Heidi/Rozdział dwudziesty trzeci

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Johanna Spyri
Tytuł Heidi
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1934
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY TRZECI.



ROZSTANIE Z NADZIEJĄ POWROTU.

W przeddzień przybycia swego, wysłała babunia na halę jeszcze jeden list z dokładnem oznaczeniem pory i list ten przyniósł rano Pietrek, idący z kozami na pastwisko. Dziadek stał już z obu dziewczętami przed chatą, a były tam także Białuszka i Buraska, potrząsające głowami, rade świeżemu powietrzu. Dziewczęta głaskały je, życząc pomyślnej wycieczki. Dziadek przenosił pogodne spojrzenie z lśniących kóz na dziewczęta, wyglądające doskonale, i uśmiechał się.
Po chwili nadszedł Pietrek. Na widok grupy zbliżył się zwolna, podał list dziadkowi i uskoczył w bok, jakby przestraszony napaścią od tyłu. Potem porwał się i ruszył biegiem pod górę.
— Dziadku! — spytała Heidi. — Czemuż to Pietrek robi takie skoki, jak wielki Trykacz, czujący kij za sobą? Kręci głową, trzęsie się i podskakuje dziko.
— Czuje może za plecami kij, na który zasłużył! — powiedział dziadek.
Pietrek przebiegł pierwsze stajanie, potem się zatrzymał i zaczął obzierać i kręcić na wszystkie strony, wreszcie uczynił płochliwy skok wstecz, jakby go ktoś złapał za kark. Wydawało mu się, że za każdym krzakiem czyha nań ukryty urzędnik policyjny z Frankfurtu. Im dłużej trwało to naprężenie, tem większem stawało się, tak że nie miał chwili spokoju.
Heidi jęła uprzątać chatę, by babunia zastała porządek.
Klarze tak bardzo podobała się ta krzątanina, że śledziła każdy jej ruch.
Na tem minęły niepostrzeżenie godziny poranne i można już było oczekiwać przybycia babuni.
Dziewczęta usiadły przed chatą na ławie, czekając, co dalej nastąpi.
Dziadek wrócił także z ogromnym bukietem ciemnoszafirowych gencjan, które tak pięknie wyglądały w słońcu porannem, że obie wydały okrzyk podziwu. Dziadek zaniósł kwiaty do izby. Heidi zrywała się co chwila, wypatrując przybycia babuni.
W istocie, niedługo ujrzała korowód. Przodem kroczył przewodnik, za nim jechała babunia na koniu, a potem niósł góral całą stertę chustek i okryć na wielkiem nosidle plecnem. Bez takiego bagażu nie wyruszyła babunia nigdy na halę.
Korowód zbliżał się coraz bardziej, aż wreszcie babunia dostrzegła dziewczęta z wysokości konia.
— Cóż to znaczy? — zawołała. — Czemuż nie siedzisz w swoim wózku, Klarciu? Czy to możliwe? — dodała z przerażeniem, schodząc spiesznie z konia.
Zanim jednak jeszcze doszła do ławki, klasnęła w dłonie, wzburzona wielce.
— Czyż to ty, Klarciu, czy nie ty? Nie poznaję! Skądżeś wzięła te krągłe policzki!
Chciała biec ku wnuczce, gdy nagle Heidi wstała z ławki, objęła Klarcię i obie odprawiły wokoło trawnika małą, popisową przechadzkę. Babunia stanęła jak wryta, sądząc, że Heidi wyprawia jakieś figle niesłychane.
Ale przecież widziała wyraźnie, że Klara kroczy śmiało i wprawnie. Po chwili dziewczęta zawróciły rozpromienione i rumiane.
Babunia podbiegła ku nim, płacząc i śmiejąc się jednocześnie. Objęła Klarcię, potem Heidi, nie mogąc znaleźć słowa.
Wtem spojrzenie jej padło na stojącego obok ławki dziadka, który uśmiechał się do niej przyjaźnie. Babunia wzięła Klarę silnie pod ramię i ruszyła ku niemu, wydając ciągle okrzyki podziwu i zachwytu. Podszedłszy blisko, puściła wnuczkę, a uchwyciła oburącz ręce dziadka.
— Kochany, drogi, nieoceniony Halny Dziadku. To zawdzięczamy panu, troskliwej opiece pańskiej!
— A także Bogu, powietrzu halnemu i słońcu! — dokończył uśmiechnięty dziadek.
— I doskonałemu mleku Białuszki! — podkreśliła Klara. — Nie masz wyobrażenia, babuniu, ile mogę teraz wypić koziego mleka!
