Hrabia Monte Christo/Część VIII/Rozdział I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VIII
Indeks stron

ROZDZIAŁ I.
MAJOR CAVALCANTI.

Po otrzymaniu powyższych rozkazów, Bertuccio udał się do Auteuil, biorąc ze sobą całą armję służących.
W pół godziny zaś po jego wyjeździe, przed bramą pałacu hrabiego w Paryżu, stanął skromny fiakr jednokonny, z którego wysiadł mężczyzna lat około pięćdziesięciu, w bronzowym ongi, a dziś pozieleniałym surducie brandenburskim. Szerokie, granatowe pantalony, buty dość jeszcze całe, o grubej podeszwie, lecz połysku dość wątpliwym, jelonkowe rękawiczki, nakoniec kapelusz, z kształtu nawet do żandarmskiego kaszkietu podobny — dopełniały stroju. Osobnik ten bojaźliwie uderzył w dzwonek, pytając się następnie, czy jest to pałac należący do hrabiego Monte Christo.
Otrzymawszy odpowiedź potakującą, wszedł, zamknął sam drzwi za sobą i udał się dziedzińcem do pałacu.
Główka mała, na krótkiej szyi, włosy ubielone, wąs gęstym szronem przypruszony, były wystarczającymi dla Baptysty wskazówkami, iż jest to gość przez hrabiego oczekiwany. Bez najmniejszych więc trudności przybyły został wprowadzony w głąb apartamentów, do gabinetu, w którym byli przyjmowani interesanci i dostawcy. Po chwili wszedł Monte Christo, uśmiechem witając niezwykłego gościa.
— Jakże się kochany pan miewa? — powiedział — właśnie oczekiwałem na niego.
— Pan hrabia był tak łaskaw oczekiwać na mnie? — zdziwił się luceńczyk.
— Ależ tak, czekałem. Zawiadomiono mnie przecież, że pan będziesz dziś u mnie, o godzinie siódmej.
Luceńczyk zdawał się być trochę niespokojnym.
— Wszak pan jesteś — rzekł Monte Christo — margrabią Bartłomiejem Cavalcanti?
— Tak jest, jestem Bartłomiejem Cavalcanti — przyznał luceńczyk wesoło.
— Major wojsk austrjackich?
— Czyż ja miałbym być majorem? Tak, tak... jestem nim. I bardzo jestem z tego kontent.
— Przybywasz pan od mnie z polecenia?
— Księdza Bussoni. A oto jego list.
— Niezmiernie rad jestem. Proszę mi go podać.
Monte Christo wziął list i przeczytał go uważnie.
Major tymczasem wielkiemi z podziwu oczyma rozglądał się po pokoju, najbardziej jednak przyglądał się właścicielowi pałacu.
— To samo, co już wiedziałem poprzednio. Zacny ksiądz pisze: „Major Cavalcanti, znakomity patrycjusz Lukki, potomek Cavalcantich z Florencji, posiadający pół miljona rocznego dochodu“...
Monte Christo przerwał czytanie i skłonił się gościowi.
— Pół miljona dochodu! Niech djabli wezmą! To nie żarty... zawołał.
— Więc ksiądz Bussoni napisał pół miljona?... niechże i tyle będzie! Choć ja, słowo honoru daję, nigdy nie przypuszczałem, ażeby tego aż tak dużo było!
— Bo pan masz intendenta, który cię okrada! Ha! cóż robić, kochany panie Cavalcanti? Każdy z nas w tem samem jest położeniu.
— Czego to ja się dowiaduję! — odpowiedział luceńczyk — natychmiast wypędzę złodzieja!
Monte Christo wziął się znów do czytania listu:
...„Jednej tylko mu brakuje do szczęścia rzeczy“...
— O tak!... jednej tylko!... powiedział z wesołem westchnieniem przybyły.
...„Chciałby odnaleźć swego syna najukochańszego, którego porwał mu przed laty jakiś nikczemnik!“...
— Syn mój miał wtedy pięć lat zaledwie — rzekł luceńczyk z ponownem westchnieniem, wznosząc oczy do nieba.
— Biedny, nieszczęśliwy ojcze! — powiedział Monte Christo, a nie otrzymując odpowiedzi, czytał dalej:
...„Otóż ja w jego zbolałe serce przelałem nadzieję, że ty, hrabio, będziesz w możności tego syna mu zwrócić“...
