Hrabia Monte Christo/Część VI/Rozdział II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część VI
Indeks stron
ROZDZIAŁ II.
PREZENTACJA.

Gdy Morcef pozostał sam na sam z hrabią, rzekł wtedy do niego:
— Możebyśmy wstali, hrabio i, przeszli na taras, jaki się znajduje poza moim sypialnym pokojem. Odetchniemy wtedy świeżem powietrzem.
Hrabia zgodził się chętnie, a gdy przechodzili przez pokój ten, uwagę hrabiego zwrócił przepyszny istotnie portret kobiecy, pendzla Leopolda Roberta, jaśniejący przedziwnym ciemno-ztotym kolorytem.
Gdy hrabia go ujrzał, zatrzymał się, a następnie zbliżył się do niego paroma krokami.
Portret przedstawiał młodą kobietę, lat około dwudziestu pięciu, o cerze śniadej i ognistem spojrzeniu, rzęsy długie i czarne — ocieniały oczy.
Ubrana była w strój rybaczek katalońskich, miała czerwony gorsecik w czarne paski i złote szpilki we włosach. Portret był robiony na otwartem powietrzu i kobieta portretowana spoglądała na morze, a jej profil odbijał się podwójnie, w przezroczu fal i nieba.
Tylko dzięki temu, iż w pokoju mrok panował, Albert nie dostrzegł oliwkowej bladości, jaka pokrywała twarz hrabiego, nie dostrzegł nerwowego drżenia, jakie wstrząsało całą jego postacią.
— Piękną masz kochankę, panie vice-hrabio!... rzekł Monte Christo po dłuższej chwili milczenia, głosem najzupełniej już spokojnym i opanowanym. — Jej ubiór, to zapewne strój maskaradowy? Bardzo jej w nim do twarzy.
— Ależ, panie, to portret mojej matki! Strój ten jest istotnie fantastyczny, lecz w nim właśnie spodobało się matce mej pozować do portretu, przed siedmioma coś laty, słynnemu Robertowi. Był robiony w czasie nieobecności mego ojca i miał być dla niego niespodzianką; z niezrozumiałych przyczyn nie znalazł jednak uznania w oczach mego ojca, mimo niezaprzeczonej wysokiej wartości artystycznej malowidła. Mówiąc między nami, kochany hrabio, ojciec mój, aczkolwiek najznakomitszy mąż stanu i słynny wódz, jest bardzo miernym znawcą sztuki. Przeciwnie matka; ta sama maluje wcale dobrze.
Gdy ojciec szorstko zganił portret, matka oddała go mnie, by jego widok nie psuł ojcu humoru.
Portret ten i na matkę dziwne wywiera wrażenie. Gdy przyjdzie do mnie, zawsze się w niego wpatruje, i zawsze płacze. Wraz z portretem tym weszła do naszego domu jakaś chmura, która coraz bardziej rozdziela moich rodziców.
A teraz, panie hrabio, gdyś odetchnął świeżem powietrzem i nasycił wzrok widokiem Paryża z tego tarasu, pozwól, bym cię zaprowadził do domu mego ojca. Rodzicom moim niejednokrotnie mówiłem o panu, jako o swym zbawcy.
Na zaproszenie to Monte Christo nie odpowiedział słowa, skłonił się tylko w milczeniu.
Albert zawołał Żermana i rozkazał mu uprzedzić hrabiostwo Morcefów o przybyciu hrabiego Monte Christo.
Gdy się tam udali następnie, hrabia zauważył nad drzwiami, wiodącemi do salonu, herb domu, bogato wyrzeźbiony. Herb ten dawał pojęcie, jak wielkie znaczenie pan domu przywiązuje do rzeczy podobnego rodzaju.
Monte Christo stanął przed tym herbem i zaczął mu się przyglądać z uwagą.
— Na błękitnem tle siedem złotych ptaków... To zapewne herb rodziny domu Morcefów? — zapytał hrabia — na
heraldyce znam się bardzo mało; hrabią jestem z przypadku, zatwierdzonym zresztą przez Toskanję. Nie przyjąłbym tego tytułu, gdyby nie to, że w podróżach jest on bardzo potrzebny, na komorach i w hotelach. Ale proszę mi darować pytanie, jakie uczyniłem.
— Nie widzę w niem nic niewłaściwego. Co do herbu, to zgadłeś pan. Jest to herb Morcefów, ród których jest bardzo znany na południu Francji, od szeregu wieków.
