Hrabia Monte Christo/Część VII/Rozdział III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VII
Indeks stron
ROZDZIAŁ III.
RODZINA MORRELÓW.

W bardzo krótkim czasie hrabia znalazł się na ulicy Meslaw, gdzie rozkazał zatrzymać się przed pałacykiem oznaczonym numerem 7-m.
Ujrzał pałacyk jasno perłowej barwy, z pięknymi kwietnikami za ozdobną kratą.
W oddźwiernym, który mu otworzył bramę, hrabia poznał starego Koklesa, że jednak Kokles, jak czytelnicy sobie przypominają, miał jedno tylko oko, które w ostatnich latach bardzo osłabło, przeto hrabiego nie poznał.
Przy wjeździe, powozy musiały okrążać mały klomb, z wodotryskiem pośrodku. Luksus ten budził niemało zazdrości w całej dzielnicy, do tego nawet stopnia, że pałacyk Morrelów był tam nazywany „Małym Wersalem“.
Pałacyk miał dwa piętra i facjatkę, prócz suteryn, w których mieściły się piwnice, pralnia i kuchnia.
Sala jadalna była dębowa, salon błękitnym był obity aksamitem, pokój sypialny znów zielonym wyłożono adamaszkiem; był jeszcze gabinet dla Emanuela i mały salonik, oddany na wyłączny użytek Julji.
Całe drugie piętro było oddane Maksymiljanowi. Rozkład pokoi na tem piętrze był zupełnie ten sam, co na pierwszem, [...][1] dla przyjaciół.
Gdy powóz hrabiego zatrzymał się przed bramą, Maksymiljan znajdował się właśnie przed domem.
Gdy Kokles otworzył bramę, a Baptysta, zeskoczywszy z siedzenia, zapytał: czy państwo Herboldowie i pan Morrel zechcą przyjąć hrabiego Monte Christo? — Maksymiljan to usłyszał.
— Hrabiego Monte Christo?... zawołał wtedy, wybiegając naprzeciw gościa — ależ naturalnie, że hrabiego przyjmujemy! Dzięki ci, hrabio, żeś nie zapomniał o obietnicy.
Mówiąc to, młody oficer uścisnął rękę hrabiego.
— Pozwól, hrabio, że będę przewodnikiem twoim. Siostra jest w ogrodzie zajęta przy krzewach różanych, szwagier zaś rozczytuje się w dziennikach.
Na odgłos kroków, młoda kobieta, ubrana z niezwykłą starannością w ranny jedwabny szlafroczek, odwróciła się z niechęcią.
Młodziutka Julcia zmieniła się teraz w poważną i stateczną matronę, w panią Emanuelową Herbold, jak to jej przedstawiciel domu Thomson i French ongi przepowiedział.
Julja ujrzawszy nieznajomego, krzyknęła i chciała uciekać.
— Jak pan dostałeś się tutaj? — zawołała — to doprawdy nieładnie z pana strony, lecz zwłaszcza bardzo brzydko ze strony mego brata, który nigdy o siostrę się nie zatroszczy, nie pomyśli, by ta się możliwie prezentowała. Penelonie! Penelonie!
Starzec, który grządkę kwiatową rozkopywał, zatknął łopatę w ziemię i zbliżył się do wołającej z czapką w ręku. Białe włosy srebrzyły gdzieniegdzie gęstą jeszcze czuprynę; cera ogorzała, oko śmiałe i żywe, zdradzały starego marynarza.
— Co panienka rozkaże?
Penelon nie mógł się nauczyć nazywać córki swego dawnego pana — panią Herboldową. Dla niego — była ona ciągle jeszcze „panienką“.
— Penelonie — powiedziała Julja — proszę cię, idź i daj znać mężowi memu, że pan hrabia Monte Christo raczył przybyć do nas.
A potem, zwracając się do hrabiego, dodała:
— Pozwoli pan, że na chwilę pobiegnę do siebie, tymczasem Maksymiljan zaprowadzi pana do salonu.
