Han z Islandyi/Tom III/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Han z Islandyi
Podtytuł Powieść historyczna
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1912
Druk Drukarnia Synów St. Niemiry
Miejsce wyd. Warszawa
Tytuł orygin. Han d’Islande
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


X.
Czy to w ten sposób obchodzi się z człowiekiem, piastującym wysoką godność? Czy sprawiedliwości nie należy się szacunek?
Calderon.

Drżącą Ethel, po rozłączeniu jej z ojcem u wyjścia z wieży Lwa Szlezwiskiego, straż poprowadziła przez ciemne korytarze, dotąd jej nieznane, do ponurej celki, której drzwi za nią zamknięto. Nawprost wejścia w celi tej był otwór zakratowany, przez który wdzierało się światło pochodni i kagańców. Przed otworem stała ławka, a na niej siedziała kobieta, czarno ubrana i gęstym okryta woalem, która wchodzącej dzieweczce dała znak, aby obok niej usiadła. Ethel uczyniła to.
Zwróciwszy oczy ku zakratowanemu otworowi, ujrzała po za nim posępny i wspaniały zarazem widok.
W sali czarno obitej i słabo oświetlonej przez lampy, wiszące u sklepienia, wznosił się czarny stół w kształcie podkowy, przy którym siedmiu siedziało sędziów również w czerni. Jeden z nich, zajmujący wyższe krzesło, miał piersi okryte złotemi łańcuchami i dyamentowemi gwiazdami. Sędzia z prawej strony odznaczał się białym pasem i płaszczem gronostajowym, co stanowiło strój wysokiego syndyka prowincyi. Również z prawej strony stołu było wzniesienie, nasłonięte baldachinem; na niem zasiadał starzec w pontyfikalnych szatach biskupich; z lewej stał stolik, pokryty papierami, po za którym widać było człowieka nizkiego wzrostu, w ogromnej peruce i czarnej todze.
Wprost sędziów stała ławka, otoczona halabardzistami z pochodniami w ręku, których światło, odbijając się o lance, muszkiety i halabardy, rzucało niepewne blaski na twarze licznych widzów, cisnących się do kraty, oddzielającej ich od sądu.
Widok ten wydał się Etheli zjawą senną; nie była jednak obojętną na to, co się działo przed jej oczami. Jakiś głos tajemniczy kazał jej pilnie uważać na wszystko, gdyż czekało ją jedno ze strasznych przejść życia. Sercem jej miotały dwa różne uczucia: pragnęła dowiedzieć się jak najprędzej, o ile jej dotyczyła scena, na którą patrzyła, albo nie wiedzieć o tem nigdy. Od wielu już dni myśl, że Ordener był nazawsze dla niej straconym, natchnęła ją pragnieniem, aby raz już zakończyć życie i jednym rzutem oka przeczytać całą księgę swego przeznaczenia. Dlatego też pojmując, że nadeszła godzina, stanowiąca o jej losie, przypatrywała się obrazowi, który rozwijał się przed jej oczami, raczej z niecierpliwą i smutną radością, niżeli ze wstrętem.
Widziała, jak prezydujący wstał, oznajmiając w imieniu króla, „że posiedzenie sprawiedliwości rozpoczęło się“.
Słyszała, jak człowiek, stojący z lewej strony stołu, czytał z cicha i szybko długie oskarżenie, w którem nazwisko jej ojca łączyło się z wyrazami: spisek, bunt górników, zdrada stanu. Wówczas przypomniała sobie, co jej mówiła złowróżbna nieznajoma w ogrodzie więziennym o obwinieniu, jakie groziło jej ojcu, a zadrżała usłyszawszy, jak czarny człowiek mowę swą zakończył dobitnie wypowiedzianym wyrazem śmierć.
Przerażona, zwróciła się do zakwefionej kobiety, która dziwną przejmowała ją obawą.
— Gdzie my jesteśmy? Co to wszystko znaczy? — spytała trwożliwie.
Nieznajoma skinieniem nakazała jej milczenie i uwagę. Zaczęła więc znowu patrzeć w głąb sali.
W tej chwili powstał starzec w biskupich szatach i Ethel słyszała wyraźnie, jak mówił:
— W imię Wszechmocnego i Miłosiernego Boga! Ja, Pamphelius-Eleutery, biskup królewskiego miasta Drontheimu i królewskiej prowincyi Drontheimhuus, witam szanowny trybunał, sądzący w imię króla, naszego pana po Bogu i oświadczam, iż zważywszy, że obwinieni, stawieni przed trybunałem, są ludźmi i chrześcijanami, a nie mają obrońców, zamierzam przynieść im słabą moją pomoc w okropnem położeniu, w jakiem spodobało się Niebu ich postawić. Proszę Boga, aby nam użyczył swej siły w naszej niedołężnej słabości i swego światła w naszej głębokiej ślepocie. W ten sposób ja, biskup tej królewskiej dyecezyi, witam szanowny sądzący trybunał.
Tak przemówiwszy, zszedł ze swego pontyfikalnego tronu i zasiadł na ławce, przeznaczonej dla obwinionych, a szmer pochwalny rozległ się między ludem.
