Hrabia Monte Christo/Część IX/Rozdział VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas
Tytuł Hrabia Monte Christo
Wydawca Bibljoteka Rodzinna
Data wyd. 1929
Druk Drukarnia Literacka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Le Comte de Monte-Cristo
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część IX
Indeks stron
ROZDZIAŁ VII.
POSTĘPY ANDRZEJA CAVALCANTI.

Pan major Cavalcanti, ojciec Andrzeja, zaraz nazajutrz po odbiorze sumy, należnej mu od barona Danglarsa, wyjechał z Paryża, nie dlatego bynajmniej, by pełnić dalej służbę w Armji Jego Cesarskiej Mości Cesarza Austrjackiego, lecz, aby zasiąść przy rulecie u wód w Lukka, gdzie był znany jako jeden z najgorliwszych graczy.
Pan Andrzej, po jego wyjeździe, przez parę dni udawał zasmuconego, aczkolwiek jego ojciec przed wyjazdem oddał mu wszystkie papiery, świadczące, iż miał honor być synem hrabiego Bartłomieja Cavalcanti i jego żony, margrabianki Corsarini z domu.
Przez ten krótki czas w Paryżu zrobił on olbrzymie postępy i w towarzystwie nadsekwańskiej stolicy obracał się z taką swobodą, jakby w niej przebywał od dziecka. Od paryskiego wyższego świata nauczył się żyć i cenić każdego nie podług tego czem jest, lecz według tego, za kogo uchodzić pragnie.
— A zresztą, czegóż wymagają w tak zwanym wyższym świecie? By dobrze się wysławiać, ubierać przyzwoicie, grać szeroko, no i przegrane płacić natychmiast.
Andrzej, który wszystkie te zalety posiadał w stopniu najzupełniej wystarczającym, bardzo szybko zajął w świecie tym należne sobie stanowisko. Nazywano go panem hrabią, mówiono wszędzie, że ma sześćdziesiąt tysięcy franków rocznego dochodu, a także, iż jego ojciec posiada skarby wprost nie przeliczone.
Tak stały sprawy pana Andrzeja Cavalcantiego w świecie paryskim, gdy pewnego pięknego południa hrabia Monte Christo pojechał odwiedzić barona Danglarsa. Nie zastał go w domu, zaproszono więc hrabiego do baronowej, która, naturalnie, przyjęła tak miłego gościa.
Od czasu znanego czytelnikom naszym obiadu w Auteuil, pani baronowa nie mogła choćby już myśleć tylko o Monte Christo bez lekkiego drżenia.
Jeżeli jednak nazwisko hrabiego budziło w sercu baronowej niepokój, to jego obecność, wprost przeciwnie, była dla niej źródłem dużej przyjemności, wydawało się rzeczą niepodobną, aby człowiek o tak zachwycającej powierzchowności mógł żywić przeciwko niej złe zamiary. To też przyjęła ona hrabiego z uśmiechem najzupełniej życzliwym.
W saloniku znajdowała się również i panna Eugenja, która siedziała na kanapce w pozie niedbałej, zaś przed nią w pozie ugrzecznionej stał pan Andrzej Cavalcanti, ubrany czarno, jak bohater Goethego, obuty w lakierowane trzewiki, w białych jedwabnych pończochach. Na małym palcu jego prawej ręki tęczowe blaski rzucał piękny brylant, z którym — mimo rad Monte Christo — próżny młodzieniec rozstać się nie chciał.
Zabawiał panią i pannę Danglars rozmową, mówił kwieciście, czule, od czasu do czasu wzdychając i rzucając zabójcze spojrzenia.
Panna Eugenja była jak zawsze: dumna, piękna, zimna i szydercza. Żadne spojrzenie, żadne westchnienie Andrzeja nie uszło jej uwagi; do jej serca jednakże, co było widoczne, nie przenikały one napewno, jakby serce to było ochraniane tarczą Minerwy.
Eugenja skłoniła się hrabiemu bardzo zimno i prawie natychmiast przeszła do swego małego saloniku-pracowni, skąd wkrótce dał się słyszeć śpiew na dwa głosy, w towarzystwie fortepianu.
Monte Christo zrozumiał wtedy, iż panna Danglars woli towarzystwo swej przyjaciółki, panny Ludwiki d‘Armilly, niż jego, a nawet Andrzeja Cavalcanti.
