Przejdź do zawartości

Historynka/Rozdział XVI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Historynka
Wydawca Wydawnictwo J. Przeworskiego
Data wyd. 1936
Druk Zakłady Graficzne B. Wierzbicki i S-ka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. The Story Girl
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVI
UPIORNY DZWON

Piątek był wyjątkowo przyjemnym dniem w starym dworku Kingów. Wszyscy byli w doskonałych humorach. Historynka niestrudzenie opowiadała anegdotki i historie z dawnych czasów. Opowiedziała pokolei o wschodniej księżniczce osłoniętej jedwabnym welonem, o pannie młodej, która za przyszłym swym mężem pojechała jako paź na wojnę do Palestyny, o światowej damie, która straciła brylantowy naszyjnik, tańcząc z opryszkiem podczas księżycowej nocy i o „dziewczynie Buskir“, która przystała do Bractwa Trzeźwości „tylko dlatego, że jej się nudziło“. A przy każdej tej historji Historynka była taka inna, żeśmy jej zupełnie poznać nie mogli.
Celinka i Sara Ray znalazły jakiś stary wzorek „nowego“ ściegu szydełkowego i odrabiały go zawzięcie, szepcząc sobie nawzajem „sekrety“. Przypadkowo usłyszałem jeden z sekretów i dowiedziałem się, że Sara Ray poświęciła jedno jabłko z podwieczorku Johny Price’owi — „i wyobraź sobie, Celinko, było aż osiem ziarnek w tem jabłku, a wiesz, że osiem — oznacza wzajemną miłość“. Następnie Celinka przyznała się, że Willy Fraser napisał w swym zeszycie wierszyk, który brzmiał następująco:

„Jeżeli kochasz mnie tak, jak ja ciebie kocham,
To nic naszej miłości już nie rozłączy“.

— Ale pamiętaj, żebyś nikomu nawet słówkiem o tem nie pisnęła!