Prezydujący powstał i rzekł sucho:
— Halabardziści, znaglić izbę do milczenia! Księże biskupie, trybunał, w imieniu obwinionych, składa waszej ekscelencyi podziękowanie. Mieszkańcy Drontheimhuusu, oceńcie wysoką sprawiedliwość króla: trybunał sądzić będzie bez apelacyi. Łucznicy, przyprowadźcie obwinionych!
W zgromadzeniu nastała cisza pełna oczekiwania i trwogi; wszystkie głowy poruszyły się w cieniu, jak fale burzliwego morza, w które wkrótce piorun ma uderzyć.
Po chwili Ethel usłyszała głuchy szmer i jakiś ruch niezwykły w korytarzach, prowadzących do sali sądowej; widzowie rozsunęli się z dreszczem niecierpliwości i zaciekawieniem, rozległy się odgłosy licznych kroków, błysnęły halabardy i muszkiety, a następnie sześciu ludzi okutych, z gołemi głowami, otoczonych strażą, weszło w ogrodzenie, otaczające stół sądowy. Ethel ujrzała tylko pierwszego z więźniów: był nim starzec z siwą brodą, w czarnej szacie — jej ojciec.
Mdlejąca prawie, oparła się o kamienną balustradę, wznoszącą się przed ławką; wszystkie przedmioty zaczęły się kręcić przed jej oczami jakby w tumanie, słyszała silne uderzenia własnego serca. W reszcie szepnęła:
— Boże zlituj się nade mną!
Zakwefiona kobieta nachyliła się do niej i podała jej sole trzeźwiące, które wróciły jej przytomność.
— Szlachetna pani — rzekła — przez litość, jedno twe słowo może mnie przekonać, czy nie jestem igraszką jakich widm piekielnych...
Nieznajoma, głucha na jej prośby, zwróciła głowę w stronę sądu, a biedna Ethel, przyszedłszy już nieco do siebie, mimowoli uczyniła to samo.
Prezydujący powstał i rzekł zwolna, uroczyście:
— Więźniowie, przyprowadzono was tutaj, abyśmy zbadali, czy jesteście winni zbrodniom: zdrady stanu, spiskowania i zbrojnego buntu przeciw władzy króla, naszego monarchy i pana. Roztrząśnijcie dobrze wasze sumienia, ponieważ na waszych głowach cięży straszne obwinienie o zbrodnię obrazy majestatu w pierwszym stopniu.
W tej chwili promień światła padł na twarz jednego z obwinionych. Był nim młody człowiek ze zwieszoną na piersi głową, jak gdyby rysy swej twarzy chciał ukryć w zwojach długich włosów, które mu na lica spadały. Ethel zadrżała, zimny pot oblał jej czoło: zdawało się jej, że go poznaje... Ale nie, było to tylko okrutne złudzenie. Salę słabo oświecały pochodnie, a ludzie poruszali się w niej, jak cienie: zaledwie można było dojrzeć krzyż z Chrystusem, wznoszący się po nad fotelem prezesa sądu.
Jednak młody obwiniony odziany był płaszczem, który zdaleka zdawał się być zielonego koloru, jego włosy były ciemne, a zabłąkany promień światła nagle oświecił jego rysy... Ale nie, to nieprawda! To tylko straszliwe złudzenie.
Obwinieni siedzieli na ławce, na której przedtem usiadł biskup. Schumacker zajmował jeden koniec ławki; od młodzieńca z ciemnemi włosami oddzielali go czterej towarzysze nieszczęścia w pospolitych ubiorach, pomiędzy którymi znajdował się prawdziwy olbrzym; biskup siedział na drugim końcu ławki.
Ethel spostrzegła, że prezydujący zwrócił się do jej ojca.
— Obwiniony — rzekł surowo — wymień nam twoje nazwisko, powiedz, kto jesteś. Starzec podniósł swą osiwiałą głowę.
— Kiedyś — odpowiedział, utkwiwszy w prezydującego dumne spojrzenie — nazywano mnie hrabią Griffenfeld i Tongsberg, księciem Wollin, księciem Cesarstwa Rzymskiego, kawalerem królewskich orderów Słonia. Danebroga, kawalerem Złotego Runa i Podwiązki, pierwszym ministrem, jeneralnym inspektorem uniwersytetów, wielkim kanclerzem Danii i....
— Obwiniony — przerwał prezes — trybunał nie zapytuje się ani o to, jak cię nazywano, ani czem byłeś, lecz jak się teraz nazywasz i czem jesteś?
— Teraz — odparł żywo starzec — nazywam się Jan Schumacker i jestem niczem, tylko twoim dawnym dobroczyńcą, kanclerzu Ahlefeld.
Prezydujący osłupiał.
— Poznałem cię, panie hrabio — dodał były kanclerz a ponieważ zauważyłem, że ty mnie nie poznajesz, przeto ośmieliłem przypomnieć waszej łasce, że jesteśmy starzy znajomi.
— Mości Schumacker — rzekł prezydujący głosem, w którym czuć było gniew hamowany — oszczędzaj drogich chwil trybunału.
