach, jak tam właśnie. Byli to robotnicy, wyrobnicy, kolejarze, służba, niżsi urzędnicy pocztowi, półinteligencya, ludzie prości, drugorzędni. Gdy wielki poeta, Jan Kasprowicz, sam syn ludu i sam ongi równie dobrze, jak oni, traktowany przez tychże gnębicieli, wypowiedział natchnioną a prostą mowę, wzywając, żeby wytrwali i czekali, — gdy ich zapewniał, że nie jesteśmy już dziś, jako stado owiec rozbite przez wilki, lecz że mamy już własne państwo, niezwyciężone wojsko i rząd narodowy, który czuwa i śledzi, który ma w pamięci każde zdarzenie, ma zapisaną każdą krzywdę, wie o każdej ranie i sińcu, o każdym policzku i zniewadze, patrzałem, sam zachwycony, na te twarze zastygłe w uniesieniu, jakby w zachwycie. Oblicze pewnej wychudłej, starej kobiety w czerni, z rękoma obwiniętemi czarnemi splotami różańca, które się ku mówcy raz wraz ekstatycznie i nabożnie wznosiły, — oczy zaszklone łzami dziękczynienia za tę wieść o wszechpotężnym mścicielu, polskim rządzie, — unoszenie się całego ciała jakby na wyżynę z wielkiej wewnętrznej radości... Uśmiech na ustach świadczył o niebiańskim, prawdziwie, triumfie, o szczęściu duszy, śniącej swój sen przy końcu życia ziemskiego, iż wysłuchane zostały długie, bezsilne modlitwy i skończone są wszelkie katusze. Pęka już ziemska, nieprzełamana moc nieprzyjaciół i tajemnicza, święta Polska nadchodzi, niosąc tablice zapisane, gdzie każda krzywda, każda zniewaga, każde potrącenie jest zapisane. A więc nie nadaremna była wytrwałość w przechowywaniu wzgardzonej mowy, dobre było trzymanie się w beznadziejnym i wyśmiewanym uporze swojego polskiego słowa modlitwy i obyczaju...
Twarze tych wszystkich ludzi, którzy wsłuchiwali się w każdy wyraz, gdyż nie każdy wyraz był dla nich, zapewne, zrozumiały, wargi ich, szepcące po każdem zdaniu mówcy jakieś słowa, klątwy, przysięgi, skargi, okrzyki! Spojrzenia ich, gesty rąk, potakiwania i skinienia! Po znakomitem, agitacyjnem przemówieniu prof. Dykiera, który pouczał tych ludzi, jak mają się zachować w razie zaczepek i napaści: «samym nie zaczepiać Niemców przenigdy, lecz w razie napaści bić w pysk na odlew!» — po wyjaśnieniu, co znaczy i jakie ma przyczyny spadek marki polskiej i t. p., poczęli przemawiać oni sami. Niektórzy zaczynali mowę po polsku, a nie mogąc znaleźć odpowiednich wyrazów, wyrzucali ją ze siebie jednym tchem po niemiecku, uskarżając się i przedstawiając swe krzywdy. Pewna kobieta opowiadała, jak w kościele popychają, odtrącają, gdy się po polsku modli, inna wypominała swe biedy i prześladowania w służbie, poniewierki i wypędzanie zato, że z dziećmi mówi po polsku. Kilkakrotnie zabierał głos Bartkowiak, świeżo wypuszczony z więzienia przywódca demonstracyi narodowej. Wreszcie przemówił robotnik, Kaszub z rodu. Była to prześliczna mowa. W prostym swoim wykładzie ten mówca zwracał się do zgromadzenia z zarzutem, czemu to ludzie nie kupują książek polskich, stawiał oskarżenie, czemu czytają świstki niemieckie, czemu nic nie wiedzą o Polsce, a słuchają wszelakich pogłosek i bajek. W samem brzmieniu słów jego uderzał ton pieściwy i miękki, złagodzenie, jakby zmatowanie szorstkości i twardzizny naszej mowy, coś jakby poświst odmienny wiatru morskiego, zaniesiony na szczyty i równiny. Niektórzy z mówców tego wiecu wypowiadali się jak najbardziej stanowczo przeciw komisyi koalicyjnej i żądali ingerencji rządu polskiego na plebiscytowym terenie. Po wiecu dużo osób zgłaszać się poczęło z osobistemi skargami, z wyliczeniami krzywd i bied, zawierzywszy poprostu i naiwnie prawdomówności naszych przemówień, gołosłownych w gruncie rzeczy zapewnień, iż, zaiste, rząd polski o każdą krzywdę, ranę i siniec się upomni i za każdą zniewagę zażąda od ciemiężców zadosyćuczynienia.