I, nie czekając na pozwolenie, jak spłoszony ptak, pobiegła ku domowi.
— Przykro mi, panie Morrel — odezwał się Monte Christo — że narobiłem tyle zamieszania w waszym domu.
— Patrzaj pan — odpowiedział młody wojskowy — jak tam mąż zaaferowany, naciąga na domową marynarkę, kamizelkę, zamiast surduta!
— Zdaje mi się, że twoja rodzina pełnego zażywa szczęścia — powiedział hrabia.
— Myślę, że zdanie to jest bliskie prawdy. Niczegobo też nie brakuje im do szczęścia. Młodzi, weseli i kochają się. Mają 25.000 liwrów dochodu rocznie i wydaje im się, że posiadają skarby Rothszylda.
— Dwadzieścia pięć tysięcy liwrów? to przecież jest bardzo mało! — zauważył Monte Christo z taką łagodnością i niekłamaną prawdą, że serce Maksymiljana zabiło żywiej na ten głos. — Sądzę — ciągnął dalej hrabia — że to młode małżeństwo nie poprzestanie na tem i że z czasem dojdą do miljonów? Czy pański szwagier jest adwokatem, czy też może inżynierem?
— Jest kupcem, panie hrabio. Objął dom nasz po śmierci mego ojca. Pozostało po nim w majątku pięćkroć sto tysięcy franków, z których połowę otrzymałem ja i połowę siostra, bo tylko nas dwoje było. Gdy Emanuel ożenił się z siostrą, nie miał jednego grosza majątku; ambicją jego stało się jednak, iż musi posiadać tyle, ile ma jego żona; przez lat pięć pracował, wraz z żoną usilnie, aż nakoniec zdobył upragnioną sumę. Cała Marsylia z podziwem patrzyła na szlachetne wysiłki tych dwojga dzieci i oklaskiwała je.
— Juljo — rzekł Emanuel do swej żony w owym dniu szczęśliwym — oto Kokles oddał mi przed chwilą ostatnie sto franków, do uzupełnienia sumy dwóch kroć pięćdziesięciu tysięcy, którą postanowiliśmy zebrać sobie. Czy zgodzisz się, aby pół miljona było całym naszym majątkiem? Weź wszelako przytem pod uwagę, że dom nasz dawaćby nam mógł, jak dawał dotychczas, minimum 40,000 franków rocznego dochodu. Możemy jeszcze sprzedać w każdej chwili firmę, za sumę conajmniej 300,000 franków... Co więc zrobimy? Zastanów się i daj odpowiedź.
— Mój przyjacielu — odpowiedziała wtedy ma siostra — dom Morrela, jego córka prowadzić mogła jedynie.
— I ja tak myślałem — rzekł Emanuel — chciałem poznać jednakże twe zdanie.
— Jeżeli tak, to poznaj w całości mój pogląd na tę sprawę: bilans roku zamknęliśmy właśnie przed chwilą, to też swobodnie możemy zamknąć kantor.
I tak zrobiono. O godzinie 3 dnia tego firma Morrel i Syn istnieć przestała. O godzinie kwadrans na czwartą przybył jakiś kupiec zaasekurować swe dwa okręty, zysk był niewątpliwy piętnastu tysięcy gotowizną.
— Szanowny panie — oświadczył jednak Emanuel — zechciej się udać do naszego sąsiada, pana de Lonay, myśmy bowiem nasz dom już zlikwidowali.
— Od jak dawna? — zapytał zdziwiony kupiec.
— Od kwadransa.
— Otóż dlatego to, panie hrabio — zakończył swe opowiadanie Maksymiljan — siostra moja i szwagier mają tylko 25,000 franków rocznego dochodu.
W tej samej chwili, gdy Maksymilian kończył te słowa, zbliżył się Emanuel, ubrany w surdut. Skłonił się z wytworną grzecznością hrabiemu i poprosił, by zechciał odpocząć w ich domu.