Stary więzień przerwał mu znowu:
— Zamieniliśmy role, szlachetny kanclerzu, ja to dawniej nazywałem cię prosto Ahlefeld, a ty mówiłeś mi panie hrabio.
— Obwiniony! — krzyknął prezydujący — szkodzisz swojej sprawie, przypominając hańbiący wyrok, jakim już zostałeś dotknięty.
— Jeśli ten wyrok przynosi komu hańbę, to pewno nie mnie, hrabio Ahlefeld.
Mówiąc to, starzec napół się podniósł. Prezydujący dał mu znak ręką.
— Siadaj. Nie znieważaj, wobec trybunału, sędziów, którzy cię skazali i króla, co tych sędziów wyznaczył. Przypomnij sobie, że jego królewska mość raczył darować ci życie i poprzestań tutaj na obronie.
Schumacker za odpowiedź poruszył ramionami.
— Czy masz co wyjawić przed trybunałem w sprawie zbrodni, o jaką jesteś obwiniony?
Widząc, że Schumacker milczy, prezydujący powtórzył pytanie.
— Czy to do mnie mówisz? — rzekł nareszcie były wielki kanclerz. — Sądziłem dotąd, szlachetny hrabio Ahlefeld, że mówiłeś do siebie. O jakiej to wspominasz zbrodni? Czy dałem kiedy pocałunek Iskaryoty przyjacielowi? Czy uwięziłem, potępiłem i zbeszcześciłem dobroczyńcę, lub obdarłem tego, któremu wszystko winienem? Nie wiem doprawdy, mości kanclerzu, po co mnie tu sprowadzono. Zapewne, abym podziwiał twą zręczność w strącaniu głów niewinnych. Chętnie wistocie przekonam się, czy potrafisz tak łatwo zgubić mnie, jak gubisz królestwo, i czy wystarczy jeden przecinek, aby spowodować śmierć moją, jak dostateczną była dla ciebie litera alfabetu, aby wywołać wojnę ze Szwecyą[1].
Zaledwie starzec wypowiedział gorzkie swoje szyderstwo, kiedy urzędnik, siedzący po lewej stronie sądowego stołu, powstał.
— Panie prezesie i panowie sędziowie — rzekł skłoniwszy się głęboko — upraszam o zabronienie mówienia obwinionemu Schumackerowi, jeśli nadal będzie ubliżał jego łasce, prezesowi szanownego trybunału.
W tej chwili odezwał się spokojny głos biskupa:
— Panie sekretarzu tajny, nie można obwinionemu wzbraniać mówienia.
— Dostojny ksiądz biskup ma zupełną słuszność — zawołał prezes z pośpiechem.
— Pragniemy pozostawić obwinionym jak najobszerniejsze pole dla obrony. Wzywam tylko obwinionego, aby miarkował się w tem, co mówi, jeżeli rozumie własny swój interes.
Schumacker poruszył głową i rzekł zimno:
— Widać, że hrabia Ahlefeld pewniejszym jest siebie teraz, aniżeli w roku 1677.
— Proszę milczeć! — zawołał szorstko prezes, poczem zwracając się nagle do obwinionego, siedzącego obok starca, zapytał o jego nazwisko.
Był tę góral kolosalnego wzrostu z obwiązaną głową, który, powstawszy, rzekł:
— Jestem Han z Klipstadur, z Islandyi.
Szmer przerażenia rozległ się w tłumie, a Schumacker, podniółszy swą głowę, spojrzał bystro na straszliwego sąsiada, od którego wszyscy współobwinieni trzymali się w pewnej odległości.
— Hanie z Islandyi — zapytał prezydujący — co masz sądowi do powiedzenia?
Ethelę niemniej od innych zaciekawiła obecność słynnego rozbójnika, którego oddawna widywała w chwilach bojaźliwych przywidzeń. Z trwożliwą przeto chciwością spojrzała na potwornego olbrzyma, z którym jej Ordener zapewnie walczył — i którego, być może, stał się ofiarą. Myśl ta boleśnie wstrząsnęła jej sercem i dlatego, pogrążona w mnóstwie rozdzierających wspomnień, niezbyt zważała na odpowiedź Hana z Islandyi. Słyszała tylko, że rozbójnik uznał się za przywódcę band buntowniczych.
— I czy to sam z siebie — badał prezydujący — czy też z postronnej namowy, przyjąłeś dowództwo nad powstańcami?
— Wskutek namowy — odparł rozbójnik.
— A któż popchnął cię do tej zbrodni?
— Jakiś człowiek nazwiskiem Hacket.
— Któż to był ten Hacket?
— Ajent Schumackera, którego nazywał także hrabią Griffenfeld.
Prezydujący zwrócił się do Sehumackera.
— Obwiniony — rzekł — czy znasz tego Hacketa?
— Uprzedziłeś mnie, hrabio Ahlefeld — odpowiedział starzec — ja chciałem to samo zadać ci pytanie.
— Obwiniony Schumacker, źle czynisz kierując się tylko nienawiścią. Trybunał sposób twej obrony weźmie pod uwagę.