— Tak musi być w rzeczy samej — potwierdził Monte Christo — dowodzą tego ptaki w herbie. Wszyscy rycerze, którzy wychodzili na podbicie Ziemi Świętej, przyjmowali za godło albo krzyż, jako znak swego posłannictwa, albo też ptaki przelotne, jako symbol dalekiej podróży; głowę murzyna nareszcie, na znak, iż oddają się w niewolę idei. Protoplasta rodu Morcefów przeto musiał należeć do jednej z wypraw krzyżowych, a choćby to była wyprawa za Ludwika świętego, to już ród pański sięgałby XIII wieku.
— Zdaje mi się, że w gabinecie ojca mojego jest drzewo genealogiczne naszego rodu. Może zechcesz je przestudiować, jeżeliby cię to, hrabio, miało interesować.
Mówiąc to, pchnął drzwi, wiodące do salonu. Gdy do niego Monte Christo wszedł pierwszy, ujrzał każdemu odrazu rzucający się w oczy ogromny i na pierwszem miejscu wiszący portret mężczyzny lat 35-ciu, do 40-u, w mundurze generała, ze wstęgą Legji honorowej na szyi, z wielką gwiazdą orderu Zbawiciela, na prawej piersi, zaś na lewej — z wielkim krzyżem orderu Karola III. Stwierdzało to, iż mąż portretowany walczył w Grecji i w Hiszpanji, lub też, co na jedno wychodzi, że przeprowadzał na drodze dyplomatycznej sprawy w tych krajach.
Monte Christo przyglądał się temu portretowi z niemniejszą uwagą jak poprzedniemu, w mieszkaniu syna zawieszonemu, gdy wtem otworzyły się drzwi i stanął w nich pan domu, hrabia de Morcef.
Był to mężczyzna lat co najwyżej czterdziestu, lecz wyglądał na pięćdziesiąt. Zupełnie siwe miał na głowie włosy, które dziwnie odbijały od czarnych wąsów i brwi. Ubrany był w garnitur cywilny, na klapie miał dużą ilość różnokolorowych wstążeczek, oznaczających różne ordery.
Wszedł żywo, energicznie, przyczem postawę i ruchy miał dosyć szlachetne.
Monte Christo ani kroku nie postąpił ku niemu, rzekłbyś, że wrósł w ziemię, oczy jedynie w jego twarzy utopił.
— Ojcze — rzekł Albert — mam honor przedstawić ci pana hrabiego Monte Christo, który tyle dobrego zrobił dla mnie.
— Miło mi bardzo powitać pana — przemówił hrabia Morcef — wyświadczyłeś pan wielką domowi naszemu przysługę, zachowałeś nam bowiem przedstawiciela rodu. Dozgonną przeto winniśmy panu wdzięczność.
Rzekłszy to, hrabia Morcef wskazał krzesło hrabiemu Monte Christo, zapraszając go do zajęcia miejsca, a i sam zasiadł w fotelu, nawprost okna.
Monte Christo wziął krzesło i umieścił się tak na niem, że był na tle ciężkich portjer okiennych. Twarz miał więc w cieniu, gdy oblicze hrabiego Morcefa kąpało się całe w świetle. Mógł więc badać bez przeszkód rysy gospodarza domu, napiętnowane udręczeniem.
— Hrabina — rozpoczął Morcef rozmowę — ubierała się właśnie, gdy ją vice hrabia uprzedził, iż będzie miała szczęście przyjąć odwiedziny pańskie. Za małą chwilę wejdzie do salonu.
— Niemałem, jest to szczęściem dla mnie — rzekł w odpowiedzi Monte Christo — że zaraz po przybyciu do Paryża, mam możność zawiązania stosunków z człowiekiem, którego zasługi są równie wielkie, jak sława, otaczająca jego imię. Nie wątpię, że na równinach Mitidji i w górach Atlasu zachowano dla pana laskę marszałkowską?
— O! — odpowiedział Morcef, rumieniąc się lekko — ja już oddawna porzuciłem służbę. Służyłem pod rozkazami marszałka Bermonta, po pierwszej kampanji zostałem mianowany senatorem... i kto wie, jak dalekobym zaszedł, gdyby starsza linja utrzymała się na tronie?... Rewolucja lipcowa była jednak tak szczęśliwa i świetna, że bez najmniejszego niebezpieczeństwa może być niewdzięczną. Poprosiłem zatem o dymisję; porzuciłem broń i oddałem się polityce; staram się utrzymać pokój oraz popierać przemysł i handel.