Salon, do którego hrabia został wprowadzony, był przesycony cały czarowną wonią kwiatów, umieszczonych w ogromnej wazie japońskiej. Julja ubrana już poważnie, w strój pełen wytwornej prostoty, przyjęła hrabiego we drzwiach.
Hrabia, gdy wszedł w progi tego domu, odrazu odczuł jego atmosferę szczęścia. To też stanął niemy, zatopiony w marzeniach. Spostrzegł się wreszcie, że to milczenie było nie na miejscu.
— Zechce pani darować — przemówił — me wzruszenie, które może cię dziwić. Przyzwyczajona jesteś jednak do tej ciszy, spokoju i szczęścia domowego ogniska; dla mnie jednak są to rzeczy zupełnie nowe...
— Istotnie, hrabio, jesteśmy oboje bardzo szczęśliwi — odpowiedziała Julja — wycierpieliśmy jednak przedtem bardzo wiele.
W rysach twarzy hrabiego odbiła się wyraźna ciekawość.
— Jest to historja bardzo domowa i dla ciebie, hrabio, z pewnością będzie mało zajmująca, co nie przeszkadza niemniej, iż cierpienia nasze istotnie były bardzo wielkie.
— Bóg jednak, jak widzę, nagrodził wam za nie obficie?
— To prawda, panie hrabio — odpowiedziała Julja — przyznajemy to z całą szczerością. Dobry Bóg zrobił dla nas więcej, aniżeli to robi dla swych wybranych, zesłał nam bowiem swego anioła!
Silny rumieniec wystąpił na lica gościa, gdy usłyszał te słowa. Podniósł się i zaczął szybko przechadzać się po salonie.
— Czy nasze szczęście wydaje ci się tak bardzo dziwnem, hrabio? — zapytał Maksymiljan, ścigający, z pewnym niepokojem, wzrokiem od paru chwil hrabiego.
— O! bynajmniej... odparł tenże, blady i drżący, przytłumiając jedną ręką bicie serca, zaś drugą wskazując młodzieńcowi klosz kryształowy, pod którym był złożony jedwabny worek purpurowej barwy, na czarnej, aksamitnej poduszce — zastanawiam się jedynie nad tem, co za znaczenie mieć może ten worek oto, na jednym końcu którego widnieje pożółkły papier, zaś na drugim, — brylant wcale czystej wody?
W odpowiedzi Maksymiljan bardzo poważnym powiedział tonem:
— Panie hrabio!... Jest to najdroższy skarb rodziny naszej.
— Ależ tak!... Brylant, istotnie, jest dość piękny, aczkolwiek do największych nie może być bynajmniej zaliczany.
— Mój brat — odezwała się Julja — nie miał na myśli bynajmniej wartości tego klejnotu, aczkolwiek oszacowano go na sto tysięcy franków. Chciał natomiast wyrazić, że worek ten i brylant są darami anioła, o którym przed chwilą wspomniałam właśnie.
— Nie ośmieliłbym się zapytywać o bliższe szczegóły. Nie chciałbym bowiem być natrętnym...
— Pan natrętnym? Oh! Przeciwnie! Bylibyśmy właśnie bardzo szczęśliwi, gdybyś pozwolił powiedzieć sobie coś o tej sprawie. Źleby było z nami, gdybyśmy chcieli ukrywać piękny czyn, którego worek ten jest właśnie dowodem. My pragnęlibyśmy zdarzenie to rozgłosić, jak najszerzej po świecie.
— Czy tak? — zapytał Monte Christo głosem przytłumionym.
— Panie — powiedział Maksymilian, podnosząc klosz kryształowy i z religijnem uczuciem całując jedwabny worek.
— Tego skarbu naszego dotykała się ręka człowieka, który ojcu naszemu uratował życie, imię nasze od hańby, wreszcie nas wszystkich od nędzy! A oto list.