— Panie tajny sekretarzu — odezwał się biskup do człowieka nizkiego wzrostu, który zdawał się pełnić obowiązki pisarza i oskarżyciela — czy ten Hacket znajduje się w liczbie moich oskarżonych?
— Nie, wasza ekscelencyo — odpowiedział sekretarz.
— A czy wiadomo, co się z nim stało?
— Nie zdołano go uchwycić, umknął zapewne.
Kiedy tajny sekretarz mówił, zdawało się, że się stara głos swój odmienić.
— Ja myślę, że znikł zupełnie — rzekł Schumacker.
— Panie sekretarzu — pytał dalej biskup — czy kazano ścigać tego Hacketa? Czy jest jego rysopis?
Zanim tajny sekretarz zdołał odpowiedzieć, jeden z obwinionych powstał; był to młody górnik z twarzą surową i dumną.
— Można go mieć z łatwością — rzekł silnym głosem, — Nędzny Hacket, ajent Schumackera, jest to człowiek małego wzrostu, z twarzą okrągłą i niby dobroduszną, ale w tej dobroduszności czuć było coś piekielnego. A jego głos, książę biskupie, bardzo jest podobny do głosu tego pana, co to pisze przy stole, a którego wasza ekscelencya nazywasz, jak mi się zdaje, tajnym sekretarzem. Nawet, gdyby ta sala mniej była ciemną, a panu tajnemu sekretarzowi włosy nie zakrywały twarzy, powiedziałbym, że w jego rysach jest dużo podobieństwa do tego zdrajcy Hacketa.
— Nasz brat mówi prawdę! — zawołali dwaj sąsiedzi młodego górnika.
— Wybornie! — szepnął tryumfująco Schumacker.
Sekretarz niespokojnie się poruszył, czy to z obawy, czy też z oburzenia, usłyszawszy, że znaleziono w nim podobieństwo do Hacketa. Prezydujący, który również zdawał się być zmieszanym, spiesznie przemówił:
— Obwinieni nie zapominajcie, że macie mówić wtedy tylko, kiedy was trybunał zapytuje; a nadewszystko nie ubliżajcie sługom sprawiedliwości przez niegodne porównania.
— Ależ panie prezesie — rzekł biskup — idzie tu tylko o rysopis. Jeśli występny Hacket jest nieco podobny do sekretarza, to mogłoby być użytecznem...
— Obwiniony Hanie — przerwał prezydujący — ty, co miałeś tyle stosunków z Hacketem, powiedz nam, aby zadowolić księdza biskupa, czy człowiek ten rzeczywiście jest podobny do naszego szanownego sekretarza?
— Wcale nie — odparł olbrzym bez wahania.
— A co, książę biskupie? — dodał prezydujący.
Biskup skinął głową na znak, że więcej tymczasem nie wymaga, prezydujący zaś, zwróciwszy się do innego z obwinionych, zadał mu zwykłe pytanie;
— Jak się nazywasz?
— Wilfryd Kennybol z gór Kole.
— Czy należałeś do rokoszan?
— Tak jest, panie; bo prawda więcej warta aniżeli życie. Zostałem wzięty w przeklętych wąwozach Czarnego Słupa. Byłem dowódcą górali.
— A co cię popchnęło do buntu?
— Nasi bracia górnicy narzekali na opiekę królewską, a to bardzo proste, nieprawdaż, wasza łaskawość? Gdybyś pan miał tylko lepiankę z błota i dwie nędzne skóry lisie, to jednak chciałbyś być tych rzeczy zupełnym panem. Rząd nie wysłuchał ich próśb. Wówczas pomyśleli o buncie i prosili nas o pomoc. Takiej małej przysługi nie odmawia się ludziom, co jednakie z nami mówią pacierze i obchodzą te same święta. Oto i wszystko.
— A czy nikt — badał prezydujący — nie podburzał was, nie — zachęcał i nie kierował waszem powstaniem?
— Jakiś Hacket mówił nam ciągle o uwolnieniu hrabiego, uwięzionego w Munckholm, przez którego miał być do nas przysłany. Myśmy mu to przyrzekli, ponieważ wolność dla kogoś jeszcze więcej nic nam nie przeszkadzała.
— A ten hrabia nazywał się Schumacker albo Griffenfeld?
— Tak jest, wasza łaskawości.
— Czyś go nigdy nie widział?
— Nigdy. Ale jeśli to jest ten starzec, który przed chwilą tyle panu nazwisk wymienił, to muszę przyznać...
— Że co? — przerwał z pośpiechem prezydujący.
— Że ma bardzo piękną siwą brodę, prawie tak piękną, jak miał ojciec męża mojej siostry Maase, z miasta Surb, który żył sto dwadzieścia lat.
Panująca w sali ciemność nie pozwoliła dojrzeć niezadowolenia prezesa z naiwnej odpowiedzi górala. Rozkazał teraz łucznikom rozwinąć kilka ognistych chorągwi, które leżały przed stołem sądu.
— Obwiniony Wilfrydzie Kennybol — rzekł — czy poznajesz te chorągwie?