Z wyrazem największego niepokoju spojrzał luceńczyk na Monte Christo.
— Tak jest, mogę, — powiedział hrabia.
Twarz majora rozjaśniła się.
— Więc list ten w całości jest prawdziwy? — zapytał.
— Ależ tak! — z jakiej racji wątpić w to mogłeś?
— Bynajmniej, nie wątpiłem o tem nigdy. Jakżeż bowiem człowiek tak poważny, jak ksiądz Bussoni, mógłby sobie pozwalać na żarty tego rodzaju? Tylko, szanowny panie hrabio, tam, zdaje się, jest jeszcze dopisek...
— A tak, prawda — przyznał Monte Christo — jest jeszcze i dopisek.
...„Aby uchronić — czytał dalej Monte Christo — majora Cavalcanti od kłopotu przenoszenia swych funduszów, przesyłam dla niego czek na sumę 2,000 franków, na koszta podróży, oraz rewers na 48,000 franków, które mi jesteś, hrabio, winien“.
Major rzucił na hrabiego wzrokiem pełnym niepokoju.
— Dobrze — powiedział spokojnie Monte Christo — z księdzem Bussonim mamy stale rachunki. Nie wiem, oczywiście, czy akurat 48,000 franków zostałem mu winien, ale to nie zmienia stanu rzeczy. Sumę tę wypłacić panu mogę natychmiast. Czy tak bardzo ci jednak, majorze, na tem zależy?
— Już to, prawdę powiedziawszy, tak bardzo na księdza Bussoniego liczyłem, że nie zaopatrzyłem się w inne kapitały. To też, gdybym tak sumy tej nie otrzymał, tobym się znalazł tutaj w mieście, którego nie znam zupełnie, w dość przykrem położeniu.
— Czyż taki bogacz, jak pan, znaleźć się może gdziekolwiek w pieniężnych kłopotach? — zapytał Monte Christo.
— Ależ u djabła, ja tutaj nie znam absolutnie nikogo! — zawołał, podnosząc głos, luceńczyk.
— Ale pana znają wszyscy. A już bankierzy — z pewnością.
— Tak, zapewne... Wolałbym wszelako, gdyby pan hrabia sumę tę zechciał mi wypłacić.
— Ależ z największą przyjemnością! — odpowiedział hrabia.
Major oniemiał i osłupiałym wzrokiem spojrzał na hrabiego.
— Ależ proszę, siadaj pan — zawołał hrabia — jakiż ja jestem nieuważny! Od kwadransa rozmawiamy, a ja pana nie poprosiłem siedzieć!
— O, nic nie szkodzi! — powiedział major, lecz wziął natychmiast krzesło i usiadł.
— Możebyś się pan czem posilił teraz?... Tak szklaneczkę porto, albo alikante?
— Jeżeli łaska, to proszę o alikante, jest to moje ulubione wino.
— Mam właśnie wcale niezłe. Może z biszkoptem w dodatku?
— Niech będzie i z biszkoptem!... jeżeli pan hrabia tak chcesz koniecznie.
Monte Christo zadzwonił. A gdy wszedł Baptysta, podszedł do niego i zapytał zcicha:
— I cóż?
— Młodzieniec ten już przybył oddawna i oczekuje w mniejszym salonie — odpowiedział równie cicho lokaj.
— Dobrze. Przynieś wina alikante i biszkoptów.
Baptysta wyszedł, lecz prawie natychmiast powrócił z żądanymi przedmiotami.
Hrabia nalał z omszałej butelki i major wziął się natychmiast do pełnego kieliszka i do biszkoptów.
— Otóż — odezwał się Monte Christo — jesteś oddawna mieszkańcem Lukki, jesteś bogaty, ze znakomitej pochodzisz rodziny, jesteś ogólnie szanowany... słowem masz wszystko, co tylko człowieka jest zdolne uczynić szczęśliwym.
— Wszystko, panie hrabio — odpowiedział major, połykając biszkopt w winie umoczony — mam wszystko!
— Jednej tylko rzeczy brakuje ci do szczęścia?...
— O, tak!... jednej tylko!
— Pragnąłbyś odnaleźć swego syna?...
— A tak! — rzekł major, biorąc czwarty biszkopt i nalewając sobie, po raz niewiadomo już który, wina.