W drugim dniu Zielonych Świątek miał się odbyć wiec narodowy w Iławie (Deutsch Eylau). Byliśmy przygotowani do wyjazdu w towarzystwie prof. Dykiera. Czekaliśmy tylko na samochód, który lada chwila miał z Iławy nadjechać. Tymczasem godzina upływała za godziną, termin wiecu minął, automobil się nie zjawiał. Okazało się później, że szofer, wysłany po nas, był to Niemiec, który, wskutek jakiejś urojonej przyczyny, nie dojechał do Kwidzyna. Według relacyi późniejszej jednego z miarodajnych czynników miejscowych, «samochód został stać na drodze» z winy szofera. Jakkolwiek tam było w rzeczywistości, my nie mogliśmy «być z Kwidzyna do Iławy wyjechani», gdzie zgromadzenie ludzi polskich daremnie na nas wyczekiwało.



III

Natomiast doskonale powiodła się wyprawa w innym kierunku — do Sztumu i Malborga. Korzystaliśmy tego dnia z towarzystwa i wskazówek prezesa komitetu plebiscytowego, księdza Ludwiczaka. To też kiedy samochód mijał osiedla po drodze do Sztumu byliśmy dokładnie uświadomieni, który dom jest polski, a który niemiecki, ile każdy zakład, cegielnia, folwark gburski, czy latifundium magnackie zatrudnia robotników polskich, gdzie już odbywały się zebrania i wiece, jaki gdzie jest nastrój i duch plebiscytowy, co ludzie mówią i jak się zapatrują. Osiedla polskie łatwo zresztą poznać — niestety! — po lichszych zazwyczaj budynkach, słomianej strzesze stodoły i — stokroć niestety — po bardziej brudnem obejściu. Jedno bowiem trzeba Niemcom bezwzględnie przyznać — to wytrwałość i niezłomny upór we wdrażaniu materjalnej kultury. Ich drogi bite, wysadzone nieskończonemi alejami lipowemi, ich urządzenia przemysłowe, zabudowania, uprawa pól i kultura lasów czynią z tych krain Europę w najbardziej dodatniem znaczeniu tego wyrazu.
Nie zawsze, oczywiście, słomiana strzecha i zaniedbanie czystości obejścia znamionuje siedlisko Polaka. Niejednokrotnie doznaje się radosnego zdumienia na widok znakomitych gospodarstw i bezwzględnej czystości, zasobności, smaku, stosowanych przez polskiego właśnie mieszkańca tej strony.
Nie dojeżdżając do Sztumu, stolicy powiatu, zawierającego wysoki, bo 63 odsetek Polaków, zatrzymaliśmy się w Sztumskiej wsi (Stuhmsdorf). Na prawo i na lewo od drogi, stały murowane domki wśród falistych pól, rozchwianych od młodocianego, dorodnego zboża. Idąc od domu do domu, wszczynaliśmy rozmowę z mieszkańcami, którymi są sami Polacy. Mowa ich jest najzupełniej poprawna. Oto wyskoczyła z za proga na nasze spotkanie dziesięcioletnia Wilhelmina, zupełna z ruchów i barwy młoda sarenka. Włosy i przyodziewek jednakiej ma barwy, ni to glinki polnej na upale wyschniętej. Twarz, nogi i ręce, zapiekłe od słońca, czynią z niej, biednej sztumskiej plebiscytki, ideał niedościgły zdrowia, wzór dla wszystkich, jakie tam gdzie wegetują, dziewczynek świata, choćby o najbardziej zdecydowanej państwowości. Wilhelmina przestępuje z nogi na nogę, zaplata i rozplata drobne swe palce i nie może udźwignąć głowy, gdy ją tam mordujemy pytaniami o te nasze zatracone sprawy: czy chodzi do szkoły, ile w szkole dzieci, jak uczą, po jakiemu gadają... Nie wie biedactwo, że ona to właśnie jest tym skarbem naszego zjednoczonego narodu, którego wydać na zniemczenie nie możemy. I nie wydamy! Mocarstwa musiały walić się, trony w drzazgi druzgotać, moc piekła musiała pęknąć i runąć, ażeby «Wilhelmina» mogła się uczyć w tym «Stuhmsdorfie» po polsku. Lecz i teraz nie chodzi do szkoły, gdyż nauczyciel dręczy dzieci za ich polskość, wyśmiewa się, przedrwiwa, szydzi, przekręca i kpi sobie ze wszystkiego, co nie niemieckie. Odzyskawszy wreszcie głos ze ściśniętego gardła w obecności księdza Ludwiczaka, Wilhelmina spogląda nam w oczy prześlicznym bławatem swych wesołych źrenic i opowiada śmiało, co się w jej szkole dzieje. Relację córki potwierdza ojciec jej, reperujący wóz przed domem. Nie posyła dziecka do szkoły, gdyż nauczyciel dręczy dzieci w szkole za polskość. Do ochronki założonej przez panią hrabinę z Waplewa dziewczyna za stara. I tak oto lata przed domem, po drodze i po miedzach. (Coprawda każdy z nas robiłby na jej miejscu to samo, gdyby tak jeszcze raz mógł przeżyć szczęście jej radosnego dzieciństwa!)