— Tak jest, wasza łaskawości; dał je nam pan Hacket w imieniu hrabiego Schumackera. Hrabia kazał również rozdać broń górnikom, bo my, górale, co żyjemy z łowów, wcaleśmy jej nie potrzebowali. Ja zaś, którego tu pan widzisz związanego, gdyby nędzną kurę, przeznaczoną na upieczenie, nieraz, w głębi naszych dolin, trafiałem starych orłów, kiedy w najwyższym swym locie zdawały się być tak wielkiemi, jak skowronki lub drozdy.
— Czy panowie sędziowie słyszą — zauważył sekretarz tajny — że obwiniony Schumacker przez Hacketa rozdał buntownikom broń i sztandary?
— Kennybolu — przerwał mu prezydujący — czy nie masz nic więcej do zeznania?
— Nic, wasza łaskawości, chyba to, że doprawdy na śmierć nie zasługuję. Toć ja tylko, jako dobry brat dałem pomoc górnikom, a mogę śmiało upewnić, że ołów mego karabina, jakkolwiek już jestem stary myśliwy, nie dotknął nigdy królewskiego daniela.
Prezydujący, nie odpowiadając na obronę Kennybola, zaczął badać dwóch jego towarzyszów. Byli to dowódcy górników. Starszy z nich, oznajmiwszy, że się nazywa Jonasz, powtórzył, w odmiennych tylko słowach, zeznanie Kennybola. Drugi, młody górnik, którego oczy dostrzegły tyle podobieństwa między sekretarzem tajnym a zdradzieckim Hacketem, powiedział, że się nazywa Norbith, przyznał się do uczestnictwa w buncie, nie chciał jednak wyjawić nic, co dotyczyło Hacketa i Schumackera. Mówił, że na zachowanie tajemnicy wykonał przysięgę i o niczem więcej nie pamięta, tylko o tej przysiędze. Napróżno prezydujący używał gróźb i perswazyi, uparty młodzieniec nie dał się nakłonić do zwierzeń. Zapewnił zresztą, że powstał nie dla Schumackera, ale jedynie dlatego, że jego matka cierpiała głód i zimno. Nie przeczył wcale, że na śmierć zasłużył, dodał jednak, że skazanie go byłoby niesprawiedliwością, ponieważ zabijając go, zabiłoby i jego starą matkę, która na to wcale nie zasłużyła.
Skoro Norbith przestał mówić, tajny sekretarz powtórzył w kilku słowach zarzuty, jakie do tej chwili ciężyły na obwinionych, a szczególniej na Schumackerze. Przeczytał także kilka buntowniczych napisów na chorągwiach i wskazał na jednomyślność odpowiedzi wszystkich wspólników co do byłego wielkiego kanclerza, podciągając w to nawet i milczenie młodego Norbitha, związanego fanatyczną przysięgą.
— Teraz do zbadania — dodał w końcu — jeden nam tylko pozostał obwiniony, a mamy ważne powody uważać go za ajenta władzy, która tak niedołężnie czuwała nad spokojnością Drontheimhuusu. Władza ta ułatwiła, jeżeli nie przez występne porozumienie, to przynajmniej przez fatalne niedbalstwo, wybuch buntu, który zgubi wszystkich tych nieszczęśliwych, a Schuraackera powtórnie wtrąci na szafot, z którego już raz go łaskawość króla sprowadziła.
Ethel zadrżała na te złowieszcze słowna; z jej oczu łzy popłynęły strumieniem, zwłaszcza, gdy ojciec jej powstał i zapytał spokojnie:
— Kanclerzu Ahlefeld, podziwiam to wszystko. A czy kazałeś sprowadzić kata?
Nieszczęśliwca, dzieweczka sądziła wtedy, że się już przepełniła czara jej boleści. Myliła się wszakże.
Powstał szósty obwiniony; pełen szlachetności i dumy, odgarnął włosy, które mu twarz zakrywały, a na zapytanie prezesa, odpowiedział głosem pewnym i wyniosłym:
— Jestem Ordener Guldenlew, baron Thorvick, kawaler Danebroga.
Z piersi sekretarza wyrwał się okrzyk:
— Syn vicekrola!
— Syn vicekrola! — powtórzyli wszyscy ze zdumieniem.
Prezydujący cofnął się ze swojem krzesłem; sędziowie, nawet najbardziej dotąd nieporuszeni, nachylali się w nieładzie jeden do drugiego, jak drzewa miotane dwoma przeciwnemi sobie wiatrami. Wśród publiczności jeszcze większe ujawniło się poruszenie: wdzierano się na kamienne gzemsy i żelazne kraty; tłum cały mówił jakby jednym głosem, a straż, zamiast znaglać do milczenia, okrzykami zadziwienia zwiększała zamęt ogólny.