Mówiąc to, Maksymiljan odczepił list i podał go hrabiemu. — Oto list ręką tego człowieka pisany, a nam oddany w domu, gdy ojciec, nie mogąc przeżyć hańby, umrzeć postanowił. Ten sam człowiek wreszcie ten brylant nam przysłał, jako dar ślubny dla mej siostry.
Monte Christo, siląc się na spokój, otworzył list i przeczytał go, głosem coraz bardziej wzruszonym. List ten znają już nasi czytelnicy. Był adresowany do Julji, zaś nosił podpis Sindbada, marynarza.
— Nazywacie go nieznajomym? A więc człowiek ten, który wam tę przysługę wyświadczył, pozostał dla was nieznany?
— Tak, panie. Nigdy nie mieliśmy sposobności uściśnięcia jego ręki, aczkolwiek wielokrotnie prosiliśmy Boga o tę łaskę — odpowiedział Morrel — w całym tym wypadku była jakaś tajemnicza ręka, która wszystkiem kierowała, ręka niewidzialna, potężna, a nam życzliwa.
— Nie tracę jeszcze nadziei — dorzuciła Julja — ucałowania kiedyś tej ręki. Przed czterema laty Penelon był w Tryjeście. Penelon, panie hrabio, to ów tęgi marynarz, którego widziałeś przed chwilą w ogrodzie. Otóż w porcie miasta tego widział on pewnego anglika, i poznał w nim tego samego, który był u nas dn. 5 czerwca 1829 r., a do mnie napisał list ten w dn. 5 września. Według zapewnień Penelona był to ten sam człowiek.
— Więc to anglik — zapytał z udanem roztargnieniem Monte Christo, którego niepokoiło każde spojrzenie Julji — więc to był anglik, jak pani powiada?
— Tak jest — odpowiedział Morrel — u nas zjawił się w charakterze przedstawiciela firmy Thomson i French w Rzymie. Z tej to przyczyny zadrżałem cały, gdy pan hrabia powiedziałeś na owem śniadaniu u Morcefa, że bankierem twym, w Rzymie, jest ten dom handlowy właśnie. Więc ty hrabio może jednak mógłbyś nam coś powiedzieć o tym naszym nieznanym dobroczyńcy?
— Mówiłeś pan przecież, iż wzmiankowana firma wielokrotnie zapewniała was, że nic nie wie o całym tym wypadku.
— I tak jest istotnie. Panowie ci nie mogli, czy też nie chcieli nam dać wyjaśnienia.
— A więc anglik ten musiał być człowiekiem, który był winien waszemu ojcu wdzięczność... i zrewanżował się w tajemnicy. Jakże się ten anglik nazywał?
— Nie podał innego imienia — odpowiedziała Julia, wpatrując się w hrabiego z nadzwyczajną uwagą — jak tylko to, którem list ten podpisał.
— Ależ to nie jest nazwisko. To tylko pseudonim — zawołał hrabia.
Julja wpatrywała się w hrabiego coraz pilniej, natarczywiej, jakby szukała w rysach twarzy jakiegoś podobieństwa.
— Czy nie był to — odezwał się hrabia — mężczyzna tego samego mniej więcej co ja wzrostu, może tylko nieco szczuplejszy, w chustce wysoko na szyi zawiązanej, starannie zawsze pozapinany, sztywny, wiecznie z ołówkiem w ręku?
— Więc go pan znasz? — zapytała Julja z radosnem drżeniem głosu.
— Bynajmniej. Domyślam się jedynie, iż był to, być może, niejaki lord Wilmor, którego ze słyszenia i z widzenia, znam oddawna, dziwak i filantrop, który nie wierzy we wdzięczność ludzką.
— Boże! — zawołała Julia — w cóż więc wierzy ten nieszczęśliwy człowiek?
— Nie wierzył w uczucie to wtedy przynajmniej, gdy ja o nim słyszałem. Być może jednak że od czasu tego zmienił to swoje przekonanie, przekonał się może, że jednak wdzięczność może czasami gościć w sercach ludzkich?