Lecz my, starzy nienawistnicy przemocy, musimy jednak zapędzić Wilhelminę do szkoły. Już ów pan nauczyciel przestanie dręczyć dzieci. «Nie damy ziemi, skąd nasz ród, nie damy pogrześć mowy!» W Berlinie zwalony został tron i skruszone, pono, berło nocy. Na zamku cesarskim powiewa, pono, sztandar rzeczypospolitej. Socjalistyczne zasady wolności, sprawiedliwości, braterstwa, wyzwolenia ze wszelkiego ucisku stanęły, pono, na miejscu siły przed prawem. Lecz nauczyciel pruski, tak samo jak za czasów Bismarcka i innych tam tyranów, znęca się nad dziećmi we wsi czysto polskiej. Na papierze istnieje prawo, iż wolno nawet w państwowej szkole uczyć po polsku w ciągu kilku godzin tygodniowo, lecz w rzeczywistości panuje to samo władztwo narodu nad narodem i przemoc zorganizowanego państwa nad bezbronnym ludem. Zewnętrzne rządy reakcyi zostały niby to zwalone, lecz rząd wewnętrzny małych łotrów, szczurów reakcyi, siedzących we wszystkich norach i szczelinach życia, po dawnemu nad tem życiem króluje.
W mieście Sztumie niemal wszystkie nazwiska kupieckie na szyldach mają czysto polskie brzmienie, lub polskie ze zniekształceniem niemieckiem. Każde dziecko, któreśmy zaczepili, odpowiadało najlepszą polszczyzną. Zwiedziwszy dom nowo-założonej ochronki polskiej, ruszamy dalej, gdyż narazie nie Sztum jest celem naszej wycieczki, lecz Malborg. Zdążamy tedy szosą na północ, wyminąwszy po drodze wspaniale pobudowane koszary tuż za miastem. Ktoś z nas, patrząc na owe koszary, czyni uwagę, iż przecie niema złego, coby na dobre nie wyszło. Takie koszary nie są do pogardzenia...
— Ba! Gdyby była dobra wola... — dorzuca ktoś drugi.
Falista okolica przesuwa się szybko przed oczyma. Mieszkania ludzkie na prawo i lewo od bitej drogi mają dla nas na razie o tyle znaczenie, o ile mieszczą w sobie ludność polską. Praca oświatowa na tym malborskim już terenie ogranicza się do wynajęcia trzynastu lokali na ochronki wiejskie. A plebiscyt za parę tygodni!
W oddali na pewnem wzniesieniu ukazują się szeroko i daleko nad całą okolicą panujące strzeliste wieże i masy jaskrawie czerwonych budowań. To Malborg. Wkrótce samochód mija przedmieście, gdzie na szyldach widnieją nazwiska o brzmieniu słowiańskiem, przeciska się przez wąską, starożytną bramę i wbiega na ulicę szeroką, podcieniami z obu stron zabudowaną, gdzie za lśniącymi witrynami mieszczą się sklepy i składy najzupełniej berlińskie. Uderza oczy stary ratusz z XIV wieku, lecz wszystkie spojrzenia skupiają na sobie olbrzymie strome mury i wieżyce. Wreszcie ukazuje się i sam sławetny obraz Matki Boskiej na zewnętrznym murze prezbiteryum kościoła, figura olbrzymiej wielkości. Nie mam tu miejsca na opis gniazda krzyżaków. Po zwiedzeniu go zostaje wrażenie nudy i pustki. Niema tam ani jednego dzieła sztuki, a to, co zostało wskrzeszone z ruiny zamczyska, z ruiny, w którą je pogrążył wandalizm Fryderyka II, zostało odrestaurowane na życzenie Wilhelma II z taką starannością, że jest pomnikiem nie tyle kultury, obyczajów i czasu krzyżaków, ile monumentem manii wielkości i krzyżackich gustów eks-cesarza. Cały ów zamek i znaczna większość dawnej twierdzy ma nowe, czerwone lub zielone dachy, nowe podmurowania i łuki przyporne, zaopatrzony jest w chodniczki, opatrzony