Nawet serce, przywykłe do nagłych wzruszeń w życiu, nie potrafi pojąć, co się działo w sercu Etheli. Niepodobna opisać tej mieszaniny rozdzierającej radości i rozkosznej boleści, tego niespokojnego oczekiwania, które zarazem zdawało się być trwogą i nadzieją, a nie było ani jedną ani drugą. On był przed nią, a ona nie była z nim razem. Widziała go, a on nie mógł jej zobaczyć! To był jej ukochany Ordener, którego miała za umarłego, za straconego dla siebie; to był jej kochanek niewierny, którego jednak uwielbiała jakby nowem uwielbieniem. On był tam: tak, on był tam. Nie było to senne złudzenie; to był on, Ordener, o którym częściej marzyła, aniżeli go widzieć mogła! Ale czy się zjawił w tych murach jako anioł zbawiciel, czy też jak geniusz zguby? Czy powinna była mu ufać, czy też obawiać się go? Tysiące przypuszczeń stawało w jej myślach i zaciemniało je jak płomień, który gaśnie, zbyt wiele dla siebie znajdując żywiołu. Wszystkie te myśli, wszystkie wrażenia przebiegły przez jej umysł, jak błyskawica, w chwili, kiedy syn vicekróla Norwegii wymienił swoje nazwisko.
Poznała go pierwsza, a jeszcze go inni poznać nie zdołali, kiedy zemdlała. Wkrótce jednak, dzięki staraniom tajemniczej nieznajomej, powtórnie przyszła do siebie. Blada, otworzyła oczy, z których łzy już płynąć przestały. Rzuciła na młodzieńca, pełnego spokoju pośród ogólnego zamieszania, jedno z tych spojrzeń, które obejmują całą istotę, a nawet jeszcze wtedy, kiedy ustał zamęt między sędziami i publicznością, imię Ordenera Guldenew brzmiało w jej uszach. Zauważyła z bolesnym niepokojem, że jedno jego ramię było otoczone przepaską, ręce zaś okute w kajdany; zauważyła, że płaszcz jego w wielu miejscach był rozdarty, a wierna szabla nie wisiała u jego pasa. Nic nie ukryło się przed jej badawczem spojrzeniem gdyż oko kochanki posiada spostrzegawczość oka matki. Otoczyła całą swą duszą tego, którego ciałem nie mogła osłonić; a trzeba wyznać na wstyd i chwałę miłości, że w sali tej, w której znajdował się jej ojciec i jego prześladowcy, Ethel widziała jednego tylko człowieka...
Zwolna wszystko się uciszyło. Prezydujący uważał za właściwe rozpocząć badanie syna wicekróla.
— Panie baronie — rzekł drżącym głosem.
— Nie jestem tutaj baronem — odparł z godnością Ordener — nazywam się Ordener Guldenew, jak ten, który kiedyś był hrabią Gritfenfeld, a dziś nazywa się tylko Janem Schumacker.
Prezydująey milczał przez chwilę osłupiały.
— Dobrze więc! — rzekł nareszcie. — Ordenerze Guldenew, zapewne nieszczęśliwym trafem stawiono cię tutaj przed nami. Buntownicy musieli cię schwycić podczas podróży i zmusić, abyś szedł z nimi; w ten sposób bezwątpienia, znaleziono cię w ich szeregach.
— Szlachetni sędziowie — odezwał się sekretarz — samo imię syna wicekróla Norwegii jest dostateczną dla niego obroną. Baron Ordener Guldenew nie może być buntownikiem. Nasz dostojny prezes doskonale wytłumaczył jego niefortunne zaaresztowanie w liczbie powstańców. Jedyną jest winą szlachetnego więźnia, że wcześniej nie wymienił swego nazwiska. Żądamy więc, aby natychmiast został uwolniony, odrzucając wszelkie względem niego obwinienia i bolejąc przytem, że siedział na ławie, skalanej przez występnego Schumackera i jego wspólników.
— Co pan mówisz?! — zawołał Ordener.
— Sekretarz tajny — rzekł prezes — żąda zaniechania wszelkiego śledztwa względem pańskiej osoby.
— Bardzo źle czyni — odparł Ordener głosem wyniosłym i dźwięcznym — ja bowiem sam tylko powinienem być tutaj oskarżonym, sądzonym i skazanym, ponieważ sam tylko jestem winowajcą.
— Sam tylko jest winowajcą! — zawołał prezes.
— Sam tylko winowajcą! — powtórzył sekretarz.
Nowe zdumienie ogarnęło wszystkich. Ethel zadrżała; nie zastanowiła się nawet, że zeznanie to ocalało jej ojca. Widziała tylko śmierć grożącą ukochanemu.
— Halabardziści, wezwać, aby się uciszono! — zawołał prezes, korzystając z chwili hałasu, iżby przyjść do siebie i zebrać myśli.
— Ordenerze Guldenew — mówił potem — chciej się wytłumaczyć.
Młodzieniec stał przez chwilę zamyślony, wreszcie westchnął i głosem stanowczym, spokojnym wypowiedział:
— Wiem, że mnie śmierć hańbiąca czeka; wiem, że życie moje mogłoby być piękne i pełne sławy. Ale Bóg czytać będzie w głębi mojej duszy — doprawdy, że Bóg tylko jeden! Spełnię pierwszy obowiązek mojego życia; poświęcę dla niego swoją krew, a może i cześć także; czuję jednak, że umrę bez żalu i bez wyrzutów. Niechaj moje słowa nie dziwią was, sędziowie; są bowiem w duszy i przeznaczeniu człowieka tajemnice dla was niezbadane, które niebo tylko sądzić może. Słuchajcie mnie więc, a jak tylko uwolnicie tych nieszczęśliwych, nade wszystko zaś godnego litości Schumackera, który już w swem więzieniu więcej odpokutował zbrodni, aniżeli ich jeden człowiek popełnić zdoła, wtedy postąpcie ze mną według waszego sumienia. O, tak sędziowie, ja tylko sam jestem winien, Schumacker jest niewinny; ci nieszczęśliwi są tylko zbłąkani. Sprawcą buntu górników jestem ja.