Feliks również twierdził, że słyszał, jak Sara pytała Celinkę z zupełną powagą:
— Celinko, ile trzeba mieć lat, żeby można mieć prawdziwego wielbiciela?
Sara jednak później nie chciała się do tego przyznać, więc doszedłem do wniosku, że Feliks to wszystko poprostu wyssał sobie z palca.
Paddy „odznaczył się“ dziś schwytaniem szczura i był z tego ogromnie dumny i uradowany, dopóki Sara Ray nie obraziła go, nazywając „kochanym, słodkim kotem“. Zrobił wtedy gniewną minę i począł nerwowo ruszać ogonem. Nie znosił, gdy go nazywano „słodkim kotem“. Miał przecież wrodzony zmysł humoru, czem nie wszystkie koty mogą się poszczycić. Tylko ja i Historynka potrafiliśmy mu prawić komplementy i tylko od nas te komplementy z zadowoleniem przyjmował. Historynka naprzykład chwytała go za uszy i mówiła: „Szare masz serduszko, Paddy i dobry z ciebie łajdak“, a Pat wtedy mruczał radośnie. Ja znów chwytałem go za skórę na grzbiecie, potrząsałem nim łagodnie i mówiłem: „Pat, zapomniałeś już o tem wszystkiem, o czem każdy porządny kot powinien pamiętać“. W takich razach Paddy przysiadał na ziemi i zaczynał lizać łapy starannie. Ale żeby przyzwoitego kota nazwać „słodkim“! Ach, Saro, Saro!
Fela usiłowała uporać się — zresztą z zupełnem powodzeniem — z nowym przepisem na ciasto, a nam na samą myśl o tem cieście ślina nabiegała do ust. Oczywiście zużyła do tego ciasta takie mnóstwo jajek, że ciotka Janet nigdy jej tego nie przebaczyła, ale zato ciasto było cudowne i przemawiało nawet samym wyglądem za usprawiedliwieniem Feli. Wuj Roger zjadł trzy potężne kawałki do podwieczorku i oświadczył Feli, że jest artystką. Biedny wuj Roger, myślał, że to będzie dla Feli komplement, ale Fela przecież wiedziała, że wuj Benjamin był artystą i tak źle o nim mówiono, więc poczuła się nawet tym komplementem dotknięta.
— Piotrek powiada, że za laskiem klonowym jest strasznie dużo malin, — odezwał się przy herbacie Dan. — Możebyśmy poszli po podwieczorku i narwali trochę?
— Jabym chętnie poszła, — westchnęła Fela, — ale wrócę do domu zmęczona, a trzeba będzie jeszcze wydoić krowy. Już wy, chłopcy, idźcie lepiej sami.
— Dzisiaj wieczorem obydwaj z Piotrkiem wydoimy krowy, — odezwał się wuj Roger. — Możecie wszyscy pójść na maliny. Uważam, że jutro na przyjazd ciotki i wuja można byłoby zrobić placek z malinami do kolacji.
Zaraz po podwieczorku wybraliśmy się wszyscy uzbrojeni w dzbanki i kubeczki. Fela, jak zwykle praktyczna, wzięła ze sobą koszyczek z świeżemi ciasteczkami. Mieliśmy pójść przez lasek klonowy przylegający do farmy wuja Rogera — cudowny to był spacer przez łąki pokryte zielenią, zarośnięte gdzieniegdzie krzaczkami i skąpane w słońcu. Malin istotnie było mnóstwo, to też w ciągu krótkiego czasu napełniliśmy niemi wszystkie przyniesione naczynia, poczem rozłożyliśmy się na skraju lasku pod młodym klonem, zajadając ciasteczka przyniesione przez Felę. Historynka opowiadała nam bajkę o płynącym wartko strumyku w górskiej dolinie, w której panowała zaklęta biała dama, częstująca wszystkich przechodniów wodą ze złotego kubka.
— I gdy się wypiło wodę z tego kubka, — mówiła Historynka, a oczy jej lśniły, jak szmaragdy, — przestawało się widzieć cały świat i trzeba było wstąpić do krainy czarów i zamieszkać w niej razem z białą damą. Żaden z przybyszów nie chciał już więcej wracać na ziemię, bo z chwilą, gdy wypił wodę z zaczarowanego kubka, zapominał o dawnem swojem życiu i przypominał sobie o niem tylko podczas jednego dnia w roku.
— Chciałbym, żeby istniała naprawdę kraina czarów i żeby była taka droga, która do niej prowadzi, — westchnęła Celinka.