drzewkami, wyszorowany, wymieciony, wyświechtany i wypucowany z pruską dokładnością, jak stary szyszak, któryby się chciało wsadzić sobie na głowę. Wiekowa zbójecka czatownia na litwiny, prusy i słowiany, która w ruinie taiła w sobie z pewnością dziką poezyę dzikich rycerzy z nad Nogatu, dziś, daleko bardziej, niż zamek w Kwidzynie, jest jakgdyby przechowywaną w wacie i dydaktycznie wydobywaną na pokaz z zamczystego pudełka. «Cokolwieczek zanadto tu jest czysto», — jakby powiedział rosyjski pisarz Szczedryn. Wskutek owego wymycia, wyszorowania i jakby wyczesania starego zamczyska od głębin przepaścistych fos pod zwodzonym mostem aż do szczytu «Marienburskiej wieży» jest ono symbolem dzisiejszej pruskiej duszy, jej łapczywości na cudze dobro i nienasyconego apetytu na cudzą duszę. Balk, Ulryk von Jungingen, krwiożerczy komtur Henryk von Plauen i tylu innych «in der Kutte und im Rittermantel Qawartiermejster Gottes» na ziemiach nadwiślańskich są tylko, jakgdyby herbem na chorągwi bojowej. To też rozmaici wschodnio-pruscy poeci opiewają swoje własne uczucia, pisząc hymny na cześć starego zamczyska, — jak, uczciwszy uszy, Bruno Pompecki:

«So leuchte du ewig vom Nogatstrand,
Weit hinaus in das alte Ordensland!
Steh fest auf der Wacht, du wuchtiger Bau,
Dass «deutsch» stets verbleibe der Weichselgau»,
«Lieder eines Westpreussen» Stuttgart 1905.


Oczyszczając stare gruzy, nowocześni krzyżacy wymietli, oczywiście, wszelkie wspomnienie o Polsce, która przecie przez kilkaset lat była w tym zamczysku u siebie, a jego zbójeckiego wnętrza używała na pożyteczny «generał», sejmik ziem warmijskich pod przewodem warmijskiego biskupa. Jedyną pamiątką po Polsce jest w jednej z dolnych sal oblężnicza kula z epoki Grunwaldu, tkwiąca w ścianie nad kominem. W górnej sypialni przemawia o Polsce umieszczona w marmurze allokucya eks-cesarza Wilhelma II, zapowiadająca wytępienie polskim strzechom Pomezanii, Warmii i Pomorza. Kustosz, oprowadzający nas po zamku i tytułujący na początku wizytacyi eks-cesarza Niemiec z nabożnem wywracaniem oczu «Seine Kaiserliche Majestät», ujrzawszy nasze skromne podpisy w księdze gości, już nam marmurowej tablicy nie wskazywał. Przeczytaliśmy ją sobie sami, w skupieniu ducha. Ta mowa zuchwała, umieszczona w marmurze i tkwiąca na ścianie dumnego zamku w Malborgu, dziś, po wszystkich perypetyach i wyniku wielkiej wojny, nasuwa na myśl przysłowie, zapisane przez cichego polskiego pracownika, Grzegorza Knapskiego w jego genjalnej, wiekopomnej książce p. t. «Adagia», prawdziwie stokroć bardziej wiekopomnej, niż ten malborski zamek: «W zgromadzeniu roztropnych głupi najpierwszy i najwięcej mówi».



IV

Musieliśmy śpiesznie Malborg opuścić, ażeby tegoż dnia zdążyć do Sztumu na zjazd kółek rolniczych.
Nim się jednak ten zjazd rozpoczął, skorzystaliśmy z chwili czasu, ażeby się udać do Zajezierza. Na przeciwległym od miasta brzegu większego z dwu sztumskich jezior leży w ogrodach ukryty polski dwór, należący do p. Kazimierza Donimirskiego. Zajeżdżających przed ganek powitała nas polska pieśń narodowa dzieci z miejscowej ochrony i młodzieży szkolnej. Krótko zabawiliśmy w staropolskim domu Zajezierza, lecz mogliśmy powziąć wiele cennych informacyj od gospodarza.