Zaczął zabawiać więc swą rozmową panią domu, obserwując przytem Andrzeja, który usiadł w pobliżu drzwi do buduaru panny Eugenji prowadzących, lecz przekroczyć ich nie śmiał.
Na to wszedł bankier.
Naprzód spojrzał na Monte Christo, ale zaraz potem na Andrzeja.
— Dlaczegóż to panny nie zaprosiły hrabiego na swą ucztę artystyczną? — zapytał Andrzeja.
— Niestety, nie jest mi to wiadome — odpowiedział zapytany, z westchnieniem jeszcze bardziej rozgłośnem, niż zazwyczaj.
Danglars wtedy wszedł do saloniku swej córki i ujrzał, iż obie panny na jednej siedziały sofce, zajęte śpiewem, przyczem towarzyszyły sobie na fortepianie do śpiewu jedną ręką każda, z nadzwyczajną wprawą, łatwością i precyzją.
Widok tych dwóch panien połączonych uściskiem tworzył bardzo piękny rodzajowy obrazek. Panna d‘Armilly — była to drobna i szczupła blondynka, z obfitemi włosami, w puklach na szyję spadającemi, z nieco zamglonem okiem; słowem była podobna do Madonny Perugina.
Monte Christo również się nieco zbliżył i rzucił na grupę tę badawcze i ciekawe spojrzenie. Po raz pierwszy zdarzyła mu się sposobność ujrzenia panny d‘Armilly, aczkolwiek tak bardzo wiele o niej słyszał.
— Dlaczegóż to tak zazdrośnie bronicie, by i inni rozkoszować się mogli muzyką? — zapytał bankier, wchodząc do saloniku swej córki. Mówiąc to, zaprosił gestem do siebie Andrzeja, a następnie, po krótkim tam pobycie, powrócił do większego salonu, zamykając drzwi za sobą, bądź mimowoli, bądź też umyślnie.
Wkrótce potem głosy panien umilkły i dał się słyszeć głos Andrzeja, przy akordach fortepianu w jakiejś śpiewce korsykańskiej.
Gdy hrabia przysłuchiwał się z uśmiechem tej śpiewce, w której znikał Andrzej, a ujawniał się Benedykt, pani Danglars wysławiała przed Monte Christem moc duszy swego męża.
Bo oto nie dalej jak dziś rano właśnie, z przyczyny pewnego bankructwa w Medjolanie stracił on do czterechkroć stu tysięcy franków.
Pochwała była istotnie zasłużoną, albowiem hrabia nigdy nie wyczytałby z twarzy barona, iż tak dotkliwa spotkała go strata, gdyby sama baronowa nie udzieliła mu tej wiadomości, albo lepiej, — gdyby on sam nie wiedział już przedtem o tem, za pomocą swych wszechmocnych środków, zdobywających każdą tajemnicę.
— No, rzecz idzie dobrze — pomyślał hrabia — zacny baron już zaczyna ukrywać przed ludźmi swe straty, gdy przed miesiącem — prawie, że się niemi chwalił.
Potem odezwał się głośno:
— Mąż pani zna tajemnice giełdy tak dobrze, że z pewnością bez trudności odzyskać potrafi to, co stracił wypadkiem.
— Ależ panie — rzekła pani Danglars — jesteś pan w błędzie, jak i wielu innych, mąż mój gry giełdowej nawet nie próbuje.
— Ach, prawda! Mówił mi przecież o tem, zdaje się, że pan Debray. Ale a propos — co się z panem Debrayem takiego dzieje?... nie widziałem go bowiem coś już od dni czterech?
— A wie pan, że ja go od dość dawna nie widziałam również — odpowiedziała pani Danglars ze spokojem wprost zdumiewającym — lecz zdaje mi się, że chciałeś, hrabio, coś powiedzieć o panu Debray, a ja ci przerwałam...
— Chciałem powiedzieć, że to pan Debray mi właśnie wspominał, jeżeli się nie mylę, że grą giełdową zabawiasz się właśnie ty, pani?...
— Przyznam się szczerze, że tak było istotnie. Ale to należy już do przeszłości, zarzuciłam bowiem grę zupełnie.
— Pozwól mi powiedzieć sobie, że zrobiłaś źle. Fortuna kołem się toczy.
Pani Danglars nie odpowiedziała nic, lecz zarumieniła się silnie.