— Widać to po twoich policzkach, Klarciu! — zaśmiała się. — Trudno cię poznać! Jesteś okrągła, różowa, wysoka. To coś niesłychanego! Trzeba natychmiast zatelegrafować do mego syna w Paryżu, by przybył tutaj. Nie powiem powodu. Będzie to największą radością życia jego. Drogi, kochany Halny Dziadku, jakże to zrobić. Odesłał pan już pewnie górali?
— Niema ich! — odparł. — Ale jeśli pani babuni pilno, zawołam Pietrka koźlarza. On ma dość czasu.
Babunia obstawała przy wysłaniu depeszy, gdyż szczęścia tego o dzień choćby odsuwać od syna nie chciała.
Dziadek odszedł trochę na bok i gwizdnął przez palce tak przenikliwie, że echo odpowiedziało od skał. Niedługo nadbiegł Pietrek. Znał to gwizdnięcie. Był trupio blady, gdyż sądził, że dziadek wzywa go na rozprawę. Ale dostał tylko kawałek zapisanego przez babunię papieru, a dziadek polecił mu oddać go zaraz na poczcie w osiedlu. Zapłatę miał uiścić potem sam dziadek, gdyż Pietrek nie był zdolny załatwić tego wszystkiego naraz.
Wziął papier i odszedł z ulgą wielką, gdyż Halny Dziadek nie gwizdał na rozprawę, a urzędnik policyjny nie przybył jeszcze.
Wszyscy zajęli teraz spokojnie miejsca przy stole pod chatą i zaczęto babuni opowiadać szczegóły radosnego wydarzenia. Dziadek zaczął robić z Klarą próby stawania i chodzenia, potem postanowiono udać się na pastwisko, następnie wiatr porwał wózek, Klara uczyniła wysiłek, chcąc zobaczyć kwiatki i wszystko się dobrze skończyło. Ale opowiadanie zabrało sporo czasu, gdyż babunia wtrącała ciągle okrzyki podziwu i podzięki, wołając:
— Czy to rzeczywistość, nie sen? Czy jesteśmy przytomni i siedzimy tu przy stole? Czy ta rumiana, tłusta dziewczynka to Klarcia moja, niedawno bezsilna i blada?
Dziewczęta radowały się z powodzenia niespodzianki, która takie wrażenie na babuni uczyniła.
Tymczasem pan Sesemann zakończył swe sprawy w Paryżu i postanowił ze swej strony zrobić niespodziankę. Nie pisząc matce słowa, wsiadł pewnego pogodnego dnia do pociągu, przenocował w Bazylei i ruszył dalej nazajutrz, spragniony zobaczyć córeczkę, przez całe lato niewidzianą. W Ragaz stanął w parę godzin po wyjeździe matki.
Wiadomość, że dziś właśnie wyruszyła na halę, była mu na rękę, wziął powóz do Mayenfeldu, a tam powiedziano mu, że może dojechać do samego osiedla. Pojechał przeto, wiedząc, że i tak go utrudzi długa wędrówka po stromej uboczy.
I nie omylił się wcale. Szedł i szedł z coraz to większym trudem, nie spostrzegając nigdzie chaty, a wiedział, że na pół drogi mieszka Pietrek koźlarz, bo nieraz opisywano mu to dokładnie.
Wszędzie natrafiał na liczne ślady stóp, snujące się w różnych kierunkach i krzyżujące ścieżki, nie wiedział tedy, czy idzie dobrą drogą, ani też po której stronie hali stoi chata. Pusto było wokoło, nie mógł nikogo zapytać. Cisza panowała niezmierna, tylko wiatr górski płynął falą, tańczyły w słonecznym błękicie komary, a na samotnych modrzewiach pogwizdywały ptaki. Przystanął, by ochłodzić spocone czoło w wietrze alpejskim.
Nagle usłyszał, że ktoś biegnie z góry. Był to Pietrek z depeszą. Pędził wprost po uboczy, omijając ścieżkę, na której stał pan Sesemann. Gdy się z nim zrównał, skinął przybyły, by się zbliżył. Pietrek wykonał polecenie z pewną trwogą i podszedł bokiem, nie prosto, jakby jedną miał tylko nogę zdrową, a drugą powłóczył.
— Chodźze tu, chłopcze! — zachęcał go pan Sesemann. — Powiedz mi, czy tą drogą dojdę do Halnego Dziadka, dziadka Heidi, u którego są goście z Frankfurtu?
Odpowiedział mu wrzask nieludzkiego strachu, a Pietrek skoczył na dół tak gwałtownie, że runął w stromą ubocz, przewrócił kozła, potem jeszcze jednego, poskoczył na jakimś głazie i staczał się dalej, podobnie jak wózek, nie rozbijając się tylko, na szczęście, w kawałki.
Poszarpana depesza wionęła gdzieś i przepadła.