— Myślę, że kraina czarów musi istnieć, chociaż wuj Edward w to nie wierzy, — szepnęła Historynka. — Myślę również, że jest taka droga, która do niej prowadzi i że trzeba ją tylko umieć odnaleźć.
Tak, Historynka miała słuszność. Istnieje naprawdę Kraina Czarów, lecz tylko dzieci mogą znaleźć do niej drogę. Ale, gdy dzieci dorastają, zapominają zupełnie o tej drodze i nastaje taki dzień pełen goryczy, kiedy tej drogi absolutnie odnaleźć nie mogą. Wówczas dopiero uświadamiają sobie, co utraciły i to się staje właśnie tragedją ich życia. W tym dniu uświadomienia bramy raju zatrzaskują się za niemi i kończy się bezpowrotnie wiek złoty. Od tego dnia muszą już przebywać ustawicznie w atmosferze codziennego szarego życia. Tylko niektórzy, ci co pozostają w głębi duszy dziećmi nazawsze, mogą jeszcze odnaleźć znowu tę czarowną zaginioną ścieżkę. Ci właśnie są błogosławieni między śmiertelnikami. Tylko oni, jedynie mogą nam dostarczać wiadomości z tej niezapomnianej krainy, do której wstąpiliśmy raz w życiu i z której nazawsze zostaliśmy wygnani. Takich ludzi świat nazywa pieśniarzami, poetami i artystami ale w istocie są oni właśnie tymi, którzy nigdy nie zapomnieli drogi do krainy czarów.
W pewnej chwili przeszedł obok nas Niezgrabiasz z dubeltówką przewieszoną przez ramię i z wielkim psem myśliwskim. Wcale nie wyglądał dzisiaj na tle tego klonowego lasku na człowieka, który przez wszystkich uważany był za niezgrabnego. Kroczył majestatycznie przed siebie z podniesioną wgórę głową, jakby był panem i władcą tego wszystkiego, co go otaczało.
Historynka przesłała mu w powietrzu całusa, a Niezgrabiasz uchylił kapelusza i złożył jej poważny, pełen gracji ukłon.
— Nie pojmuję, dlaczego nazywają go niezgrabnym, — rzekła Celinka, gdy już tak się oddalił, że nie mógł słyszeć jej słów.
— Zrozumiałabyś, gdybyś go kiedykolwiek zobaczyła w towarzystwie, albo na przyjęciu, — rzekła Fela, — jak usiłuje odstawić jakiś talerz i upuszcza go na ziemię, gdy tylko któraś kobieta na niego spojrzy. Podobno w takich chwilach jest człowiekiem godnym litości.
— Na przyszłe lato muszę z nim zawrzeć bliższą znajomość, — postanowiła Historynka, — bo gdybym czekała dłużej, mogłoby już być zapóźno. Ciotka Oliwja twierdzi, że tak szybko rosnę, to chyba na przyszłe lato będę już nosiła spódniczki i bluzki. Ale jak stanę się zupełnie dorosła, napewno będzie się mnie wstydził i nie zdradzi mi nigdy tajemnicy Złotego Kamienia.
— Więc sądzisz, że ci kiedyś wyjawi, kim jest Alicja? — zapytałem.
— I tak już domyślam się kim ona jest, — rzekła tajemniczo Historynka, lecz nic więcej na ten temat powiedzieć nam nie chciała.
Gdy wszystkie ciasteczka zostały zjedzone, doszliśmy do wniosku, że najwyższy już czas wracać do domu, bo gdy zmierzch zapadnie, w klonowym lasku nie będzie zbytnio przyjemnie, tembardziej, że chodziły słuchy, iż nad strumykiem coś straszy. Gdyśmy dotarli do starego sadu i weszli do niego przez otwór w parkanie, było już prawie zupełnie ciemno. Od strony zachodniej złociły się jeszcze łany kwitnących jaskrów, rozgrzanych od promieni zachodzącego słońca, a po przeciwnej stronie ogromna wierzba dziadka Kinga zdawała się wyciągać ku nam ramiona swych rozłożystych konarów. Na wschodzie, tuż nad laskiem klonowym srebrzył się tajemniczo wschodzący księżyc, w sadzie jednak panował zupełny cień i od czasu do czasu dobiegały naszych uszu jakieś tajemnicze szmery. W głównej alejce spotkaliśmy Piotrka z pobladłą twarzą, przerażonego wielce i zadyszanego. Oczy miał szeroko rozwarte i nieprzytomne.
— Piotrek, co się stało? — zawołała z niepokojem Celinka.