— Pan?! — zawołali dziwnym głosem prezes i sekretarz tajny.
— Ja! Nie przerywajcie mi, panowie. Chcę skończyć jak najprędzej, ponieważ obwiniając się, usprawiedliwiam tych nieszczęśliwych. Ja to, w imię Shumackera, zbuntowałem górników; ja kazałem rozdać im sztandary; ja nareszcie, w imieniu munckholmskiego więźnia, przysłałem im złoto i broń. Hacket był moim ajentem.
Usłyszawszy nazwisko Hacketa, sekretarz tajny poruszył się zdumiony. Ordener zaś mówił dalej:
— Oszczędzam waszych chwil, panowie. Zostałem ujęty w szeregach górników, których popchnąłem do buntu. Sam jestem sprawcą tego wszystkiego. A teraz sądźcie. Jeżeli dowiodłem mojej zbrodni, dowiodłem również niewinności Schumackera i tych biedaków, których uważacie za jego wspólników.
Mówiąc to, młody człowiek wzniósł oczy ku niebu. Ethel, bez życia prawie, oddychała z trudnością; zdawało się jej tylko, że Ordener usprawiedliwiając ojca, w duszy wymawiał z goryczą jej imię. Mowa jego zdumiewała ją i przestraszała, chociaż jej zrozumieć nie mogła. Ze wszystkiego, co uderzało o jej uszy, pojmowała jasno samo tylko nieszczęście.
Podobne uczucie zdawało się przejmować i prezydującego. Możnaby powiedzieć, że nie chciał uwierzyć w to, co słyszał własnemi uszami. Zwrócił jednak do syna wice-króla następujące słowa:
— Jeśli pan rzeczywiście jesteś jedynym sprawcą buntu, to w jakimż celu go wywołałeś?
— Tego nie mogę powiedzieć.
Zimny dreszcz przejął Ethelę, kiedy prezydujący prawie z gniewem zapytał znowu:
— Czy nie miałeś pan miłosnej intrygi z córką Schumackera?
Ordener postąpił ku trybunałowi i zawołał z oburzeniem:
— Kanclerzu Ahlefeld, poprzestań na tem, że ci oddaję moje życie, a szanuj szlachetną i niewinną dziewicę. Nie próbuj shańbić ją powtórnie.
Biedna Ethel czuła, że cała krew na twarz jej występuje; nie mogła jednak pojąć, co znaczyło słowo powtórnie, które jej obrońca ze szczególną wymówił energią; z gniewu, który malował się na twarzy prezydującego, było widocznem, że on zrozumiał je dokładnie.
— Ordenerze Guldenew — rzekł — sam nie zapominaj o szacunku, jaki winieneś sprawiedliwości króla i jego najwyższym urzędnikom. Upominam pana w imieniu trybunału. A teraz wzywam powtórnie, abyś wyznał, w jakim celu dopuściłeś się zbrodni, o którą się obwiniasz.
— Powtarzam, że tego powiedzieć nie mogę.
— Wszak to — zapytał sekretarz — dla uwolnienia Schumackera?
Ordener milczał.
— Obwiniony Ordenerze, nie bądźże niemym — rzekł prezes — dowiedzionem jest, że zostawałeś w porozumienia z Schumackerem, wyznanie zaś twojej winy nietylko nie usprawiedliwia, ale potępia raczej munckholmskiego więźnia. Bywałeś często w Munckholm, a z wizytami temi musiało się coś więcej łączyć oprócz zwyczajnej ciekawości. Ta oto spinka dyamentowa świadczy o tem.
Mówiąc to, prezes wziął ze stołu i pokazał Ordenerowi błyszczącą spinkę.
— Czy przyznajesz, że do ciebie należała?
— Tak jest. Ależ jakimże trafem?...
— Jeden z buntowników, przed śmiercią, wręczył ją naszemu sekretarzowi tajnemu, wyznając, że otrzymał ją od pana jako zapłatę za przewiezienie z Drontheimu do munckholmskiej fortecy. Tak jest, panowie sędziowie, zapytuję was, czy podobna zapłata, dana prostemu rybakowi, nie świadczy, jak wiele obwinionemu OrdeneroWi Guldenew zależało na przybyciu do więzienia, w którem Schumacker pozostawał?
— To, co jego łaskawość mówi — przerwał Kennybol — zupełną jest prawdą. Poznaję tę spinkę; toż to historya naszego biednego brata Guldona Stayper.
— Cicho! — przestrzegł go prezes — pozwólmy mówić obwinionemu Ordenerowi Guldenew.