Wkrótce boczną drogą, po drugiej stronie jeziora udaliśmy się na spotkanie korowodu, zdążającego do Sztumu. Już na przedmieściu kobiety spotykane, chłopcy i dziewczęta informowały nas po polsku, że słychać muzykę i «że już jadą». W istocie wychylił się na wzgórza zdążający drogą od strony Mikołajek długi szereg pojazdów. Na przedzie waliła uszykowana w kilka szeregów młodzież konno z chorągwią o barwach narodowych i z drugą, symbolizującą pracę kółek rolniczych: wieniec pszenicy w zielonem polu. Przewodniczył na koniu tej dziarskiej młodzieży prezes p. Jan Donimirski. Za konnym komunikiem jechały pojazdy prawie jednego typu, wiozące rodziny rolników z okolicznych gospodarstw. Doskonałe konie, odzienie starszych i dzieci, świadczące o dostatniej stopie życiowej, dawało od rzutu oka pojęcie o wartości społecznej tych średnich gospodarzy na 100 czy 200 morgach gruntu. Byli to przedstawiciele swoistego na tych ziemiach typu «gbura», rolnika, gospodarującego na niewielkim kawałku roli. Powiedziano nam, iż korowód kilkudziesięciu pojazdów jest drobnym zaledwie ułamkiem całości polskiego zaludnienia powiatu. Utrudnienia, czynione na każdym kroku w dostarczaniu pism, druków i listów polskich, uniemożliwiły większości rolników przybycie na ów zjazd kółek. Lecz i w tej ilości zgromadzeni czynili imponujące wrażenie. Cała kawalkata z muzyką na czele przedefilowała przez miasto, przywabiając wszystkę jego ludność do drzwi i okien.
Przypatrywałem się wyrazowi twarzy mieszkańców Sztumu i, co prawda, nie dostrzegłem błysku nienawiści ani w jednem oku. W wielu zaś dostrzegłem spojrzenie pełne sympatyi i żywej, bezinteresownej ciekawości. Owe nazwiska na «ski» i «icz», widniejące na szyldach kupieckich miasta Sztumu, wkrótce zapewne nie utrzymają się w niemieckiej swojej transkrypcyi, a obywatele polscy noszący te nazwiska, pójdą razem ze szlachtą, gburami i chłopami pod polską narodową chorągiew.
Wielka sala miejscowego kasyna ledwie mogła ogarnąć tę część polskiego żywiołu, która na zjazd przybyła. Ogorzałe panny, na których modne, powiewne bluzki, pończochy i pantofelki są wyraźnie odświętnym strojem, kawalerowie w długich butach z ostrogami i sportowych kurtkach, starszyzna w paradnych, rzadko wdziewanych surdutach, wszystek ów rolniczy świat, z uszanowaniem, stojąc, wysłuchał tęgiej i mocnej przemowy swego prezesa. Jest to świat pewny. Ci nie odstąpią swego sztandaru i nie zdradzą, chociaż z taką trudnością i tak inaczej, niż wszyscy, posługują się naszą polską mową. Jest to język nasiąknięty niemczyzną, jak gąbka wodą. Wyrazy, zwroty, składnia, akcent, przydechy — wszystko jest niemieckie.
Ale z jakimże to entuzjazmem słuchają zbiorowej deklamacyi, gdy ich własne panienki, przebrane w krakowskie stroje, wypowiadają wiersze narodowej poetki! Piękne dla nich jest to wszystko, co sobie sami dla siebie z mozołem i trudem niemałym zrobili. I zaprawdę specyficznie piękne było rubaszne przedstawienie teatralne, gdy ze sceny brzmią zdania ledwie-ledwie polszczyznę przypominające, piękna była naiwność intrygi i piękne były wiersze witające ojczyznę, wskrzeszoną z martwych.
Daleka polskość jest dla tych ludzi jeszcze czemś arcy-subtelnem, trudnem, dziwnie zawikłanem wobec materjalności i wyrazistości wszystkiego, co ich otacza, jakąś niby lekcyą piękną, której trzeba się dobrze wyuczyć dla doskonałego czucia i poprawnego myślenia. Tak to z trudem i mozołem, niby strumień podziemny przez skałę, co drogę naturalną zawaliła sobą, przebijać się musi polskość do ojczystego morza. Bo to przecie pod cieniem Malborga i w pruskiej katowni, w środowisku wszelakich Pompeckich gromadzi się ta silna, zdrowa młodzież i przywiera duszą do nieznanej ojczyzny. Nie wiedzą jeszcze nic, czem jest wyniosła polska sztuka i czarodziejska poezya, czem jest nawet sam przebogaty język naddziadów i żywa, wszechogarniająca mowa plemiennego ogromu. Wszystko wyżarła, a próżnię sobą nasyciła — obca kultura. Ci ludzie uczepieni są jakgdyby do jednego palca ojczyzny. Lecz już tego palca nie puszczą. Po przedstawieniu teatralnem nastąpiły tańce. I taniec ich jest niemiecki: to walc nieskończony, z figurami i bez figur.