— Dziwnie bojaźliwym jest ten mieszkaniec gór! — powiedział sobie pan Sesemann, sądząc, że zjawienie się cudzoziemca takie na Pietrku uczyniło wrażenie.
Spojrzawszy za spadającym, ruszył dalej.
Pietrek nie mógł mimo wysiłków, znaleźć punktu oparcia i spadał coraz dalej, robiąc dziwaczne kozły.
Nie było to jednak najgorsza strona sytuacji. Bardziej mu dokuczał strach nieopisany. Wiedział już teraz, że przybył urzędnik policyjny z Frankfurtu. Nie wątpił ni na chwilę, że jest nim właśnie napotkany cudzoziemiec, bo pocóżby pytał o chatę Halnego Dziadka i gości frankfurckich. Na ostatniem urwisku, ponad osiedlem, rzucił się Pietrek w gęsty krzak, chwycił go i odetchnął. Leżał dobrą chwilę, zbierając myśli.
— A to dobre! Znowu coś spada, jak worek kartofli! — usłyszał pod sobą. — Któż jutro coś jeszcze strąci?
Poznał drwiący głos piekarza, który, chłodząc się na wietrze, po uciążliwej pracy codziennej, patrzył spokojnie, jak leci z góry, zupełnie podobnie do wózka.
Skoczył na nogi i doznał nowego strachu. Piekarz wiedział tedy, że wózek został strącony. Nie oglądając się, zaczął biec z powrotem pod górę. Najchętniej byłby wrócił do domu i wlazł do łóżka, gdzie się czuł bezpiecznym. Ale miał kozy na pastwisku, a Halny Dziadek nakazał mu wrócić do nich jak najprędzej. Jego bał się strasznie i nie pozwoliłby sobie na nieposłuszeństwo. Stękał i jęczał głośno, ale kulał dalej, gdyż trzeba było wracać na górę. Nie biegł teraz tylko, ale szedł z trudem. Strach i mnóstwo uderzeń otrzymanych, nie pozostały bez skutku.
Pan Sesemann, niedługo po spotkaniu z Pietrkiem, ujrzał chatę i jodły, podwoił kroku i wreszcie dotarł na miejsce po długiej, uciążliwej wędrówce.
Szybko wspiął się na ostatnie wzniesienie, chcąc zaskoczyć córkę. Ale dostrzeżono go z góry i został przygotowany występ, jakiego nie przewidywał zgoła.
Gdy się znalazł o kilka kroków, wyszły naprzeciw niego dwie dziewczynki. Jedna była wysoka, jasnowłosa, o rumianych policzkach, a szła oparta na niższej bystrookiej Heidi, którą poznał zaraz. Przystanął zdumiony i nagle z ócz jego trysnęły obfite łzy. Wspomnienia stanęły przed nim. Taką samą smukłą blondynką, o różanych policzkach była jego żona. Nie wiedział, czy to sen, czy jawa.
— Ojczulku, nie poznajesz mnie już, widzę! Czyżem się tak zmieniła? — zawołała rozpromieniona Klara.
Pan Sesemann podbiegł do córki i objąwszy ją, powiedział:
— O, tak, zmieniłaś się, zmieniłaś bardzo, dziecko drogie! Czyż to możliwe?
Nie posiadając się ze szczęścia, odstąpił krok i patrzył długo, sądząc, że zjawisko zniknie, potem uczynił to raz jeszcze.
— Czyżeś to ty, Klarciu moja? — powtarzał raz po raz, potem tulił ją do siebie i przypatrywał się jej znowu.
Wkońcu podeszła babunia, chcąc spojrzeć w rozpromienione oblicze syna.
— Przyznaj, mój drogi, — rzekła, — że wzamian za twoją niespodziankę, miałeś lepszą jeszcze?
Powitali się serdecznie, potem zaś babunia dodała:
— Chodźże teraz do kochanego, drogiego Halnego Dziadka, dobroczyńcy naszego!
— O tak! Muszę jeszcze powitać kochaną Heidi, domowniczkę naszą! — zawołał, ściskając jej dłoń. — Zawsze rumiana, zdrowa i wesoła! Cieszy mnie to, droga Heidi, bardzo cieszy!
Heidi patrzyła także promiennie na pana Sesemanna. Był dla niej zawsze dobry, a szczęście, jakiego zaznał tu, na hali, wprawiło serce jej w żywsze bicie.
Babunia zaprowadziła teraz pana Sesemanna do dziadka. Mężczyźni jęli sobie ściskać dłonie, a szczęśliwy ojciec wyraził podziękę i podziw dla niepojętego cudu, babunia tymczasem oddaliła się, by im nie przeszkadzać.