Zacny luceńczyk wzniósł, mówiąc słowa te, oczy do nieba i chciał westchnąć, ale się tylko zachłysnął winem.
— Chciałbym jednak wiedzieć, drogi panie Cavalcanti, jak to było z tym synem? — Mówiono mi bowiem, że jesteś kawalerem?...
— Takie było ogólne mniemanie... Ja sam nawet...
Przy słowach tych luceńczyk wyprostował się, przybierając minę pełną godności, lecz spuszczając jednocześnie oczy z wyrazem zawstydzonej skromności.
— I chciałeś następnie naprawić popełniony błąd — mówił Monte Christo — przez wzgląd na matkę dziecięcia?
— A tak. Chciałem naprawić błąd, przez wzgląd na nieszczęśliwą, a najzupełniej niewinną matkę!...
— Pochodziła ona podobno z najlepszej rodziny?
— Tak! tak! To była patrycjuszka z Fiesole, panie hrabio, patrycjuszka!
— Jakże się nazywała? Czy nie Olivia Corsinari?
— Tak właśnie się nazywała. Olivia Corsinari.
— Margrabianka?
— Ależ tak, margrabianka.
— I wkońcu ożeniłeś się pan z nią, pomimo oporu ze strony rodziców?
— Rodzice moi ogromnie się opierali.
— Papiery, dotyczące związku tego, masz pan, oczywiście, wszystkie w porządku?
— Jakie papiery? — z przestrachem zapytał luceńczvk, odpychając gwałtownie tylko co napełniony kieliszek wina.
— Akt ślubny z Olivią Corsinari i metrykę urodzenia dziecka. Miał na imię Andrzej, jeżeli mnie pamięć nie myli.
— Tak mi się zdaje... wyjąkał luceńczyk.
— Jakto: tak ci się zdaje?... Czyżbyś nie był pewien tego, jakie ma imię twój najukochańszy syn?
— Ach! panie hrabio! Tyle lat już upłynęło od chwili, gdy mi go porwano... Czyż więc dziwić się można, że coś niecoś zapomniałem?
— Prawda, że bardzo wiele od tego czasu upłynęło wody w rzekach, wiele rzeczy w pamięci ludzkiej się zatarło! — w zamyśleniu powiedział Monte Christo — papiery jednak masz w porządku?
Z żalem wyznać panu hrabiemu muszę, że nie zabrałem ich z sobą, nie będąc pewien, czy będą mi one potrzebne?
— Tam do djabła! — zawołał Monte Christo, trzaskając w palce — papiery te są nieodzowne!
Luceńczyk potarł potem zroszone czoło.
— Są konieczne — powiedział — co tu teraz zrobić? Cóż to za nieszczęście, że ja ich nie wziąłem!
— Na szczęście, ja je mam już u siebie; ksiądz Bussoni już mi je nadesłał.
— Nieoceniony, zaprawdę, z tego księdza człowiek — zawołał wtedy uradowany luceńczyk, który przed chwilą już się był pożegnał ze swemi 48.000 franków. — Prawdziwe to szczęście; nie spodziewałem się tego po nim! Więc ksiądz Bussoni sam przysłał te papiery panu?
— Oto są!... Zaślubiłeś pan, jak się z nich dowiadujemy, Olivię Corsisari w kościele św. Pawła, na Monte Cattini.
— Prawda, zupełna prawda, na honor, — zawołał major, z podziwem spoglądając na świadectwo.
— Zaś tutaj oto jest metryka Andrzeja Cavalcanti, wydana przez proboszcza w Saravazza.
— Zawsze utrzymywałem papiery te w najwyższym porządku. Zacny ksiądz, że je zabrał i przesłał tutaj!
— Weź więc te papiery, majorze, są one twoją własnością przecież, a następnie oddaj je synowi, bo bez nich trudneby miał życie.
— A teraz — podjął Monte Christo — co się tyczy matki tego młodzieńca...
— Margrabianki Corsinari...
— To ta, o ile wiem, już umarła?
— Do dziś jej śmierć opłakuję! Ach, jak ja ją kochałem i do dziś kocham jeszcze!
