Hrabia Monte Christo/Część XI/Rozdział VIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część XI
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
DZIEŃ PIĄTEGO PAŹDZIERNIKA.

W dniu tym fale Morza Śródziemnego i wszystkie jego pobrzeża kąpały się w złotem jesiennem słońcu. Pod wieczór, gdy żar dnia zmniejszył się zwolna, od Alp Nadmorskich powstał lekki wiatr, niosący na lazurowe tonie fal upojne wonie kwiatów i zielonych drzew, które łączyły się z ostrym i świeżym zapachem fal morskich, wytwarzając przedziwny aromat.
Po tych przesyconych wonią falach, w dniu tym płynął w kierunku południowo-zachodnim lekki, wysmukły i kształtny jacht pasażerski.
Posuwał się szybko i wdzięcznie, pozostawiając za sobą świetlane smugi.
Słońce gasło, tonęło zwolna w purpurowych falach, lecz jakby pragnąc usprawiedliwić i umotywować pełne poezji myty dawnych ludów — rozbłyskało jasnem światłem na wierzchołku każdej fali, jakby chcąc tem powiedzieć, iż Bóg promieni schronił się jedynie na łono Afrodyty, by odpocząć, lecz jutro — znów światłem rozbłyśnie.
Na przodzie powyżej wspomnianego, a szybko sunącego statku, stał mężczyzna wysokiej postawy, ogorzały, o oku błyszczącem i przyglądał się masie stromych skał wyłaniających się zwolna z łona fal, w miarę zbliżania się do nich statku.
— Czy to jest wyspa Monte Christo? — rzucił w przestrzeń pytanie ów nieznajomy mężczyzna, głosem poważnym, pełnym głębokiego smutku.
— Tak jest, panie hrabio — odpowiedział sternik — już się zbliżamy.
— Już jesteśmy przeto bliscy tej Góry Chrystusa, już się do niej zbliżamy — rzekł posępnie podróżny z nieopisanym wyrazem melancholji.
Zaś potem szepnął głosem zaledwie dosłyszalnym, dla siebie wyłącznie przeznaczonym:
— To będzie mój port.
I zatopił się w myślach, przejawiających się uśmiechem smutniejszym od łez.
Po kilku minutach znajdujący się na statku dojrzeli blask płomieni rozpalonego na skałach ogniska, które momentalnie zgasło, a potem dał się słyszeć odgłos strzału.
— Panie hrabio — powiedział wtedy sternik, — oto hasło z wyspy. Czy pan hrabia zechce sam na nie odpowiedzieć, czy też rozkaże nam to uczynić?
— Hasło?... jakie hasło? — zapytał młodzieniec, który w swem zapamiętaniu nie dosłyszał echa strzału.
Sternik wyciągnął wobec tego rękę ku wyspie, nad którą unosiła się jeszcze chmurka dymu.
— Aa!... strzał powitalny! Podaj mi w takim razie moją dubeltówkę.
Sternik z pełnym szacunku ukłonem podał młodzieńcowi nabity karabin. Młodzieniec wziął broń, skierował jej lufę ku niebu i dał strzał w powietrze.
W dziesięć minut potem zwijano już żagle na statku, a następnie zarzucono kotwicę w małym porcie wyspy.
Opuszczono łódź, do której wsiadło czterech wioślarzy pod przewodnictwem sternika, a następnie poproszono podróżnika, by zechciał zająć miejsce przygotowane dla niego w łodzi, bogato przybranej kobiercami. Podróżny wsiadł, nie spoczął jednak, lecz stanął na przodzie łodzi, z rękami na krzyż założonemi.
Wioślarze z podniesionemi w górę wiosłami czekali cicho rozkazu.
— Płyńcie — powiedział podróżny.
Cztery pary wioseł zanurzyły się w granatowych toniach wód, tak cicho i sprawnie, że ani jedna kropla nie prysnęła, a łódź, pchnięta siłą ośmiu wioseł, pomknęła po falach jak jaskółka.
W parę minut była u brzegu.
Gdy podróżny stanął stopą na stałym gruncie, jakaś dłoń spoczęła w ciemności na jego ramieniu.
— Jak się masz, Maksymiljanie? — powiedziała postać ta głosem, który przejął drżeniem Morrela — jesteś punktualny, dziękuję ci za to.