Pod staremi jodłami, gdzie się udała, zastała znowu nową niespodziankę. Pośród konarów stał ogromny krzak, najcudniejszych, ciemnoszafirowych gencjan, a były tak świeże, jakby dopiero co rozkwitły. Babunia klasnęła w ręce z podziwu.
— Cóż za wspaniałe kwiaty! — zawołała. — Cud istny! Heidi, droga Heidi, chodź no tu! Czyś to ty sprawiła mi tę przyjemność?
Przybiegły obie.
— Nie ja, babuniu! — odparła Heidi, — ale wiem, kto to uczynił.
— Takie same i piękniejsze jeszcze rosną na pastwisku! — dodała Klara. — Zgadnij, babuniu, kto przyniósł wczesnym rankiem te gencjany!
Klara uśmiechnęła się tak zagadkowo, że babuni przyszło na myśl, iż tego dokonała sama. Pastwisko było jednak zbyt odległe.
Nagle, z poza jodeł doleciał szelest. Był to Pietrek, który dotarł tu właśnie. Widząc, kto stoi obok Halnego Dziadka, przed chatą, zatoczył wielkie koło i chciał się prześliznąć popod jodły, by pójść dalej. Poznała go jednak babunia i nagle błysła jej myśl nowa. To pewnie Pietrek przyniósł kwiaty, a teraz chciał się wyśliznąć, przez wrodzoną lękliwość i skromność. Postanowiła go zatrzymać i nagrodzić.
— Chodź, chłopcze! — powiedziała, wtykając głowę pomiędzy gałęzie. — Nie bójże się! Chodź do mnie!
Pietrek skamieniał ze zgrozy. Po tem, co przeżył, stracił całą siłę oporu. Czuł tylko: Teraz koniec! Włosy mu stanęły na głowie, blady, zmieniony, drżący ze strachu wyszedł z gęstwy.
— Chodźże, chodź i powiedz bez ogródek wszystko! — zachęcała go babunia. — Czyś to ty zrobił?
Pietrek patrzył w ziemię i nie dostrzegł kierunku, w którym wskazuje palec babuni. Widział tylko przed chatą Halnego Dziadka, który go przeszywał spojrzeniem szarych źrenic, a obok niego stał człowiek najstraszniejszy, urzędnik policyjny z Frankfurtu. Drżąc całem ciałem wyrzucił słowo wyznania:
— Ja!
— No i cóż jest w tem tak strasznego? — zdziwiła się babunia.
— On... on się rozbił i... nie można go już naprawić! — wykrztusił z wielkim trudem, a kolana ugięły się pod nim, tak że omal nie padł na ziemię.
Babunia zbliżyła się do dziadka.
— Drogi panie, — spytała z politowaniem — czy ten chłopiec ma źle w głowie?
— O, nie, nie! — zapewnił. — On jest tylko tym wiatrem, który porwał wózek, i oczekuje teraz słusznej kary.
Babunia nie mogła uwierzyć, gdyż Pietrek nie wyglądał wcale na chłopca złośliwego, któryby miał niszczyć potrzebny sprzęt. Ale dla dziadka było to wyznanie jeno potwierdzeniem podejrzeń, zaraz po wypadku powziętych. Widział on zawistne spojrzenia Pietrka, miotane Klarze, oraz inne objawy gniewu na przybyszów. Domyślił się związku i wszystko to teraz opowiedział szczegółowo babuni. Gdy skończył, powiedziała żywo:
— Nie, nie, drogi panie, nie karzmy tego chłopca. Bądźmyż pobłażliwi. Oto przyjeżdżają z Frankfurtu cudzoziemcy i zabierają mu na całe tygodnie Heidi, jego jedyne i rzeczywiście wielkie dobro. On zaś jest bezsilny. Tak, tak, bądźmyż pobłażliwi, gniew go popchnął do głupiej zemsty, ale wszakże gniew nas wszystkich ogłupia.
Rzekłszy to, wróciła do drżącego jeszcze Pietrka.
Siadła na ławce pod jodłami, mówiąc łagodnie:
— Chodź tu do mnie, mój chłopcze, mam ci coś powiedzieć. Przestań drżeć i słuchaj uważnie. Zrzuciłeś wózek ze skały, by się rozbił. Jest to czyn zły, wiedziałeś o tem, jak również o karze, która cię czeka. Chcąc jej uniknąć, musiałeś czynić wysiłki zatajenia. Myli się jednak winowajca, że czyn swój zataić zdoła. Bóg widzi wszystko i kiedy ktoś chce zatajać grzech, budzi w nim sumienie, które ma w ręku mały, ostry kolec. Kolec ten kłuje nieustannie, tak, że winowajca nie ma chwili spokoju, bo ciągle myśli: Teraz wszystko wyjdzie na wierzch! Teraz spadnie kara! Życie upływa mu w strachu i nie ma już żadnej radości. Cóż, Pietrku, doznawałeś tego?