— Historja pańskiego życia przynosi panu zaszczyt — rzekł Monte Christo. — Szlachcic, potomek znakomitego rodu, dziedzic wielkiej fortuny... postanowiłeś naprzód przelewać krew za ojczyznę. Następnie, zostawszy wreszcie już senatorem i komandorem Legji Narodowej, zapragnąłeś na innej drodze poświęcić się dla ojczyzny, oddając jej swą myśl i wiedzę. O, panie, to jest prawdziwie piękne, to jest wzniosłe!
Albert przysłuchiwał się wywodom hrabiego z podziwem, nie nawykł widzieć go unoszącego się takim zapałem.
— Niestety — mówił dalej cudzoziemiec, w celu zapewne rozproszenia lekkiej chmurki, która nad czołem hrabiego Morcefa zawisła, a którą słowa jego sprowadziły — my, ludzie Wschodu, inaczej żyjemy. My tam żyjemy dla przyjemności przedewszystkiem, dla zadowolenia swej ambicji conajwyżej. I tak przemijamy — bezużytecznie.
— Nie może się to pana dotyczyć. Nawet tutaj, do nas doszły echa jego filantropijnych czynów. To też Francja teraz do pana wyciąga ręce, odpowiedz na jej wezwanie. A Francja nie jest niewdzięczna. Źle się obchodzi czasami z własnymi synami, lecz cudzoziemców nagradza wspaniale.
— Mój ojcze — wmieszał się do rozmowy Albert — nie znasz hrabiego Monte Christo. On od Francji niczego nie pragnie, ani bogactw, ani zaszczytów. Pragnie od niej tego, co najwyżej, by bez większych trudności mógł uzyskać w każdej chwili: paszport. Oto wszystko, za co zresztą gotów po książęcemu zapłacić.
— Jest to najsłuszniejsze zdanie, jakie kiedykolwiek o sobie słyszałem — zawołał śmiejąc się hrabia.
— A oto i moja matka! — wykrzyknął vice hrabia.
Monte Christo spojrzał pełnemi lęku oczyma i ujrzał hrabinę, stojącą na progu drzwi przeciwległych tym, któremi wszedł hrabia. Uderzyła oczy jego niezwykła jej bladość. Gdy Monte Christo z pełnym szacunku ukłonem zwrócił się do niej, opuściła rękę i niewiadomo z jakich przyczyn wsparła się nią o drzwi złocone.
— Cóż to jest, Boże mój! hrabino — zapytał hrabia Morcef — co ci się stało?
— Czy jesteś cierpiącą, matko? — zawołał z niepokojem w głosie Albert, podchodząc do Mercedes.
— Bynajmniej — odpowiedziała, rzucając synowi spojrzenie gorącego uczucia, nie jestem słaba, tylko na widok tego, który ocalił mi syna, uczułam się mocno wzruszona. Panie — rzekła następnie, zbliżając się wspaniałym, jakby królewskim krokiem do hrabiego Monte Christo, — winnam ci życie mojego syna i błogosławię cię za ten czyn twój szlachetny. I dziękuję z głębi serca.
Monte Christo skłonił się raz jeszcze z wielkiem uszanowaniem, przyczem twarz miał zbielałą bardziej jeszcze, aniżeli hrabina.
— Pani... wynagradzacie mnie za mój czyn nader nikły.
Na te słowa, wymówione głosem słodkim i zlekka drżącym, hrabina Morcef odpowiedziała również tonem o cieplejszem zabarwieniu.
— Jestem bardzo szczęśliwa, wierzaj mi, hrabio, że syn mój znalazł w panu przyjaciela, za co gorące składam Bogu dzięki.
Po wygłoszeniu słów tych, Mercedes, z wyrazem nieskończonej wdzięczności podniosła ku niebu swe piękne oczy, w których jak djament szkliły się łzy.
Tę tkliwą scenę przerwał szorstko hrabia Morcef.
— Hrabino — rzekł do żony — przepraszałem już hrabiego, że go muszę opuścić, zechciej również i ty także przeprosić go za mnie raz jeszcze. Posiedzenie w Izbie oddawna jest jednak już otwarte, a ja jestem zapisany do głosu jako jeden z pierwszych.
— Idź, hrabio, starać się będę, by nasz gość nie znudził się u nas. Panie, — rzekła Mercedes następnie, zwracając się do Monte Christa — czy zechcesz łaskawie resztę dnia spędzić w naszym domu?