— Ach, to ty, hrabio! — odpowiedział młodzieniec żywo, z radością prawie, i ujął z serdecznością obie dłonie hrabiego de Monte Christo.
— Tak, to ja. Jestem równie, jak ty, punktualny. Lecz jesteś niewątpliwie znużony podróżą. Pozwól więc za mną do skromnej z konieczności, ze względu na bezludzie tej wyspy, a dla ciebie przygotowanej ubikacji, gdzie będziesz mógł wypocząć po trudach.
Morrel z zaciekawieniem spojrzał na Monte Christo.
— Hrabio, zupełnie inny jesteś tutaj, aniżeli byłeś w Paryżu. Widzę bowiem uśmiech na twej twarzy.
W tejże chwili czoło hrabiego okryło się chmurą smutku czy cierpienia.
— Ach, mój drogi, to twoje przybycie jedynie było sprawcą chwilowego wesela mej duszy.
— O nie!... hrabio!... nie! — zawołał Morrel, porywając ponownie obie ręce swego przyjaciela — owszem, bądź zawsze szczęśliwy i wesoły, niech uśmiech nie wygasa nigdy na twej twarzy. Co innego ze mną! Dla mnie już wygasła radość życia. I dziś powtórzyć mogę słowa gladjatorów: „ave Caesar, morituri te salutant“, witaj cezarze, umierający pozdrawiają cię.
— Pozostałeś więc niepocieszony? — zapytał Monte Christo, spoglądając na Morrela.
— Czyżbyś, hrabio, przypuszczał, że mogłoby być inaczej? — odpowiedział Morrel, głosem pełnym goryczy — sądziłeś, iż mógłbym zapomnieć?
— Maksymiljanie!... gdy ci rzuciłem pytanie: czy się pocieszyłeś?... uczyniłem to w głębszem znaczeniu.
Czy ból twój ciągle jest jeszcze ruchem, pobudzającym do czynów, szalonych chociażby?
Czy doświadczasz ciągle jeszcze tej jednej jedynej tęsknoty, tęsknoty śmierci?
Czy też boleść twa, aczkolwiek zdaje się być ciągle jeszcze cierpieniem nie do zniesienia, uciszyła się o tyle, iż odczuwasz znużenie. I pragniesz: nietyle już śmierci, ile nieistnienia, spokoju nirwany?
Jeżeli tak właśnie jest z tobą, to ci powiem: Morrelu, już znalazłeś ukojenie, bo ból twój przestał już być szałem niszczącym wszystko i jest już tylko bólem istnienia, nieodłącznym od życia.
— Hrabio — odpowiedział na ten wywód Morrel, głosem łagodnym, lecz i bardzo stanowczym jednocześnie — teraz ty mnie zechciej wysłuchać.
Przybyłem tutaj, ażeby umrzeć na ręku przyjaciela. Oto wszystko, co mogę powiedzieć.
Doszedłem do kresu mej ziemskiej wędrówki. Czuję to wszystkiemi fibrami mego ciała.
Mówiłeś mi, abym czekał i miał nadzieję. Czekałem. Czekałem miesiąc cały, to znaczy, iż cały długi miesiąc nieludzko cierpiałem, najzupełniej zbytecznie i niepotrzebnie.
Cierpiałem tembardziej, (o nędzne serce ludzkie!) że miałem nadzieję. Nadzieję naiwną, dziecięcą, na niczem nie opartą. Czekałem... Na co?... na cud chyba?
Czekałem... miałem nadzieję... bo wierzyłem w ciebie, jak w Boga. Nadzieję tę miałem przed paroma minutami jeszcze. Zgasła ona już teraz ostatecznie.
O!... z jakiemż ja utęsknieniem wyczekuję śmierci!
Morrel ostatnie słowa wymówił z takim wybuchem energji, iż przejęły one drżeniem hrabiego.
— Przyjacielu mój — ciągnął dalej Morrel — oznaczyłeś mi dzień piątego października, jako ostatni termin zwłoki, jakiej się ode mnie domagałeś.
— Otóż dziś... mamy piątego października.
Po wymówieniu tych słów Morrel spojrzał na zegarek.
— Godzina dziewiąta... Mam więc przed sobą już tylko trzy godziny cierpień, co najwyżej.
— Dobrze — rzekł Monte Christo — chodźże za mną.
Morrel posłuchał rozkazu i udał się za hrabią do tego stopnia machinalnie, że gdy znalazł się już w grocie — nie spostrzegł tego.