— Drogi panie — zawołała Julja — jeżeli go poznasz, to go przyprowadź do nas, może się wtedy przekona, że jednak są na świecie ludzie wdzięczni, którzy uczucie to na wieki mieć będą w swych sercach.
Łzy zabłysły w oczach Monte Christo, co go zmusiło ponownie do powstania i przejścia się po salonie.
— Na Boga — powiedział Morrel — jeżeli go znasz, hrabio, to powiedz nam cośkolwiek o tym człowieku, ażebyśmy go mogli odnaleźć.
— Niestety... odparł Monte Christo — jeżeli ów lord Wilmor był istotnie waszym dobroczyńcą, to powątpiewam bardzo, byście kiedykolwiek mogli go poznać. Przed trzema bowiem coś laty widziałem go po raz ostatni. Wyjeżdżał do Indii, czy też do Australii, z zamiarem nie powrócenia już nigdy do Europy.
— Ach, mój Boże! — zawołała Julja i rozpłakała się serdecznie.
— Pani — powiedział Monte Christo bardzo poważnym tonem, pochłaniając jednocześnie wzrokiem sznury pereł spływające po twarzy Julji — gdyby lord Wilmor widział te łzy, jak ja je widzę, możeby pokochał rodzaj ludzki!
I ucałował rękę Julji, czego mu nie broniła, pociągnięta mimowolnie wzrokiem i głosem hrabiego.
— Przecież ten lord Wilmor — powiedziała — musi mieć jakąś rodziną, jakieś miasto, w którem stale zamieszkuje?
— O!... nie szukaj go pani. A przytem nie wyciągaj żadnych wniosków z mych słów. Lorda Wilmora jeden z mych przyjaciół znał kiedyś dobrze i byłby mu opowiedział z pewnością cały wypadek, o ileby on go dotyczył.
— Siostro moja, siostro! — zawołał Maksymiljan — pan hrabia dobrze mówi i możliwe, iż ów anglik nie miał nic wspólnego z naszym dobroczyńcą. Przypomnij sobie co niejednokrotnie nasz ojciec powtarzał:
— „Nie anglik ów, bynajmniej, był sprawcą naszego cudownego ocalenia“.
Monte Christo zadrżał.
— Cóż ojciec pański mówił? — zapytał.
— Ojciec nasz twierdził uporczywie, że był to cud. Mówił, iż dobroczyńcą naszym był człowiek, który z grobu powstał. Ileż razy wymawiał zcicha jego imię! W chwili śmierci przypuszczenie to zamieniło się w pewność niezłomną. Ostatniemi jego słowy było:
— „Dzieci moje! Umierający widzi jasno. To był Edmund Dantes!“
Od kilku chwil bladość twarzy hrabiego potęgowała się coraz bardziej. Gdy zaś usłyszał ostatnie słowa — stała się przerażająca. Cała jego krew, najwidoczniej, spłynęła mu do serca, tak, iż słowa nie mógł przemówić. Dobył, ruchem nieprzytomnym, zegarek, chwycił za kapelusz, niezręcznym komplementem pożegnał panią Herboldową, uścisnął ręce Maksymiljana i Emanuela i skierował się ku wyjściu.
Ochłonął jednak najwidoczniej, gdyż, będąc już na progu, odwrócił się i rzekł:
— Pozwólcie, państwo, bym mógł was odwiedzać. Błogosławiony jest dom wasz. Po wielu latach, w domu waszym zabiło mi serce tak silnie, że aż się zapomniałem...
Raz jeszcze się skłonił i wyszedł.
— Dziwny to jakiś człowiek, ten twój hrabia Monte Christo, — rzekł Herbold, do Maksymiljana.
— Prawda. Szlachetne to jednak serce i coś mi mówi, że jest nam życzliwy.





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; brak wiersza tekstu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.