Jako już zbyteczni i nieprzydatni do żadnej figury, wymknęliśmy się cichaczem z rozbawionego tłumu i, samowtór z moim poetą, pomknęli do Kwidzyna. W ciemności nocnej migają wsie za dnia poznane, kształty fabryk, dworów, chałup, lasy i pola. Poznajemy po ciemku te polskie domy, które nam za dnia pokazał ksiądz Ludwiczak, gdzie śpią spracowani prości ludzie, których nawet na sztumską zabawę nie stać. To tu, to tam. Zupełnie, jakby dusza leciała ciemnemi polami, tłukła się od wsi do wsi, od chaty do chaty, jakby zaglądała w okna i wałęsała się u węgłów. Tam i sam mijamy plant kolejowy. Kolej Mława, Iława, Prabuty, Susz, Kwidzyn, Sztum, Malborg, Gdańsk. To jest kręgosłup, wiążący Gdańsk z Warszawą i Krakowem. To jest splot wszystkich nerwów, któryby ową twardą i surową, rolniczą młodzież w Sztumskiem, mówiącą napoły zniemczonym językiem, związał z poezyą Mickiewicza, z teatrem Wyspiańskiego, z obrazami Matejki i muzyką Szopena. Zawrotnie, ciemnemi polami niósł nas samochód, dwu fantastów, knujących wciąż tę samą «fantastyczną» myśl o zjednoczeniu ojczyzny. To samo znów, co było w czasie wojny w Zakopanem za panowania Enkaenu, zegnało nas do kupy, choć każdy swojemi, upartemi oczyma na świat patrzy. Jedna fantazya naszego programu już się nam ziściła. Już tam w nocnej ciemności światełka daleko — daleko połyskujące, to Polska niepodległa, murowana, zjednoczona: to za Wisłą Tczew, Gniew, Grudziądz. Doświadczeni politycy, przemądrzali wodzowie mas ludzkich nie chcieli wówczas ani wiedzieć, ani słyszeć, ani nawet w swych statystykach podawać do wiadomości takich «fantazyj», jak Tczew, Gniew, Grudziądz. Na tydzień przed ową nocą widzieliśmy byli ziszczony romans poetów.
Z gościnnego domu państwa Kowalskich w Górkach (Gorken) pod samym Kwidzynem, gdzie wkrótce utworzyła się kwatera główna komitetu, udaliśmy się w drugą z kolei drogę, na południe, do Iławy (Deutsch Eylau). Zwiedziliśmy Prabuty i Susz, miasta zniemczone do gruntu, gdzie procent świadomych Polaków jest nieznaczny, aczkolwiek, jak gdzieindziej, na szyldach widnieją liczne polskie nazwiska. Parafia katolicka w Prabutach (Riesenburg) na kilka tysięcy ogółu wyznawców liczy mały stosunkowo odsetek Polaków, jednak nabożeństwo odprawia się po polsku w każdą drugą niedzielę. Świadczy to o zjawisku, które się już w Kwidzynie ujawniło na wiecu. Ludzie ubodzy, zahukani, podają się za Niemców z trwogi i konieczności życiowej, przyduszeni żelazną pięścią panów kraju, albo pracodawców, opartych o państwo. Lecz w głębi duszy, w rozmowie z Bogiem są jeszcze sobą, to znaczy Polakami.
Gdyby kto w mieście Suszu poprzestał na obejrzeniu zewnętrznem rynku i ulic, byłby przekonany, że miasto jest czysto polskie, tyle w niem nazwisk polskich. Tymczasem jest ono, jeszcze bardziej niż Prabuty, podniemczone. W okolicy Susza leżą olbrzymie dobra magnatów: Dohna-Finkenszteina, braci Oldenburgów, hr. Brüneck i t. d., podpór tronu Hohenzollernów, przyjaciół eks-cesarza i eks-następcy tronu, najwytrwalszych ostoi niemiecko-pruskiej reakcyi. Tam to, jak wieść niesie, uknuty został zamach Kappa i tam się gotuje do nowego skoku ostatnia krzyżacka energia. Cóż więc dziwnego, że miasta, położone wśród tak przemożnych czynników i wpływów, zależne na każdym kroku od dostaw tych olbrzymich wytwórni zboża i mleka, zachowują swą narzuconą pruską fizjognomię? Najbardziej zniemczona jest bodaj Iława, położona w pobliżu granicy polskiej. Operuje tutaj hakatyzm wojujący i nieprzebierający w środkach. Tu, zdaje się, pali się ognisko oddziaływania na pobliskie już wsie Mazurów. Odłam komitetu plebiscytowego, działający w Iławie, złożony z ludzi młodych, inteligentnych i przejętych gorącem polskiem uczuciem, ma tu do zwalczenia najgorsze bodaj przeszkody. Po zapoznaniu się ze stosunkami, które nam urzędnicy komitetu ułatwili przez swe referaty, ruszyliśmy w powrotną podróż, obok prześlicznych mazurskich jezior, wśród lasów i równin.