Szkic przedstawiający grupę dzieci w ogrodzie, nocą. Jeden z chłopców wskazuje widoczny w oddali dom.

— Tam... coś... w domu dzwoni, — wyszeptał Piotrek drżącym głosem. Nawet Historynka nie potrafiłaby wypowiedzieć tego bardziej wyraziście. Skupiliśmy się wszyscy razem. Uczułem dziwny dreszcz spływający mi po plecach, takiego wrażenia jeszcze dotychczas nigdy w życiu nie doznałem. Gdyby Piotrek nie był tak szczerze przelękniony, gotów byłbym go posądzić, że stroi sobie z nas żarty. Tak dobrze jednak nie potrafiłby udać lęku.
— Głupstwa pleciesz! — odezwała się Fela dziwnie niepewnym tonem. — Przecież w domu niema żadnego dzwonka. Musiało ci się zdawać, Piotrku. A może wuj Roger chciał sobie z nas zażartować?

Szkic chłopca, mówiącego z ożywieniem, na tle ogrodu nocą.

— Pan Roger poszedł do Markdale zaraz po udoju, — odparł Piotrek. — Zamknął drzwi wejściowe i mnie klucz oddał. Jestem najpewniejszy, że w domu niema żywej duszy. Zaprowadziłem krowy na pastwisko i wróciłem stamtąd przed piętnastu minutami. Usiadłem na chwilę na schodach i nagle usłyszałem, jak coś wewnątrz domu zadzwoniło osiem razy. Powiadam, byłem przerażony. Uciekłem zaraz do sadu i za nic na świecie nie zbliżę się do domu, dopóki pan Roger nie wróci.
Żadne z nas też nie miało najmniejszej ochoty wejść do mieszkania. Byliśmy wszyscy taksamo teraz przerażeni, jak Piotrek. Staliśmy zbici w gromadkę, rozglądając się nieufnie dokoła. Ach, jaki straszny wydał się dzisiaj nasz stary sad! Jakie te cienie są okropne! Ze wszystkich stron słychać jakieś szmery! Ze wszystkich kątów coś jakby się ku nam skradało! Na nieszczęście nie można jednocześnie patrzeć wszędzie, a Bóg raczy wiedzieć co się w tej chwili dzieje za naszemi plecami!
— W domu napewno nikogo niema, — odezwała się Fela.
— Masz tutaj klucz — może pójdziesz się przekonać, — zaproponował Piotrek.
Fela na takie bohaterstwo nie zdobyłaby się w tej chwili.
— Uważam, że raczej wy, chłopcy powinniście to zrobić, — wyszeptała, uderzając w najczulszą naszą strunę. — Powinniście być odważniejsi od dziewcząt.
— Ale nie jesteśmy, — wyznał Feliks szczerze. — Nigdy nie boję się niczego rzeczywistego, ale dom, w którym straszy, to całkiem inna historja.
— Dotychczas zawsze myślałam, że tylko w takim domu może straszyć, w którym kiedyś coś się stało, — rzekła Celinka. — Sądziłam, że musiano w tym domu kogoś zabić, czy coś w tym rodzaju, ale w naszej rodzinie, przecież nic takiego nigdy się nie działo. Kingowie zawsze byli bardzo porządnymi ludźmi.
— A może to duch Emilji King? — wyszeptał Feliks.
— Duch Emilji King ukazuje się tylko w sadzie, — odparła Historynka. — Ach, ach, dzieci, widzicie tam coś pod drzewem wuja Aleca?
Spojrzeliśmy przerażeni we wskazanym kierunku. Istotnie pod drzewem było coś, coś poruszającego się, jakby idącego w naszą stronę.
— To tylko mój stary fartuch, — rzekła Fela. — Powiesiłam go tam dzisiaj, gdy szukałam naszej białej kury. Ach, co teraz poczniemy? Wuj Roger gotów wrócić do domu za kilka godzin. Dziwnie jakoś nie wierzę, żeby tam w domu coś miało straszyć.
— A może to tylko Peg Bowen? — podchwycił Dan.
Nie powiem, żeby to przypuszczenie miało nas uspokoić. Sama myśl o Peg Bowen budziła w naszych duszach jeszcze większy lęk.
Piotrek uburzył się, słysząc słowa Dana.
— Przecież Peg Bowen nie było w mieszkaniu, gdy pan Roger drzwi zamykał, więc jakim cudem mogła się tam dostać później? — dowodził nam. — Nie, to nie może być Peg Bowen. Tam coś wyraźnie po mieszkaniu spaceruje.