Skinął głową skruszony, ale z miną rzeczoznawcy, gdyż poznał to kłucie doskonale.
— Omyliłeś się jeszcze w innej sprawie! — ciągnęła dalej. — Zły czyn twój wyszedł na najlepsze tej właśnie, którą skrzywdzić chciałeś. Nie mając wózka, a chcąc zobaczyć kwiaty, uczyniła Klara wysiłek, nauczyła się chodzić, chodzi coraz lepiej i może kiedyś będzie spędzała na pastwisku dni całe, częściej nawet, niż gdyby to mogła czynić, mając wózek. Widzisz więc, co się stało! Bóg może uczynić czyn zły i krzywdę dobrodziejstwem dla poszkodowanego. Wszakże zrozumiałeś wszystko, nieprawdaż, Pietrku? Zapamiętaj sobie to, co mówiłam o sumieniu z kolcem, ile razy miałbyś ochotę uczynić coś złego. Czy tak uczynisz?
— Uczynię! — przyrzekł głosem przygnębionym, gdyż nie wiedział jeszcze, jak się to wszystko skończy, bo urzędnik policyjny stał dalej obok dziadka.
— A więc dobrze! Sprawa załatwiona, — powiedziała babunia. — A teraz chciałabym ci dać jakiś upominek od cudzoziemców z Frankfurtu. Pewnie miałeś nieraz jakieś pragnienie. Powiedz, coby ci sprawiło przyjemność?
Pietrek podniósł głowę i wybałuszył na babunię oczy. Ciągle oczekiwał jeszcze czegoś strasznego, a teraz nagle kazano mu wybierać sobie podarek? Wszystko zmąciło mu się w głowie.
— Tak, tak, mówię całkiem serjo! — zapewniła. — Chcę ci dać coś ładnego na pamiątkę od gości z Frankfurtu i jako dowód, że nie myślą cię oni karać. Rozumiesz, chłopcze?
Jął się teraz dorozumiewać, że nie zagraża mu już kara, bo dobra pani wyrwała go ze szponów urzędnika policyjnego. Odetchnął swobodnie, jakby mu kamień spadł ze serca. Zrozumiał jednocześnie, że lepiej wyznać wszystko odrazu, rzekł tedy znienacka:
— Zgubiłem także ten papier.
Babunia pomyślała chwilę i zrozumiawszy o czem mowa, odparła łagodnie:
— Dobrze, że to mówisz. Skoro się wyzna winę, znowu jest wszystko w porządku. Powiedz teraz, cobyś chciał mieć?
Pietrek mógł teraz zażądać wszystkiego na świecie. Stanął mu w oczach cały jarmark w Mayenfeldzie, gdzie było mnóstwo prześlicznych rzeczy, które podziwiał godzinami, nie mogąc ich posiąść. Cały majątek jego nie przekraczał piątaka, a wszystko kosztowało co najmniej z dwa razy tyle. Były tam śliczne, małe, czerwone piszczałki, wabne scyzoryki, zwane żabobijami, z któremi polować można było po wszystkich krzakach leszczyny.
Stał zamyślony, ważąc, która z tych rzeczy jest godniejszą pożądania. Nagle zabłysnął mu wspaniały pomysł, pozwalający namyślać się aż do następnego jarmarku.
— Chciałbym mieć dziesiątkę! — powiedział stanowczo.
— To wcale nie przesadne życzenie! — zaśmiała się babunia. — Chodźże więc! — dobyła z woreczka wielkiego, nowego talara, położyła na nim dwie dziesiątki i rzekła. — Zróbmy równy rachunek. Słuchaj. Masz tutaj, oto, razem tyle dziesiątek, ile rok ma tygodni. Możesz tedy co niedzielę wydawać po dziesiątce.
— Przez całe życie? — spytał naiwnie.
Babunia wybuchnęła takim śmiechem, że mężczyźni przerwali rozmowę, chcąc wiedzieć, co zaszło. Babunia śmiała się długo, potem zaś rzekła:
— Dobrze, chłopcze! Ten zapis umieszczę w swoim testamencie... Słyszysz, synu?... A potem przejdzie on do twego. Pietrek-koźlarz ma otrzymać dziesiątkę tygodniowo, jak długo będzie żył.
Pan Sesemann skinął na zgodę i zaśmiał się także.
Pietrek spojrzał raz jeszcze na podarek, trzymany w ręce, jakby nie wierzył, że to prawda, potem krzyknął:
— Bóg zapłać!