Wykręciliśmy naszą drogę z Prabutów na szlaki boczne, do wiosek polskich we wschodniej części powiatu sztumskiego. Niezrównany nasz przewodnik, ksiądz Rudolf Nowowiejski, był tu w swoim żywiole, bo na rodzinnych terenach. W pewnej małej miejscowości, którą oznaczę literą M., widzieliśmy niesłychane zjawisko, iż jeden jedyny człowiek, którego nazwiska ujawnić nie można, zdołał wytrwałą swą pracą obudzić ze snu niemieckiego całą osadę, a dzieciom poprostu nadać duszę polską. Mijając osady, leżące na uboczu od głównego traktu, widzieliśmy gospodarkę chłopską, chaty takie same, jak w głębi rodzinnego kraju. Z tych chat witano nas wszędzie okrzykiem na cześć Polski. Pod wieczór tego dnia, czyniąc zadość wielokrotnemu zaproszeniu, zajechaliśmy do Buchwałdu, majątku p. Donimirskiego, rodzonego brata Antoniego Donimirskiego, niegdyś współredaktora «Słowa» i jednego z promotorów ruchu kooperacyjnego w Kongresówce. Mieliśmy tutaj obraz gospodarstwa wielkofolwarcznego i wielofolwarcznego, z uprawą i produkcyą rolną, stojącą na wysokim poziomie. W starym dworze Buchwałdu, gdzie nasz uprzejmy gospodarz pięćdziesiąt lat osobiście przepracował wśród wszelkich burz, przemian i przewrotów, słyszeliśmy najciekawszy, jaki być może, wykład stosunków istotnych, realnych, niewątpliwie dokładnych i ściśle konkretnych. Do tego starego dworu, gdzie człowiek, gorliwie pilnujący swego zagona, z głębokiem wzruszeniem wyznaje, iż jeszcze nie miał szczęścia oglądania na własne oczy żołnierza polskiego, zdala i ze wszech stron zbliża się Polska. Ten dach przetrzymał wszelkich Bismarcków i Bóg wie jak zaciekłych landratów. Tegoż dnia zdążyliśmy jeszcze przed zmierzchem do Waplewa, ażeby przez chwilę napawać się pięknem jego parku i rzucić okiem na dzieła sztuki, istotnie bezcenne, zgromadzone w starym pałacu. Jak piękny sen z dalekiego regjonu ukazał się nam świat zamknięty w drewnianej szkatułce z listami Zygmunta Krasińskiego do Adama Sołtana.



V

Nie poeci i fantaści, nie «ludzie uczucia», lecz właśnie ludzie najrealniejszego sposobu myślenia, którzy przez niemieckie druty kolczaste, zatoczone dookoła ich siedzib, przebili się do Polski, twierdzą stanowczo, iż Malborg w parę lat stałby się miastem polskiem, ostoją polskości. Jakimże sposobem taki cud mógłby się dokonać? Bo do dziedziny cudów należałoby odsunąć podobne wywrócenie wszystkiego na nice. Malborg posiada wielkie cukrownie, które przerabiają buraki, wyprodukowane na Warmii i Pomezanii. W malborskich cukrowniach pracują w ogromnej przewadze robotnicy polscy. Dziś ten żywioł jest lekceważony. Ugniatają go w swych rękach, jak chcą, właściciele Niemcy. Pod względem społecznym żywioł ten tkwi w objęciach socyalizmu urzędowego niemieckiego, który co do walki z polskością idzie ręka w rękę z partjami najbardziej wstecznemi.