— Byłbym bardzo szczęśliwy, gdybym mógł tu pozostać dłużej. Jednak wprost z podróżnej karety przybyłem do domu państwa. I nie wiem, nawet, gdzie mieszkam w tem mieście, w którem nigdy nie byłem?
— Zastrzegamy więc sobie dłuższe odwiedziny w przyszłości — powiedziała uprzejmie hrabina.
Monte Christo skłonił się tylko, nic nie odpowiadając, z jego twarzy jednak widać było, że zaprosiny przyjmuje.
— Panie hrabio — przemówił Albert — jeżeli pozwolisz, chciałbym choć drobnostkami ci się odwdzięczyć, za twe uprzejmości w Rzymie. To też zechciej przyjąć mój powóz, dopóki twe ekwipaże nie nadejdą.
— Dziękuję ci, vice-hrabio. Spodziewam się, że mój Bertuccio miał aż nadto czasu dosyć, od godziny dziesiątej zrana, by się postarać o powóz i konie.
W przedpokoju oczekiwał już na swego pana służący hrabiego, ten sam co w Rzymie, z zawiadomieniem, że konie czekają na dole.
— Panie vice-hrabio — rzekł przy pożegnaniu Monte Christo — nie proszę cię do siebie, bobyś znalazł mój dom naprędce tylko urządzony. Proszę jednak o wyznaczenie dnia, w którym zechcesz mnie odwiedzić, to wtedy będę już pewien, że nie uchybię przepisom grzeczności.
— Każesz mi dzień oznaczać, hrabio? O, jestem przekonany, że w pałacu swym mógłbyś choćby już dziś bal urządzić.
— Sądź jak chcesz — odpowiedział Monte Christo, — wchodząc po wyłożonych aksamitem stopniach do wspaniałego powozu...
Gdy hrabia wsiadł, konie ruszyły tak szybko, że Monte Christo nie miał możności zobaczenia, iż po za firankami salonu odjazdowi jego przyglądała się jakaś kobieca postać.
Gdy Albert wrócił do matki, zastał ją w buduarze, siedzącą w olbrzymim fotelu. Portjery były wszystkie opuszczone, to też prawie mrok panował w pokoju, dzięki któremu nie mógł dojrzeć, że miała ona twarz zmienioną. Ze drżenia głosu wywnioskował jedynie, że była słaba.
— Ty cierpisz, matko? — zawołał.
— Nic mi nie jest. To tylko chwilowe jakby pół omdlenie, wywołane silnym zapachem kwiatów w salonie. Czekaj, odpocznę trochę...
— Powiedz mi — zaczęła po chwili — co to za nazwisko Monte Christo?
— Jest to, jak mi się zdaje, tytuł, nie rodzinne hrabiego nazwisko. Hrabia kupił tę wyspę od rządu toskańskiego, co mu dało właśnie tytuł hrabiowski. Hrabia nie miał zresztą żadnych pretensyj do starożytnego rodu i sam siebie nazywa „hrabią wypadku“. Wszędzie jednak uchodzi za wielkiego magnata i posiada bardzo rozległe stosunki.
— Sposób obejścia ma naprawdę zachwycający — zauważyła hrabina — takie przynajmniej zrobił na mnie wrażenie.
— Jest to istotnie człowiek dużej wiedzy i doskonale wychowany.
Hrabina zastanowiła się chwilę, a po krótkim namyśle rzekła:
— Mój drogi Albercie, to, co ci mam powiedzieć teraz, jest zapytaniem matki, pełnej zawsze niepokojów o swe dziecko. Otóż, czy widziałeś tego hrabiego Monte-Christo w jego gronie rodzinnem?... czy jesteś bezwzględnie przekonany, że jest istotnie tym, za którego uchodzić pragnie?
— A za kogóż on uchodzić pragnie? Mówiłem ci już, matko droga, że świat ma go za magnata i tym jest on niewątpliwie.
— A ty, Albercie, jakiego jesteś o nim zdania?
— Przyznam ci się, matko, że nie zastanawiałem się poważniej. Urodził się na Malcie, jak mi mówiono.
— Ależ nie o jego pochodzenie mi chodzi bynajmniej. Chciałabym wiedzieć, czem on jest dzisiaj?
— To rzecz inna zupełnie, tyle rzeczy dziwnych zauważyłem w nim samym i dokoła niego, że gdybym chciał powiedzieć co o nim myślę, określiłbym go w ten sposób może, że jest podobny do jednego z bohaterów Bajrona, którego fatum swem złowrogiem naznaczyło piętnem. Jakiś Manfred, Lara, czy Werner... jakiś nieszczęśnik wyzuty z ojcowizny, któremu los odebrał rodzinę, szczęście... a który cudem jakimś wydobył się z otchłani.