Uciekł w podskokach, zgoła nieprawdopodobnych, ale nie upadł, gdyż pędził go nie strach, lecz radość, jakiej nie zaznał w życiu. Minęło wszystko co złe i niósł do końca życia dziesiątkę tygodniowo, dla siebie samego wyłącznie.
Spożyto wesoły obiad przed chatą, rozmawiając o różnościach, potem zaś ujęła Klara rozpromienionego coraz to bardziej ojca za rękę i rzekła z nieznaną u niej przedtem żywością:
— Nie umiem ci powiedzieć, ojczulku, ile dobrego doznałam od dziadka i radabym mu coś dać ze swej strony, coby go choć w połowie tak uszczęśliwiło.
— Jest to również mojem gorącem pragnieniem! — odrzekł. — Namyślałem się właśnie przed chwilą, w jaki sposób moglibyśmy wyrazić podziękę naszemu dobroczyńcy.
Pan Sesemann wstał i podszedł do rozmawiającego z babunią dziadka, uścisnął mu dłoń serdecznie i rzekł z wylaniem:
— Drogi przyjacielu, pragnę z panem zamienić słów kilka. Od długich lat nie zaznałem prawdziwej przyjemności. Czemże mi był majątek, gdym patrzył na moje biedne dziecko, którego żadna kwota nie mogła uleczyć. Bóg i pan przywróciliście jej zdrowie i mnie przezto obdarzyliście nowem życiem. Mów pan więc, czem mogę okazać swą wdzięczność. Odpłacić tego niesposób, ale wszystko, czem rozporządzam, jest na pańskie usługi. Powiedz, drogi przyjacielu, co mam uczynić?
Dziadek wysłuchał tych słów, spoglądając z uśmiechem na szczęśliwego ojca, potem zaś rzekł dobitnie jak zawsze:
— Proszę wierzyć, że i ja mam udział w radości, wywołanej tem tak szczęśliwem uleczeniem na naszej hali, i to w zupełności nagradza tę trochę trudu mego. Dziękuję bardzo za łaskawą propozycję, ale mnie samemu niczego nie potrzeba, a jak długo żyję, utrzymam siebie i wnuczkę. Gdyby się atoli spełniło jedno jedyne moje pragnienie, nie miałbym już troski w życiu.
— Proszę, mów pan! — nalegał pan Sesemann.
— Jestem stary, umrę niedługo, nic nie mogąc zostawić Heidi, a krewnych nie posiadam, prócz jednej osoby, któraby ją zresztą tylko wykorzystywała. Odda mi pan hojnie wszystko, com mógł uczynić dla córki jego, jeśli przyrzeknie, że Heidi nie pójdzie do obcych pracować na chleb codzienny.
— Drogi przyjacielu, o tem niema mowy! — zawołał żywo pan Sesemann. — Heidi jest nasza. Spytaj pan matkę moją i córkę. Nie oddamy ją obcym, oto ręka moja, jeśli to pana uspokoić ma. Przyrzekam, że ani za mego życia, ani po śmierci, wnuczka pańska nie zazna niedostatku. Dziewczynka ta, jakeśmy się przekonali, nie może żyć zagranicą. Ale posiadła we Frankfurcie, prócz nas, jeszcze innego przyjaciela. Doktór, znany panu, skończy właśnie interesa swe tej jeszcze jesieni i przybędzie, by się osiedlić tu, gdzie mu było tak dobrze. Zasięgnie właśnie pańskiej rady. W ten sposób będzie miała Heidi w pobliżu dwu opiekunów, oby jak najdłuższe lata!
— Daj to Boże! — zawołała babunia, potrząsając długo ręką dziadka. Potem, otoczywszy ramieniem szyję stojącej obok Heidi, przytuliła ją do siebie.
— A ty, dziecko drogie, jakież masz pragnienie? — spytała czule.
— Mam jedno pragnienie! — rzekła Heidi, patrząc na babunię wesoło.
— Mów tedy! Cobyś mieć chciała?
— Chciałabym dostać swoje dawne łóżko z Frankfurtu, z trzema grubemi poduszkami i grubą kołdrą. Babce zawsze spada głowa i, leżąc nisko, oddychać nie może. Przytem, marznie pod cienką kołdrą i musi owijać się szalem.
Heidi wyrzuciła to jednym tchem, chcąc dojść co prędzej do zamierzonego celu.
— Doskonale, że mi o tem przypominasz, dziecko! — wykrzyknęła babunia żywo. — W radości zapominamy łatwo o tych, którzy cierpią niedostatek. Pośle się niezwłocznie telegram do Frankfurtu, Rottenmeier zapakuje łóżko i może ono tu być w ciągu dwu dni. Niechże się babce śpi w niem dobrze!