— Cóż robić?... pocieszać zaczął Monte Christo — wszyscy jesteśmy śmiertelni. Teraz winieneś, panie Cavalcanti, wiedzieć, iż we Francji nic nikomu do tego, że pan od piętnastu lat byłeś z synem rozłączony. Wszystkie te historje o porywaniu dzieci są we Francji bardzo źle uważane, możesz więc mówić, że z synem nie widywałeś się od lat, lecz tylko dlatego, iż przebywał on w collegium, ty zaś po śmierci żony odsunąłeś się od towarzystwa i żyłeś w samotni, zdala od świata i ludzi.
Ale my tutaj rozprawiamy w najlepsze, a tam przecież, w dalszych salonach, czeka na ciebie twój syn, dziecię twoje jedyne, twój Andrzej.
— Doprawdy? — powiedział z angielską prawdziwie flegmą luceńczyk — ach, jak bardzo pragnę go zobaczyć!
— Drogi panie — powiedział Monte Christo — pojmuję twe wzruszenie, ucisz jednak na chwilę twe ojcowskie serce. Muszę przecież odpowiednio przygotować i młodzieńca, ażeby zbyt silne wzruszenie nie zabiło go czasem. Zabawiaj się tymczasem butelką, która jak widzę nie została wypróżniona do dna jeszcze, a za kwadrans zobaczysz swego syna.
— Przyprowadzisz go więc tutaj, panie hrabio?
— Bynajmniej. Nie chcę stawać pomiędzy ojcem a synem, będziesz z nim sam na sam tylko, panie majorze. Gdyby cię miał zawieść głos krwi, co zresztą jest niemożliwe, to powiadam ci, iż syn twój wejdzie temi oto drzwiami. Jest to słusznego wzrostu młodzieniec, o jasnych, trochę nazbyt złotawych może włosach, ujmujący i zgrabny. Zobaczysz!
— Wszystko to doskonałe — zagadnął major — pan hrabia przypomina sobie jednak, że ja na drogę miałem zaledwie 2.000 franków. Wydałem prawie wszystko.
— Potrzebujesz więc pieniędzy! Nic nadto naturalniejszego! Dla okrągłego rachunku weź teraz te 8.000 franków.
Oczy luceńczyka rozbłysły jak djamenty.
— Jestem panu winien jeszcze 40,000 franków.
— Czy mam panu hrabiemu wydać kwit? — zapytał major, chowając starannie pieniądze.
— A to na co?
— Będzie to panu potrzebne niewątpliwie przy obrachunkach z księdzem Bussoni?
— To mi pan dasz później kwit ogólny na całą sumę, gdy ci wyliczę pozostałe 40,000 franków. Pomiędzy uczciwymi ludźmi podobne ostrożności są zbyteczne. Słówko jednak, majorze, już ostatnie.
— Bardzo proszę.
— Otóż nieźle by było, ażebyś ten swój surdut brandenburski zmienił tutaj na strój bardziej paryski.
— Doprawdy? — zapytał major, spoglądając z pewnem upodobaniem na swój ubiór.
— Można to było nosić doskonale w Valeggio, lecz nigdy w Paryżu. Jeżeli tak wielką do ubioru tego przywiązujesz wagę, to będzie mógł przyodziać się weń ponownie w chwili wyjazdu z Paryża.
— Lecz cóż ja teraz na siebie włożę?...
— No, przecież tam znajdziesz coś nie coś jeszcze w swych kufrach, które wraz z tobą przybyły do Paryża?
— W jakich kufrach?... mały tłómoczek.
— Jak to znać starego żołnierza. Oczywiście, że ze sobą masz tylko walizę podręczną. Ale przecież wczoraj jeszcze przyszedł twój bagaż, z paru kufrów się składający, do Paryża i został odesłany do hotelu „Royal“, przy ulicy Richelieu. Przecież ksiądz Bussoni mi pisał, że tam właśnie zamówiłeś sobie mieszkanie.
— Więc w tych kufrach...
— Znajdziesz zapewne wszystko, co ci będzie w Paryżu potrzebne. Nie wątpię, iż przed wyjazdem kazałeś lokajowi zapakować: toalety na miasto, galowy mundur, wszystkie ordery, jakie otrzymałeś... Nie zapominaj nigdy o przypinaniu do munduru tych orderów. W Paryżu ogólnie się z krzyżów śmieją, ale je noszą zawsze!
— Teraz tedy — zakończył Monte Christo — gdy serce pańskie jest już wzmocnione i przygotowane na wzruszenia, oczekuj na syna, w największym, jak tylko to jest możliwe, spokoju.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.