— Ot, opowiadano mi, że ci, którzy grali na bony neapolitańskie, podorabiać się mieli fortun podobno.
— Ja, niestety, nigdy ich nie miałam! Dajmy jednak pokój tej rozmowie, hrabio, bo wyglądamy, doprawdy, jak dwaj ajenci giełdowi. Pomówmy raczej o tych biednych Villefortach, których od jakiegoś czasu wprost złe fatum prześladuje.
— Cóż tam takiego zdarzyć się mogło? — zapytał Monte Christo z doskonale udaną naiwnością.
— O tem wiesz pan zapewne, iż w kilka dni po śmierci margrabiego de Saint Meran zmarła i jego żona, już w domu Villefortów?
— Tak, to było mi już wiadome, ale przecież, jak mówi Klaudjusz do Hamleta, jest to prawo natury: rodzice umierają przed dziećmi i dzieci po nich płaczą, przyjdzie czas, że i dzieci kiedyś umrą również, a dzieci dzieci tych opłakiwać będą skon rodziców swoich.
— Ale to jeszcze nie wszystko, państwo de Villefort bowiem mieli wydać córkę swą za mąż.
— Za pana Franciszka d‘Epinay jeżeli się nie mylę?...
— Tak jest, młodzieńcza nieposzlakowanej wartości. Otóż pan d‘Epinay miał podobno cofnąć się w ostatniej chwili.
— Czyż to możliwe?... A nie są pani wiadome wypadkiem powody tego kroku?
— Nie.
W tej chwili do rozmawiających zbliżył się Danglars, który po wyjściu z pokoju córki przeglądał przy oknie, zasłonięty portjerą, ostatnie wiadomości giełdowe.
— Jakżeż mogłeś zostawić pana Cavalcantiego sam na sam z Eugenją? — odezwała się do męża baronowa.
— Jest tam przecież jeszcze i panna d‘Armilly — odpowiedział bankier.
— Ten książę Cavalcanti jest istotnie pełnym zalet młodzieńcem — mówił dalej Danglars, zwracając się do Monte Christa. — Jak myślisz jednak, hrabio, czy jest on istotnie księciem?
— Ręczyć za to nie mogę — odpowiedział zapytany. — Przedstawiono mi jego ojca jako margrabiego, lecz stało się to z tej przyczyny może, iż stary Cavalcanti, jako arystokrata rodu bardzo starożytnego, lekceważy sobie, być może, nowoczesne tytuły. Tak zupełnie jak u nas Rohanowie...
— Zechciej wziąć pod uwagę — wróciła baronowa do poprzedniego tematu — iż byłoby to dla nas bardzo nieprzyjemne, gdyby tak przypadkiem pan de Morcef odwiedził nas teraz i zastał pana Cavalcantiego w pokoju Eugenji...
— Doskonale, baronowo, rzecz określiłaś, mówiąc „wypadkiem“ bo istotnie byłaby to rzecz bardzo niezwykła, gdyby raczył nas odwiedzić gość tak bardzo rzadki.
— Gdyby jednak się zjawił i zastał tego młodzieńca przy Eugenji, mógłby być z tego powodu bardzo nie w humorze.
— On? Cóż za przypuszczenie! Nic nie upoważnia do stawiania wniosków, by miał on dla córki naszej jakieś inne uczucia prócz obojętności. A zresztą, co mnie to obchodzić może, czy będzie on kontent, czy może przeciwnie?
— Jednakże... gdyśmy już tak daleko zaszli...
— Czyż istotnie tak bardzo znów daleko?
— Pan wice-hrabia Albert de Morcef — zameldował w tej samej chwili lokaj, drzwi otwierając.
Usłyszawszy anons ten, baronowa, jakby sprężyną podrzucona, chciała pójść po córkę, by ją sprowadzić do salonu, lecz Danglars przytrzymał ją za rękę.
— Proszę dać pokój — rzekł.
Monte Christo udał, że nie zauważył całej tej sceny.
Albert de Morcef wyglądający bardzo dobrze i wesoło, gdy wszedł do salonu, skłonił się przedewszystkiem głęboko baronowej, następnie przywitał się z Danglarsem poufale, a z hrabią serdecznie. Po dokonaniu tych formalności zwrócił się do pani domu z zapytaniem:
— A panna Eugenja? czy nie słaba wypadkiem?