Dopiero dywany rozesłane na podłodze, łagodne światło setek lamp ocienionych zasłonami i woń czarowna — zdołały rozbudzić jego przytępioną wrażliwość.
Stanął wtedy i nie śmiał kroku dalej postąpić. Zląkł się najwidoczniej tych gnuśnych rozkoszy, ażeby go wypadkiem nie pozbawiły energji.
Monte Christo lekko pociągnął go za sobą.
— Czy nie byłoby wskazane — mówić zaczął chłodnym i wytwornym tonem wielkoświatowca — abyśmy owe pozostałe nam trzy godziny życia zużytkowali, jak owi starożytni Rzymianie skazani na śmierć przez Nerona, którzy w wypadku takim zasiadali do stołów biesiadnych uwieńczonych kwiatami i ginęli — oddychając wonią zatrutych róż i heljotropów?
Morrel skłonił się ze słowy:
— Zastosuję się do twej woli, hrabio. Co zaś do śmierci, to jest mi obojętne, w jakiej formie spadnie ona na mnie.
I zasiadł przy stole. Monte Christo zajął miejsce naprzeciw niego.
Znajdował się w owej przecudnej, bajkowej sali jadalnej, znanej już czytelnikom z pierwszych rozdziałów naszej powieści, sali, w której posągi marmurowe unosiły na swych głowach patery, wypełnione owocami i ozdobione kwiatami.
Morrel na to wszystko spoglądał błędnym wzrokiem i — o ile się zdaje — nie widział tego wszystkiego; po dłuższej dopiero chwili milczenia rozpoczął mówić:
— Hrabio, byłeś zawsze dla mnie zbiornikiem wszystkiej wiedzy ludzkiej; gdy tak patrzę na ciebie, mam wrażenie, iż zstąpiłeś na ziemię z jakiegoś innego, wyższego świata.
— W słowach twych kryje się ziarnko prawdy, Morrelu, — odpowiedział Monte Christo z melancholijnym uśmiechem, który go czynił tak bardzo pięknym — zstąpiłem bowiem na ziemię z planety, którą nazywać zwykliśmy boleścią.
— Wierzę każdemu twemu słowu, hrabio, aczkolwiek niezawsze jestem zdolny zrozumieć całą ich głębię. Że tak jest, dowodem tego najlepszym, iż znajduję się jeszcze na tej ziemi. Żyję, bo tak rozkazałeś. Miałem nawet nadzieję.
To też ośmielę zapytać się ciebie, hrabio, jakbyś ty przeżył tajemniczy stan śmierci, czy jest ona bardzo ciężka?
Monte Christo spojrzał na Morrela z wyrazem niewysłowionej czułości.
— Jest rzeczą nie podlegającą wątpliwości, że zerwanie łączności z powłoką ziemską jest ciężkie i bolesne, w tym wypadku zwłaszcza, jeżeli w ciele istnieje w całej potędze żądza życia. Śmierć jednak z drugiej strony, zależnie od tego na jakiej drodze się z nią spotykamy, jest bądź przyjaciółką, która nas łagodnie ukołysze do snu wiecznego, bądź wrogiem, który gwałtem wyrywa duszę naszą z ciała.
Gdy człowiek opanuje kiedyś wszystkie siły przyrody, gdy pozna tajemnicę śmierci, stanie się ona nie bólem, lecz rozkoszą.
— Gdybyś ty, hrabio, zapragnął umrzeć, czy miałbyś możność odejścia z tego świata tak właśnie, jak powiadasz?
— Bezwątpienia.
Morrel podał mu rękę.
— Teraz rozumiem, dlaczego wyznaczyłeś mi spotkanie na tej samotnej wyspie, w tym podziemnym pałacu, w tym grobie, którego, przyznać należy, nawet faraoni pozazdrościćby ci mogli. Chcesz dać mi tutaj śmierć łagodną, o jakiej przed chwilą mówiłeś, śmierć bez męczarń konania, śmierć, w czasie której będę mógł wymówić z uśmiechem imię Walentyny, zaś tobie rękę uścisnąć gorąco.
— Tak jest, odgadłeś to moje pragnienie. Poto właśnie oczekiwałem tutaj na ciebie.
— Dziękuję ci. Na myśl, iż jutro już cierpieć nie będę, swobodniej oddycha pierś moja.