Rozradowana Heidi zaczęła skakać wokoło babuni, zaraz jednak wstrzymała się, mówiąc spiesznie:
— Muszę prędko pobiec do babki. Boi się, gdy mnie długo nie widzi.
Nie mogła doczekać chwili zwiastowania babce dobrej nowiny, zwłaszcza, że istotnie dawno już u niej nie była.
— Ależ, Heidi! — zauważył dziadek, — mając gości, nie można uciekać z domu.
Ale babunia poparła ją:
— Ma może słuszność! Biedna babka źle wyszła na naszych odwiedzinach. Chciałabym pójść do niej, razem z Heidi. Tam zaczekam na mego konia, potem zaś udamy się do osiedla nadać telegram. Cóż ty na to, mój synu?
Pan Sesemann nie zdążył dotąd sformułować swych planów podróży, poprosił tedy o chwilę cierpliwości.
Chciał on zrazu odbyć z matką podróż po Szwajcarji, spróbowawszy wpierw, czy Klara będzie mogła im, krótko bodaj, towarzyszyć. Teraz jednak, miał przed sobą wspaniałą podróż z obiema. Proponował, by przenocować w osiedlu, zabrać nazajutrz Klarę z hali, pojechać z nią i babunią do Ragaz, potem zaś dalej.
Zmartwiło potrosze Klarę to nagłe opuszczenie hali, ale tyle było w niej i wokoło niej radości, że nie stało na smutek czasu.
Babunia wstała, ujęła Heidi za rękę i miała już iść, gdy nagle obróciła się, pytając z niepokojem:
— A cóż zrobimy z Klarą? Tak daleko nie zajdzie chyba?
Dziadek wziął zaraz bez słowa na ręce swą wychowankę i jął kroczyć za babunią. Pochód zamykał pan Sesemann i tak zstępowali z góry.
Heidi podskakiwała co chwila z radości, a babunia wypytywała troskliwie o babkę, co robi i jak żyje, w zimie zwłaszcza, podczas mrozów.
Heidi zdawała szczegółowo sprawę, jak z wszystkiego. Zimą siedzi babka w swym kątku i drży z zimna. Wiedziała też, co jada, a czego jej brak.
Aż do samej chaty słuchała babunia z wielką uwagą.
Brygida rozwieszała właśnie na słońcu drugą koszulę Pietrka, by się mógł przebrać. Ujrzawszy korowód, wpadła do izby, wołając:
— Wszyscy odchodzą właśnie. Całe towarzystwo, Halny Dziadek niesie chorą.
— Ach! Więc się stało! — wykrzyknęła babka boleśnie. — Zabierają mi Heidi, wszakże widziałaś? Pragnę, by mi chociaż podała na pożegnanie rękę. Chciałabym głos jej bodaj posłyszeć!
W tej chwili otwarto porywczo drzwi, wbiegła Heidi, skoczyła do kącika, gdzie siedziała babka i objęła ją, wołając:
— Babko! Babko! Moje łóżko przybędzie tu za dwa dni z Frankfurtu, razem z trzema poduszkami i ciepłą kołdrą! Tak powiedziała babunia.
Wyrzuciła szybko te słowa, pewna wielkiej radości staruszki. Ale babka uśmiechnęła się jakoś smutnie i rzekła:
— Dobrą jest bardzo ta babunia i powinnabym się cieszyć, że cię zabiera. Ale ja tego nie przeżyję.
— Co? Co? Któż to powiedział dobrej, starej babce? — spytał łagodny głos babuni, która weszła i ujęła dłoń staruszki. — Nie! O tem niema mowy! Heidi zostanie na pociechę swej babki. Będziemy ją widywać, ale tutaj, na miejscu. Każdego roku przybędziemy na halę, dla podziękowania Bogu za cud, jaki ziścił na naszej Klarci.
Rozpromieniła się teraz dopiero twarz babki, bez słów ściskała długo dłoń dobrej pani Sesemann, a łzy radości spływały jej po policzkach. To wesele babki uszczęśliwiło Heidi bardzo.
— Babko! — zawołała. — Teraz sprawdziły się słowa hymnu. Widać, że to łóżko z Frankfurtu jest dla ciebie rzeczą zbawienną.
— Ach, droga Heidi, ileż łask na mnie zlał Bóg! — powiedziała wzruszona do głębi. — Czyż mogłam przypuszczać, by istnieli ludzie dobrzy, troszczący się o biedną starowinę? Świadczy to wymownie o dobroci Boga, który nie zapomina o tak poślednich nawet, jak ja istotach.
— Droga moja pani! — powiedziała pani Sesemann. — Wobec Boga wszyscy jesteśmy pośledni i potrzeba wszystkim jednako opieki jego. A teraz żegnamy się, ale do powrotu, bo gdy zjedziemy na przyszły rok na halę, dobra babka zapomnianą nie zostanie.