Niemcy w Malborgu tworzą jeden obóz. Samo przez się nasuwa się tutaj pytanie: gdzież jest i co robi polska partya socyalistyczna? Czemu jej zawzięci agitatorowie nie pracują w Malborgu? Dla czego tam nie widać walki, pochodów i sztandarów P. P. S.? Są przecież robotnicy, są ludzie żywi, jest tak paląca, tak rozżagwiona sprawa plebiscytowa, są masy, czekające na żywe słowo, na mężnych i ofiarnych ludzi, którzyby mogli wielkiego dokonać dzieła, zorganizowawszy robotników polskich w Malborgu i wielką sprawę wręczyliby w ich ręce. Tam, gdzie potrzeba pracy ofiarnej i zuchwałej, głucho dziś o P. P. S. Przynajmniej na tym terenie plebiscytowym, który widziałem, nikt o tej partyi nie słyszał. Gdyby cukrownie malborskie przeszły na własność Polaków, gdyby żywioł robotniczy został przez jakąś partyę robotniczą polską zorganizowany, wszystko przekręciłoby się do góry nogami. Kupcy w Kwidzynie, Sztumie, czy Malborgu, pozostawieni na peryferyi państewka północnoniemieckiego ze stolicą w Królewcu, straciliby wszelaką racyę egzystencyi. Przeciwnie, po przyłączeniu tych miast do ogromu polskiego, przeciętego przez kolej Warszawa — Mława — Iława — Malborg — Gdańsk, staliby w ogniu handlowego ruchu, obsługiwaliby obszary szerokie i czerpali soki z wielkich obszarów. Przezorni Niemcy w Iławie, pomimo tak buńczucznej miny i tak zawadyackich pogróżek, spiskowania, zbrojenia się i nasadzania bojówek po wioskach, już dziś, pono, zwijają manatki, właśnie na wypadek przegranej Polaków. Horoskopy bowiem nie są dla interesu dobre na wypadek wygranej niemczyzny w hazardzie plebiscytu. Miasto Gdańsk, tak dziś harde i wyniosłe, pokazujące na każdym kroku Polsce zęby i kopyta, inaczejby przemówiło, gdyby wielkie, żyzne tereny, leżące z prawej i lewej strony kolei Mława — Iława — Malborg — Gdańsk, tereny, które Gdańsk żywią, należały do Polski. Te obszary, miasta, przez które najżywsza i najkrótsza arterya biegnie z Polski do Gdańska i do morza, są to narządy życia dla naszego państwa. Kto chce mieć w Gdańsku port i wyjście na morze, ten musi posiadać w dzisiejszych warunkach kolej Mława — Iława — Kwidzyn — Malborg — Gdańsk i ziemie do tej kolei przyległe. Te role obsiewa żywy, twardo i rozumnie pracujący rolnik polski, oraz pierwszorzędne, najbardziej wzorowo prowadzone gospodarstwo wielkofolwarczne. Pomyślmy tylko: gdyby tak nasi mili sąsiedzi, Czesi, mieli do zdobycia kraj jednoplemienny, do gruntu polski, — pięćkroćstotysięcy Mazurów, — gdyby mieli do zdobycia ziemię sztumską, Warmię i Pomezanię, obszary, w których zakolu leży święte pole Grunwaldu, gdzie tkwi owa kula Jagiełły, wyrzucona na Malborg, — czyby czynili to, co my czynimy? Jakiż śmiech pomyśleć, że nie zdobywszy jeszcze granic zachodu i północy, takie ziemie mając zajechane i wyszarpane przez Niemców w ich niebezpiecznem zazębieniu, — my krwią bohaterską naszych rycerzy zlewamy teraz przyczółki mostowe na Dnieprze i zdobywamy rzekę Soszę! W pogardzie ma Polskę cały świat robotniczy zachodu. Wdaliśmy się w siepaniny z Moskwą, zaniedbując zachód i morze. Na zachód i północ macha się ręką i powiada: — «to trudno», — albo powiada się: «to wina koalicyi», — albo powiada się: — «to tam dziedzina i ingerencya Korfantego», — albo wreszcie: «toby nam groziło wojną z Niemcami»... Jakiekolwiek są zasady i zbrodnie Moskwy dzisiejszej, jest faktem niezaprzeczonym, że ta Moskwa dzisiejsza złożyła uroczystą deklaracyę niepodległości Polski. Panowanie Niemiec nad nami grozi na każdym kroku. Niemiec odgraża się nam na terenach, które posiadamy, a cóż mówić o terenach plebiscytowych! Niemiec w żywe oczy przeczy, jakoby Mazur pruski mówił po polsku. Według niego Mazur jest potomkiem Gotów, a mówi po mazursku. Mowa Kaszubów to nie jest dyalekt polski, lecz jest to język kaszubski. Ślązak nie mówi po polsku, lecz po waserpolsku. Niemiec reakcyonista, czy socyalista, wciąż nas ćwiartuje w swych planach, dzieli i rozszczepia. W okolicach Prabutów i Suszu jest to gniazdo, które zagraża nietylko nam, lecz całej Europie. Ziemie tych junkrów, knujących wciąż zamach na Europę i jej kulturę, powinny przypaść ludowi polskiemu, który w samem Królestwie ma pośród swego ogromu trzy miljony zgórą ludzi bez ziemi i bez dachu. Biada nam po tysiąckroć, jeśli w tej straszliwej godzinie nie okażemy się narodem, świadomym swego celu i sensu swego życia, w tej godzinie, kiedy ma się zdecydować los pokoleń przyszłych! Biada nam po tysiąckroć, jeśli teraz opuścimy Mazurów i zaprzedamy w niemiecką niewolę braci z pod Kwidzyna i Sztumu, — jeśli teraz nie zdobędziemy Iławy, Kwidzyna, Malborga.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stefan Żeromski.