— I opuszczasz wszystko bez żalu?
— Tak jest, opuszczam ten świat bez cienia choćby żalu.
— Nie żal ci będzie mnie nawet?
Na ustach Morrela zamarły słowa, czoło okryło się posępną chmurą, wreszcie w jego oku błysnęła łza i stoczyła się wolno po policzku.
Łza ta spadła na duszę hrabiego rozpalonem żelazem, rozbudziła w nim uczucie zwątpienia.
— Pragnę dać temu człowiekowi szczęście, któreby zrównoważyło nazbyt może wielkie cierpienie, jakie, dzięki czynowi memu, stało się udziałem innego człowieka.
Zaś ten człowiek właśnie zdaje się żałować życia, nie jest dość nieszczęśliwy, by przemiana była zdolna dać mu całe morze szczęścia. Moim więc udziałem byłoby sianie zła jedynie?
Głęboka bruzda zaznaczyła się na jasnem zazwyczaj czole tego, który sądził się być posłannikiem Boga na ziemi.
— Posłuchaj, Morrelu — powiedział — boleść twa jest wielka, widzę to, lecz wierzysz w Boga, myślę, i nie chciałbyś narażać zbawienia swej duszy?
Morrel uśmiechnął się smutnie.
— Hrabio — rzekł — wierzaj, iż dusza ma nie należy już do mnie.
— A więc co innego ci powiem. Jak wiesz, nie mam nikogo z krewnych na tym świecie. Przywykłem uważać cię za syna, a więc dla ocalenia syna, ja moje życie poświęcę, a z niem — i swój majątek.
— Co mówisz, hrabio!
— Chcesz odejść w zaświaty, gardzisz życiem, bo nie znasz wszystkich jego rozkoszy; — rozkoszy, jakie dać może tylko bardzo wielki majątek.
Otóż ja, Morrelu, posiadam paręset miljonów franków — i oddaję ci je wszystkie. Z majątkiem zaś takim mieć możesz na ziemi wszystko, czego tylko zapragnie twa dusza.
— Hrabio!... mam twoje słowo — odpowiedział zimno Morrel. Zaś po rzuceniu okiem na zegarek, dodał: — już wpół do dwunastej. Widzę, iż w tej ciężkiej chwili nic mi pomóc nie chcesz, czy nie możesz. A więc ja sam sprawę tę załatwię.
I powstał.
— A więc dobrze — odpowiedział Monte Christo, a jego twarz, po tych słowach Morrela, ujawniających jego niezłomną wolę śmierci, rozjaśniła się — widzę, iż jesteś nieugięty, a twa żądza śmierci jest nie do przełamania. Widzę, że jesteś naprawdę i do głębin nieszczęśliwy, a także, iż w tym stanie rzeczy do życia istotnie nie jesteś zdolny. A więc ja ci tę podróż w zaświaty ułatwię. Siadaj z powrotem, przyjacielu, i czekaj.
Po słowach tych hrabia powstał, poszedł do starannie zamkniętej gablotki, otworzył ją i wyjął z niej małą ze złota uczynioną szkatułkę, przedziwnie rzeźbioną i wysadzaną najcenniejszymi kamieniami, jak szmaragdy, szafiry i brylanty najczystszej wody.
Gdy wrócił do stołu, złotą łyżeczką zaczerpnął z niej nieco brunatno-zielonawej masy, a podając następnie łyżeczkę tę Morrelowi, rzekł:
— Oto jest właśnie to, co ci przyobiecałem. Jest to śmierć! Śmierć pogodna, cicha, bez cierpień najmniejszych.
— Za życia jeszcze — odpowiedział Morrel, biorąc łyżeczkę z rąk hrabiego — dzięki ci składam za nią z głębi serca.
A potem, zwolna, spokojnie, najzupełniej pewną ręką podniósł łyżeczkę do ust i spożył środek śmierciodajny.
Gdy ten czyn został dokonany, — nie przemówili już do siebie więcej ani słowa.
Wszedł Ali, podał kawę i nargile, a potem oddalił się, niemniej cicho, jak wszedł.
Zwolna światło lamp zdało się maleć, niknąć, szarzeć, a i woń kadzielnic zdała się być słabszą.
Tak się przynajmniej zdawało Morrelowi.
Monte Christo patrzył na spokojną twarz przyjaciela.