Szkic domu i drzewa przed nim.

— Znam jedną opowieść o duchu, — rzekła Historynka, która nawet w najtragiczniejszych chwilach gotowa była coś opowiedzieć. — Jest to opowieść o duchu, mającym zamiast oczu tylko oczodoły...
— Daj spokój, — wybuchnęła Celinka histerycznie. — Nie mów więcej ani słowa! Ja tego nie zniosę! Daj spokój!
Historynka zamilkła, ale zasadniczo powiedziała nam już dosyć. Krew nam zakrzepła w żyłach, gdyśmy wyobrazili sobie ducha nie mającego oczu, tylko oczodoły.
Chyba na całym świecie nie było w tej chwili bardziej przerażonych dzieci od nas, kiedy tak staliśmy w tę sierpniową księżycową noc w starym sadzie Kingów.
Nagle coś zeskoczyło z gałęzi wierzby i zalśniło u naszych stóp. Jednogłośny krzyk przerażenia rozdarł panującą dokoła ciszę. Napewno rzucilibyśmy się teraz do ucieczki, gdyby było dokąd uciekać. Ale przecież dokoła nas panowały ciemności i każde z oddzielna odczuwało paniczny strach, że w ciemnościach tych coś tajemniczego się kryje. Po chwili dopiero przekonaliśmy się ze wstydem, że z owej gałęzi zeskoczył poprostu Paddy.
— Pat, Pat, — zawołałem, podnosząc go z ziemi i doznając ulgi przy zetknięciu się z jego miękką jedwabistą szerścią. — Zostań z nami, stary przyjacielu.
Ale Pat jakoś nie miał ochoty. Wydostał się z mego uścisku i w kilku bezszelestnych susach zniknął wśród wysokiej trawy sadu. W tej chwili nie był już tym naszym zadomowionym przyjacielem kotem. Był stworzeniem zupełnie obcem, dzikiem zwierzęciem, szukającem wśród sadu własnych kocich dróg.
Nagle księżyc wyłonił się z za obłoku, lecz to jeszcze bardziej pogorszyło sytuację. Cienie drzew stały się wyrazistsze, poczęły poruszać się i tańczyć, gdy wiatr naginał we wszystkie strony gałęzie drzew. Stary dom mieszkalny ze swą straszną tajemnicą, znaczył się bielą na tle czarnych pni jodeł. Byliśmy strasznie zmęczeni, lecz nie mogliśmy usiąść, bo trawa była wilgotna od rosy.
— Rodzinny Duch ukazuje się tylko we dnie, — wyszeptała w pewnej chwili Historynka. — Podczas dnia nie bałabym się ducha, ale w nocy wydaje się on całkiem inny.
— Duchy wogóle nie istnieją, — rzekłem z przekonaniem. Ach, jakże pragnąłem w tej chwili we własne słowa uwierzyć!
— To powiedz mi, kto tam dzwonił? — zawołał Piotrek. — Przecież sam dzwonek nie mógł dzwonić, szczególnie, że wogóle w domu niema dzwonka.
— Ach, chyba ten wuj Roger nigdy nie wróci! — jęknęła Fela. — Jestem pewna, że wyśmieje nas, ale lepiej już być wyśmianym, niż odczuwać tak okropny strach.
Wuj Roger wrócił dopiero koło dziesiątej. Nigdy jeszcze nie powitaliśmy z taką radością odgłosu jego kroków w alejce. Pobiegliśmy do furtki sadu i puściliśmy się pędem przez podwórze właśnie w owej chwili, kiedy wuj Roger zbliżał się do drzwi wejściowych. Spojrzał na nas ze zdziwieniem.
— Znowu któreś z was najadło się dzikich jagód? — zapytał.
— Ach, wuju, niech wuj tam nie chodzi — zawołała Fela z powagą. — Tam się coś strasznego dzieje — tam w mieszkaniu coś dzwoni. Piotrek słyszał wyraźnie. Nie wchodź tam, wuju!