Pani Sesemann uścisnęła dłoń staruszki, ale uwolnić jej rychło nie mogła, gdyż babka dziękowała długo i życzyła jej oraz całej rodzinie wszystkich błogosławieństw Boga.
Teraz udał się pan Sesemann wraz z matką na dół, a dziadek odniósł Klarę raz jeszcze na halę. Heidi podskakiwała bezustanku obok nich, bardzo uradowana łóżkiem babki.
Klara, zmuszona opuścić halę, gdzie jej tak było dobrze, wylewała nazajutrz gorące łzy. Ale Heidi pocieszyła ją:
— Wkrótce nastanie lato, ty wrócisz i będzie jeszcze piękniej, gdyż od samego początku będziemy chodziły razem, z kozami na pastwisko i na kwietne łąki... Wszystko co miłe, rozpocznie się na nowo.
Pan Sesemann przybył po córkę. Omawiali z dziadkiem różne jeszcze sprawy, a Klara pocieszona przez Heidi otarła łzy.
— Pozdrawiam także Pietrka — rzekła — i wszystkie kozy, zwłaszcza Białuszkę. Chciałabym jej złożyć dar jakiś za wyborne mleko.
— O, to bardzo łatwa rzecz! — zaręczyła Heidi. — Przyślij jej trochę soli. Wiesz, jak ją wieczór chętnie je z dłoni dziadka.
Spodobało się to Klarze.
— Przyszlę jej sto funtów soli z Frankfurtu! — wykrzyknęła wesoło. — Niech ma po mnie pamiątkę!
Pan Sesemann dał znak odjazdu. Na białego konia babuni wsiadła tym razem Klara, nie potrzebując już wcale nosideł.
Heidi wychyliła się daleko poza brzeg urwiska i żegnała ją ręką, aż koń i amazonka znikli bez śladu.
Łóżko przybyło, babka sypia doskonale każdej nocy i pewnie nabierze nowych sił.
Babunia nie zapomniała także, jak ostrą bywa zima na hali. Posłała wielki tobół odzieży do Pietrkowej chaty, tak że babka mogła się ciepło przyodziać i nie drży już z zimna w swym kątku.
W osiedlu wre praca budowlana. Doktór przybył w jesieni i za poradą dziadka kupił stary dwór, gdzie Halny Dziadek mieszkał zimą, wraz z Heidi. Wielką salę z wysokim piecem, i kunsztowną podłogą, oraz paradną część dworu przebudowuje doktór dla siebie, w drugiej zamieszka wraz z Heidi, zamiłowany w niezawisłości i własnem obejściu, dziadek. Z tyłu będzie murowana, ciepła stajnia dla Białuszki i Buraski, gdzie spędzać będą wygodnie każdą zimę.
Doktór i Halny Dziadek zaprzyjaźnili się bardzo, a uczucie to wzrasta z dniem każdym. Chodząc po murach i dozorując budowę, rozmawiają przeważnie o Heidi, gdyż to ich cieszy najbardziej, że tutaj zamieszkają z wesołą dziewczynką.
— Drogi przyjacielu! — powiedział niedawno doktór, stojąc wraz z dziadkiem na murach. — Powinieneś mnie rozumieć. Podzielam całe pańskie przywiązanie do Heidi, jakbym był jej po panu najbliższy. To też chcę także podzielać obowiązki i dbać o nią. Roszczę sobie prawo do jej opieki na starość, ale przyznaję jej także pełne prawa dziecka. Nie troszcz się pan tedy losem jej na wypadek, gdybyśmy mieli kiedyś porzucić ten świat.
Dziadek potrząsał długo ręką zacnego doktora, nie mówiąc słowa, ale doktór widział w oczach jego wzruszenie wielkie.
Tymczasem Heidi i Pietrek byli u babki. Heidi miała tyle do opowiadania, a Pietrek do słuchania, że oboje cisnęli się zadyszani coraz bardziej do staruszki. Dużo rzeczy zaszło w ciągu lata, a mało bardzo stykali się z sobą.
Wszyscy troje promienieli radością z powodu tych wszystkich spraw i nadziei ponownego współżycia razem z sobą. Najweselszą atoli była chyba Brygida, gdyż dziś dopiero, przy pomocy Heidi, zrozumiała wyraźnie, jak się ma owa sprawa dożywotniej dziesiątki Pietrka.
Wkońcu rzekła babka:
— Heidi, przeczytaj mi hymn pochwalno-dziękczynny! Zdaje mi się, że będę jeszcze żyła i mogła składać dzięki Bogu za wszystko, co dla nas uczynił.

Wielbij duszo moja Pana.“


KONIEC.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Johanna Spyri.