Stopniowo, zwolna, twarz Morrela martwiała coraz bardziej, nargila wypadła mu z ręki, zaś wszystkie otaczające go przedmioty coraz bardziej tracić zaczęły dla niego swe barwy i kształty.
— Przyjacielu — wyszeptał w pewnej chwili — czuję, że umieram, dzięki ci za to.
Uczynił wysiłek, ażeby po raz ostatni uścisnąć dłoń hrabiego, lecz wyciągnięta jego ręka — opadła bezwładnie.
Zdołał otworzyć jeszcze oczy i dojrzał, że Monte Christo uśmiecha się, lecz nie swym uśmiechem posępnym, lub swym uśmiechem złowrogim, mrożącym krew w żyłach, lecz dobrotliwym uśmiechem ojca, patrzącego na swawolę swego ukochanego dziecięcia.
Powolne odrętwienie ogarniać zaczęło wszystkie członki Morrela. Nie czuł już w sobie najmniejszej iskry życia, nie umierał jednak, lecz jakby zapadał w otchłań marzenia.
W tym już zupełnym niebycie, siłą potężnej woli zdobył się na jeden jeszcze wysiłek i otworzył oczy, a wtedy dojrzał wyniosłą postać hrabiego, nie przy stole już jednak, lecz w głębi sali, otwierającego czarne, dębowe drzwi.
Gdy je otworzył, do tonącej w półmroku sali jadalnej wlała się smuga olśniewającego, jasnego, złotawego światła. W tej zaś powodzi blasków, ni to srebrnych, ni złotych, ujrzał postać kobiecą, przyodzianą w powiewne białe muśliny, przedziwnej piękności.
Świetlana, z promiennym boskim uśmiechem na ustach, podobną była do anioła zesłanego z nieba, — zwyciężającego swą mocą Anioła śmierci.
— Czyżby to niebo już otwierało swe wrota przede mną — zamarzył Morrel — jakżeż w takim razie ten Anioł niebiański jest podobny do anioła, któregom utracił!
Monte Christo oczyma wskazał kobiecej postaci, stojącej w drzwiach, leżącego na łożu Morrela.
Wtedy postać ta z czarownym, pełnym nadziemskiej radości uśmiechem postąpiła naprzód.
— Walentyno!... Walentyno! — zawołał w marzeniu Morrel, bo usta dźwięku nie wydały, poruszyły się tylko.
— On woła cię — rzekł hrabia — wzywa cię wśród snu głębokiego, takiego zupełnie, jakiemu tyś powierzyła swój los. Dwukrotnie pokonałem śmierć, która miała was rozłączyć. Patrz, Walentyno, oto on, mąż twój, tylko dlatego, by ciebie zobaczyć w zaświatach, rzucił się w objęcia śmierci, zstąpił do grobu.
Gdyby nie ja, — umarlibyście oboje i oby Bóg zechciał mi to policzyć, jako zasługę na Sądzie Ostatecznym.
Walentyna pochwyciła rękę hrabiego i w niepokonanym porywie wdzięczności ucałowała ją gorąco.
— O tak, dziękuj mi i powtórz mi to nie raz, że istotnie uczyniłem dla was coś dobrego, bo wierzaj mi, iż potrzebuję bardzo takiej pociechy.
— O... tak!... Dziękuję ci z całej duszy — rzekła Walentyna — jeżelibyś wątpił w szczerość mych dla ciebie uczuć, zapytaj się Hayde, zapytaj się mej najdroższej siostry Hayde, która potrafiła, przez czas tak bardzo długi, dnie mych wyczekiwań uczynić znośnemi, mówiąc mi o dniu szczęśliwym, który miał dla mnie nadejść, świt którego w tej właśnie oto przeżywam chwili.
— Więc ty, Walentyno, kochasz Hayde naprawdę? — zapytał Monte Christo ze wzruszeniem, które napróżno starał się ukryć.
— Czy kocham Hayde? — zawołała Walentyna. — O! tego jest pewna moja dusza!
— A więc słuchaj mnie, Walentyno, błagać cię będę o jednę łaskę.
— Mnie?... Wielki Boże!... Czyżbym mogła istotnie być tak szczęśliwą?
— Wierzaj, iż możesz mi zrobić dużo dobrego. Nazwałaś Hayde siostrą swoją, uznaj ją więc istotnie jako swoją siostrę i obdarz ją prawdziwie siostrzanem uczuciem, wspieraj ją wraz ze swym mężem we wszystkich jej poczynaniach, bo pozostanie ona sama jedna na świecie.