— O bynajmniej — rubasznie odpowiedział za żonę Danglars — czuje się jak najlepiej. Jest właśnie w tej chwili zajęta muzyką wraz z panem Cavalcantim.
Albert, aczkolwiek dotknięty niewątpliwie, zachował jednak twarz marmurową.
— Pan Cavalcanti — rzekł — ma podobno bardzo piękny głos tenorowy; panna Eugenja — wspaniały znów sopran i gra na fortepianie jak Thelberg.
— Rzeczywiście zgadzają się wybornie — przyznał Danglars, podkreślając tonem znaczenie tych słów.
Albert jednakże nie zrozumiał (tak się przynajmniej zdawało) tego dwuznacznika, aczkolwiek był on aż nadto wyraźny.
— I ja być może, jestem muzykalny — odpowiedział — tak przynajmniej mówili moi metrowie, dziwna rzecz jednak, głos mój, mimo to, z niczyim jak dotychczas zgodzić się nie mógł... z sopranem zwłaszcza.
Na odpowiedź tę, Danglars uśmiechnął się tylko, a śmiech ten miał znaczyć: „gniewasz się, kochanku“.
Po chwili przykrego milczenia, Morcef, jakby o niczem nie było dotąd mowy, zapytał powtórnie baronowej:
— Czy mógłbym złożyć me uszanowanie pannie Eugenji?
— Poczekaj, poczekaj!... proszę cię, wice-hrabio — rzekł Danglars, przytrzymując młodzieńca za rękę — posłuchajmy jeszcze tej cudownej arji: tra, la, la... la, la... Jakież to piękne! Zaraz się skończy, za chwilę. Wybornie! Wspaniale!... Brawo, brawo, brawo! — wołał bankier, klaszcząc w ręce.
— Rzeczywiście cudownie! Co za piękny śpiew i skończenie dobre wykonanie — zgodził się Albert. — Istotnie, lepiej śpiewać niż książę Cavalcanti, już chyba nie można... Powiedziałem: „książę“, bo tak właśnie go zatytułowałeś, panie baronie, wszak prawda? Wracając jednak do naszych zachwycających śpiewaków, to powinienbyś nam zrobić przyjemność, baronie, iść do córki i uprosić ją, by wraz z księciem Andrzejem zaśpiewała nam coś jeszcze.
Ten chłód i swoboda młodzieńca zdetonowały Danglarsa, wziął tedy na stronę Monte Christa i rzekł do niego z cicha:
— Jakie jest pańskie zdanie o tem wszystkiem?
— Myślę, iż jego krew ma temperaturę lodu i że jest to nie do wybaczenia. Cóż jednak już teraz poradzić można, gdy pan się zobowiązał?
— Ja się zobowiązałem oddać swą córkę człowiekowi, któryby ją kochał, a nie takiemu, dla którego jest ona najzupełniej obojętna. Spójrz pan tylko na niego! Dumny, zimny, wyniosły, zupełnie jak ojciec. Gdyby przynajmniej miał majątek taki, jak Cavalcanti naprzykład, mniej możnaby na to zważać. Na honor, jeszcze nie mówiłem o tem z moją córką, zdaje mi się jednak, że gdyby miała dobry gust...
— A, daruj pan — przerwał wywody Danglarsa Monte Christo, — być może, iż mnie przyjaźń zaślepia, jednakże według mego zdania pan de Morcef jest prześlicznym młodzieńcem. To też możnaby prawie ręczyć za to, iż uszczęśliwiłby on pańską córkę, prędzej czy później zrobi on karjerę niezawodnie, tak jak jego ojciec.
— Ach, ten ojciec, właśnie mający przeszłość dość tajemną!
— Nie pojmuję, skąd ta nagła zmiana w poglądach?... Boć przecież jeszcze przed miesiącem uważałeś pan związek ten za nader pożądany? A i dla mnie, osobiście, jest to dosyć przykre, ze względu na to, iż w moim właśnie domu poznałeś pan pana Cavalcantiego, którego... przyznać muszę, tak dobrze jakbym nie znał i wcale za niego nie ręczę.
— Ale ja go poznałem dobrze i to mi wystarcza — rzekł bankier — jest przedewszystkiem bardzo bogaty...
— Najzupełniej nie jestem pewien tego. Prawda, iż poręczyłem za niego, ale do wysokości nędznych 60.000 franków wszystkiego.
— Otrzymał bardzo staranne wychowanie.