— Trzeba przecież najprzód zbadać przyczynę, — odparł wuj Roger z chłodną rezygnacją. — Nie sądziłem, że takie z was głuptasy! Piotrek, gdzie jest klucz? Cóż to za bzdury opowiadasz dzieciom?
— Słyszałem, jak coś dzwoniło, — wyszeptał nieśmiało Piotrek.
Wuj Roger otworzył drzwi wejściowe. W chwili, gdy to uczynił, usłyszeliśmy dziesięć uderzeń dzwonu.
— Właśnie to słyszałem, — zawołał Piotrek. — Przecież wyraźnie coś dzwoni!
Zamarliśmy w przerażeniu i odzyskaliśmy dopiero równowagę wówczas, gdy wuj Roger zaśmiał się głośno.
— To przecież zegar dziadka Kinga tak bije, — wyjaśnił nam swobodnie. — Po podwieczorku przyszedł Sammy Prott, gdyście byli na malinach, więc prosiłem go, aby oczyścił ten stary zegar. Naprawił go i zegar zaczął chodzić. Właśnie to on nabawił was takiego strachu.
Wuj Roger śmiał się jeszcze głośno, idąc do stodoły.
— Wuj Roger może się śmiać, — rzekła Celinka niechętnie, — ale nam wcale nie było tak wesoło. Jeszcze teraz czuję zimny dreszcz na plecach.
— Nie miałabym zmartwienia, gdyby śmiał się z nas tylko przez dzisiejszy wieczór, — zauważyła Fela z goryczą. — Ale zobaczycie, że będzie nam dokuczał przez cały rok i każdemu opowie o tej naszej dzisiejszej przygodzie.
— Nie możecie mieć o to do niego żalu, — odezwała się Historynka. — Ja na jego miejscu też nie byłabym lepsza. Zresztą jeżeli żart jest dobry, to wszystko jedno, czy ja będę przyczyną tego żartu, czy też ktoś inny. Zawsze dobrze jest mieć o czem opowiadać. Najgorsze jest tylko to, gdy dorośli wyśmiewają się z dzieci. Ja tam nigdy nie będę tego robiła, jak dorosnę. Zawszę sobie przypomnę okres mojego dzieciństwa.
— A właściwie to wszystko tylko wina Piotrka, — rzekła Fela. — Przypuszczałam, że ma więcej rozumu i że nie zmyśli sobie takiej historji.
— Jeszcze nigdy nie słyszałem żeby zegar bił w ten sposób, — tłumaczył się Piotrek. — Zupełnie inaczej bije, niż wszystkie zegary. Zresztą drzwi były zamknięte, więc ten dzwon wydawał się jeszcze okropniejszy. Dobrze wam teraz mówić, ale nie bylibyście lepsi na mojem miejscu.
— Jabym się tam nie bała, — zawołała Historynka. — Gdybym nawet usłyszała taki dzwon, otworzyłabym drzwi żeby się przekonać, co tak dzwoni. Nie martw się teraz, Felusiu.
— Jestem strasznie zmęczona, — westchnęła Celinka.
Byliśmy wszyscy „strasznie zmęczeni“, bo już przecież trzecią noc mieliśmy tak okropną i nerwy odmawiały nam posłuszeństwa. Upłynęło jednak kilka godzin od czasu, kiedy jedliśmy ciasteczka, to też Fela doszła do wniosku, że każdemu z nas przyda się teraz talerzyk malin ze śmietaną. Przyjęliśmy z radością jej propozycję z wyjątkiem Celinki, która poprostu nic przełknąć nie mogła.
— Strasznie się cieszę, że ojciec i mama już jutro wieczorem wracają, — oświadczyła. — Stanowczo zbyt wielu przygód doświadczyliśmy podczas ich nieobecności, przynajmniej ja tak uważam.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.