— Sama jedna na świecie? — dał się słyszeć głos z głębi sali, w mroku tonącej — sama?... a to dlaczego?
Monte Christo odwrócił się.
Hayde stała tuż za nim, przerażona, blada, z wyrazem obłąkanego strachu w oczach.
— Ponieważ jutro, córko moja — zajmiesz stanowisko należne ci z urodzenia. Jutro, księżniczko, zwrócę ci wszystkie twe bogactwa, wraz z imieniem ojca twego. Nie chcę przytem w niczem cię krępować.
— Opuszczasz mnie, panie?
— Hayde! Jesteś młoda, piękna, bogata i z wysokiego, książęcego pochodzisz rodu. Zapomnij o mnie i bądź szczęśliwa.
— Niech i tak będzie — odpowiedziała Hayde — rozkazy twe, panie, będą spełnione... zapomnę imienia twego i będę szczęśliwa.
Po wypowiedzieniu słów tych — cofnęła się, kierując swe kroki ku wyjściu.
— Boże mój — zawołała Walentyna, trzymająca ciągle na rękach swych odurzoną głowę Morrela — czyż nie widzisz, panie, jak bardzo ona jest blada?... nie odczuwasz tego, jak bardzo cierpi?
— Jak możesz domagać się, siostro moja, — zawołała Hayde z bólem, któryby poruszył niebo — by ten, który jest panem moim, rozumiał mnie i odczuwał uczucia tej, która jest tylko jego niewolnicą?
Słowa te sprawiły na Monte Christo tak silne wrażenie, iż zadrżał cały, a gdy jego oczy spotkały się ze spojrzeniem greczynki, nie mógł znieść ich blasku.
— Boże mój!... zawołał Monte Christo — czyżby to było, Hayde, prawdą, byś znaleźć mogła szczęście w tem, gdybyś pozostała przy mnie?
— Jestem młoda — cichym głosem odpowiedziała córka Ali-Telebena — i kocham życie, któreś mi tak słodkiem potrafił uczynić, żal byłoby mi przeto umierać.
— Czyżby to znaczyć miało, że jeślibym ja cię opuścił, to wtedy...
— Umarłabym, panie mój, oto wszystko...
— Czyżbyś mnie kochała?
— O, Walentyno!... On pyta, czy ja go kocham!
Pierś hrabiego wzniosła się i serce zadrżało.
Wyciągnął rękę i Hayde z krzykiem radości rzuciła się w jego ramiona.
— O, tak. Kocham cię, kocham, jak kocham samo życie. Zaś ty — jesteś życiem mojem. Kocham cię miłością stworzenia ku Bogu, ponieważ jesteś najpiękniejszy, najpotężniejszy i najlepszy ze wszystkich istnień na tej ziemi.
— Niech się więc stanie według woli twojej, żono moja. Bóg, który mnie wskrzesił, wbrew nadziejom wrogów moich, i uczynił zwycięzcą, nie chce najwidoczniej, by łzy moje były zakończeniem moich poczynań. Ja sam, poczuwając się w pewnej mierze do winy, pragnąłbym się ukarać. Bóg — nietylko mi przebacza, lecz obdarza nawet łaską.
A więc pójdź do mnie, Hayde, pójdź, byśmy wkroczyli, idąc dłoń w dłoń, na świetlaną ścieżkę nowego życia.
Otoczył ramieniem wiotką postać greczynki, uścisnął dłoń Walentyny i zniknął.
Upłynęło parę długich godzin, w czasie których Walentyna nieprzerwanie wpatrywała się w twarz swego ukochanego. Nakoniec wyczuła, iż serce jego zaczyna bić i drżenie przebiega całe ciało.
Wreszcie otworzyły się jego oczy, lecz nie widzące jeszcze, nieprzytomne.
Nakoniec wróciła mu świadomość. Świadomość straszna dla niego — że żyje.
— A!... zawołał głosem pełnym rozpaczy — ja żyję! O, hrabio, oszukałeś mnie!
Wtedy Walentyna pochyliła się nad nim tak nisko, iż jej loki musnęły mu twarz i rzekła:
— Przyjacielu!... spójrz na mnie.
Morrel zerwał się, krzyknął szaleńczo i padł na kolana, całując stopy swej ukochanej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.