— Zapewne... Jednakże panu nie wypada tak odrazu dążyć do zerwania... Morcefowie liczą bardzo na ten związek.
— Doprawdy? Niechże zatem wybiją go sobie z głowy. To też byłbym panu bardzo wdzięczny, gdybyś tak zechciał hrabiemu Morcefowi napomknąć parę słów w tej mierze.
— Baronie, kochany baronie! — zawołał Albert — perorujesz tak głośno, że przeszkadzasz nam słuchać.
— Postaram się o ściszenie swego głosu, szanowny żartownisiu — odpowiedział Albertowi Danglars z grymasem niezadowolenia, zaś zwracając się do Monte Christa ciągnął dalej — czy byłbyś więc pan tak dobry powiedzieć to hrabiemu Morcefowi?
— Jeżeli pan tego żądasz, to mu zakomunikuję.
— Niech mu pan to powie w tej formie, iż życzyłbym sobie, ażeby on formalnie poprosił mnie o rękę mej córki dla syna swego, a wtedy przy omawianiu warunków możnaby już łatwo znaleźć punkt sporny, któryby doprowadził do zerwania.
— Brawo, brawo, brawo! — wołał Albert, przedrzeźniając barona, gdy ucichły ostatnie tony śpiewanego duetu.
Danglars złem okiem spojrzał na młodzieńca, lecz nie mógł mu nic odpowiedzieć, gdyż lokaj właśnie coś mu szepnął do ucha.
— Muszę wyjść na chwilę — rzekł tylko do Monte Christa — lecz wrócę natychmiast, to też proszę cię, hrabio, nie odchodź, mam bowiem ci coś do powiedzenia.
Baronowa, korzystając z nieobecności męża, otworzyła natychmiast po jego wyjściu drzwi do buduaru córki, a wtedy znajdujący się w salonie, mieli możność ujrzenia, jak bardzo blisko przy sobie siedziała para śpiewaków.
Albert z wesołym uśmiechem skłonił się pannie Danglars, zaś ona, bynajmniej nie zmieszana, oddała mu ukłon, zimny jak zazwyczaj.
Cavalcanti tylko zdawał się być zaaferowany bardzo i bardzo nisko skłonił się Albertowi, który w odpowiedzi zaledwie kiwnął mu głową, w sposób wyrażający jawną impertynencję.
Podano herbatę, a w tej chwili do salonu wszedł Danglars, widocznie przejęty.
— Przyjmowałem właśnie kurjera, przybyłego z Grecji — rzekł do Monte Christa.
— Jakże się tam miewa król Otton? — zapytał Albert tonem najwyraźniej szyderczym.
Danglars spojrzał nań przeciągłym wzrokiem i nic nie odpowiedział.
— Wyjdziemy może razem? — zapytał wtedy Albert Monte Christa.
— Ależ doskonale — odpowiedział hrabia.
Morcef nie mógł zrozumieć, z jakich przyczyn baron spojrzał podobnym nań wzrokiem, lecz spojrzenie to zauważył, to też natychmiast rzekł cicho do Monte Christa:
— Czy zauważyłeś hrabio, jak ten pan spojrzał na mnie? — Cóż to za wiadomości przyjść mogły z Grecji?
— A skądże ja mogę o tem wiedzieć?
— Ponieważ z twych opowiadań o Grecji wywnioskowałem, iż stosunki tego kraju są ci doskonale znane.
Monte Christo zamiast odpowiedzi uśmiechnął się tylko, uśmiechem takim, jakim uśmiechamy się zazwyczaj, gdy nie chcemy dać żadnej odpowiedzi.
— Pójdę w takim razie do pani Danglars i do jej kawalera, ażeby mu powiedzieć, parę grzeczności przy pożegnaniu — rzekł Albert do hrabiego, odchodząc.
Do Monte Christa zbliżył się wtedy Danglars ze słowy:
— Wiesz, hrabio, iż doskonały miałeś pomysł, doradzając mi, bym napisał do Grecji. Wprost potworna historja łączy się z temi dwoma słowami: „Fernand i Janina“. Zajdź kiedy do mnie, to ci ją opowiem.
Po tych słowach barona, Monte Christo pożegnał się z całem towarzystwem i wyszedł w towarzystwie Alberta.
Tym sposobem pan Andrzej Cavalcanti został panem pola bitwy.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.