— Tak myślisz?
— Wyspa Monte Christo leży wśród morza Śródziemnego, skalista, niezamieszkała, pustynna. Jest więc schronieniem dla kontrabandzistów, tajemną przystanią dla korsarzy. Kto wie, czy zacni przemysłowcy ci nie opłacają haraczu za przytułek na wyspie?
— Myślę, iż jest to przypuszczenie trochę nazbyt fantastyczne.
— Mniejsza o nie. Kimkolwiek jest on, wszelako, kontrabandzistą, korsarzem, Larą, czy lordem Ruthwenem... przyznać musisz, moja matko, gdy go już widziałaś, że nie jest on człowiekiem przeciętnym, więcej... że jest człowiekiem niezwykłym! To też w salonach paryskich, sadzę, mieć będzie ogromne powodzenie.
— Ileż on też lat mieć może? — zapytała Mercedes, przywiązując widocznie wielką wagę do tego pytania.
— Trzydzieści pięć, do trzydziestu sześciu, conajwyżej.
— Więc jest tak młody?...
— Niewątpliwie. Opowiadał mi niejednokrotnie różne szczegóły ze swego życia. Otóż mówił bez żadnego namysłu: w tej a tej epoce miałem lat pięć, w tamtej dwadzieścia, jeszcze w innej — lat trzydzieści dwa... Porównywałem niejednokrotnie daty te — i nigdy nie zauważyłem najmniejszej w nich sprzeczności. Na zasadzie tych danych przeto, jestem niezbicie przekonany, że ma lat trzydzieści pięć, trzydziesty szósty. Prócz tego, czy zauważyłaś, matko, jak pełne życia są jego oczy?
Hrabina zwiesiła głowę, jakby przygnieciona ciężarem gorzkich myśli.
— Czy ten człowiek, Albercie, jest twoim przyjacielem, czy też tylko okazuje ci dowody przyjaźni? — rzuciła pytanie, wstrząsając się nerwowo.
— A ty?... czy czujesz dla niego sympatję?
— Czy ja wiem?... matko!
— Lubię go, aczkolwiek Franciszek d‘Epinay powiada, że pochodzi on z innego świata.
Hrabina przestraszyła się widocznie.
— Albercie — zawołała głosem wzruszonym — tak bardzo cię prosiłam zawsze, byś był ostrożny przy zawieraniu nowych znajomości.
— Ależ matko droga! Hrabia nie gra nigdy w karty, pija tylko czystą wodę i jest bardzo bogaty; śmiesznością byłoby przypuszczać, iż czyha on na moje pieniądze. Z jakiej więc dobrej racji miałbym unikać jego towarzystwa?
— Masz słuszność. Nierozsądne są moje obawy i tembardziej są one w tym wypadku naganne, że ten człowiek przecież ocalił ci życie. Czy zauważyłeś, jak ojciec go przyjął? Winniśmy być bardzo dla niego uprzejmi. A ojciec jest tak zajęty, tak zapracowany, że czasem mimowoli...
— Ojciec przyjął hrabiego jak najlepiej. Powiem więcej nawet, zdawał się być wyjątkowo ujętym paroma grzecznościami, jakie hrabia Monte Christo potrafił wtrącić niezmiernie zręcznie i szczęśliwie do rozmowy.
Hrabina nie odpowiedziała ani słowa; była jakby pogrążona w głębokiem marzeniu, oczy miała przymknięte. Syn patrzył na nią z troskliwością i bezmiernem przywiązaniem. Gdy spostrzegł, że zamknęła oczy zupełnie, przysłuchiwać się zaczął jej oddechowi, a gdy wreszcie doszedł do przekonania, że zasnęła, oddalił się na palcach, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.
— To szatan nie człowiek — szepnął sam do siebie — byłem pewien, że zrobi na wszystkich wrażenie.
I wrócił do siebie z pewnym, jakby do hrabiego Monte Christo żalem. Bolało go i to również, że cudzoziemiec ten ledwo stanął w Paryżu — już ma w tej stolicy świata najpiękniejszy zaprzęg.
— Zapewne — mówił do siebie — że ludzie nie mogą być sobie równi, muszę jednak poprosić ojca, ażeby fakty podobne wziął pod uwagę, a następnie poruszył je w Izbie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.