— Nie będę ukrywał — odparł Ordener — że pragnąłem widzieć Schumackera. Ta spinka jednak nic nie oznacza. Nie wolno jest do fortecy wchodzić z kosztownościami, że zaś biedny rybak, który mnie tam przywiózł, podczas drogi narzekał na biedę, rzuciłem mu przeto spinkę, której nie mogłem przy sobie zatrzymać...
— Proszę wybaczyć, wasza łaskawości — przerwał sekretarz — ale ten przepis nie stosuje się do syna wicekróla. Mogłeś pan więc...
— Nie chciałem wyznać, kto jestem.
— Dlaczego? — zapytał prezes.
— Tego powiedzieć nie mogę.
— Pańskie stosunki z Schumackarem i jego córką jasno dowodzą, że uwolnienie ich było celem buntu.
Sehumacker, który dotychczas pogardliwie tylko ruszał ramionami, po tych słowach powstał.
— Uwolnienie mnie i mojej córki? — zawołał.
— Ta piekielna intryga miała i ma za cel potępienie i zgubę moją. Czyż sądzicie, że Ordener przyznałby się do udziału zbrodni, gdyby go nie schwytano w liczbie buntowników? Widzę dobrze, że odziedziczył po swym ojcu jego nienawiść ku mnie. Co zaś do stosunków ze mną i z moją córką, o jakie go podejrzewają, to niech wie ten przeklęty Guldenlew, że i moja córka odziedziczyła po mnie nienawiść dla niego oraz dla całego rodu Guldeniewów i Ahlefeldów!
Ordener westchnął głęboko, a Ethel w duszy zaprzeczyła ojcu, który po wypowiedzeniu słów nienawiści, upadł na ławkę, drżący jeszcze z oburzenia.
— Trybunał to rozsądzi — rzekł prezes.
— Szlachetni sędziowie — przemówił Ordener — słuchajcie mnie. Macie sądzić według sumienia waszego: nie zapominajcie więc, że tylko Ordener Guldenlew jest występny; Schumacker jest niewinny. Ci inni nieszczęśliwi zwiedzeni zostali przez Hacketa, który był moim ajentem. Reszty ja sam byłem sprawcą.
— Jego łaskawość mówi prawdę — przerwał Kennybol — on to bowiem podjął się sprowadzić nam sławnego Hana z Islandyi, którego imię bodaj mi nie przyniosło nieszczęścia. Wiem, że ten młody pan był n niego w jaskini Walderhoga z propozycyą, aby został naszym dowódcą. Tajemnicę swojego zamiaru powierzył mi we wsi Surb, u mego brata Braala. I co do reszty, młody ten pan mówi także prawdę: zostaliśmy oszukani przez przeklętego Hacketa, a stąd wynika, żeśmy na śmierć nie zasłużyli.
— Panie tajny sekretarzu — rzekł prezes — przesłuchanie sprawy skończone. Jakie są wasze ostateczne wnioski?
Sekretarz powstał, skłonił się kilkakrotnie sędziom, ani na chwilę nie spuszczając oczu z prezydującego. Nakoniec głuchym i posępnym głosem wyrzekł:
— Panie prezesie i szanowni sędziowie! Obwinienie utrzymało się w swej sile. Oskarżony Ordener Guldenlew, który na zawsze przyćmił blask swego chlubnego imienia, zdołał dowieść swej winy, nie wykazując jednak niewinności Schumackera i jego wspólników: Hana z Islandyi, Wilfryda Kennybola, Jonasza i Norbitha. Żądam więc od sprawiedliwości trybunału, aby wszyscy obwinieni byli uznani za winnych zdrady stanu i obrazy majestatu w pierwszym stopniu.
Głuchy szmer powstał w tłumie. Prezes miał już wypowiedzieć słowa zamykające posiedzenie, kiedy nagle biskup zażądał głosu.
— Szanowni sędziowie — odezwał się — słusznem jest, aby po oskarżeniu wysłuchać i obrony. Pragnąłbym, aby ona lepszego ode mnie miała przedstawiciela, ja bowiem jestem stary i słaby, nie mam jnż w sobie innej siły oprócz tej, jaką mnie Bóg natchnąć raczy. Dziwią mnie surowe wnioski pana sekretarza. Nic nie dowodzi zbrodni mojego klienta Schumackera. Nie można mu dowieść żadnego bezpośredniego udziału w powstaniu górników; a ponieważ drugi mój klient, Ordener Guldenlew, przyznaje, że użył imienia Schumackera i że nadto sam jest sprawca tego karygodnego buntu, wszystkie przeto ciężące na Sahumackerze podejrzenia same przez się upadają. Powinniście go więc uniewinnić. Waszej chrześcijańskiej pobłażliwości polecam również i innych obwinionych, zbłąkanych tylko, jak owce Dobrego Pasterza, a nawet i młodego Ordenera Guldenlewa, który ma zasługę, tak wielką wobec Boga, że wyznał swoją zbrodnię. Pomyślcie o tem, panowie, że jest on jeszcze w tym wieku, kiedy człowiek może się potknąć, a nawet i upaść, a jednak Bóg nie odmówi mu podpory, albo pomocy do podniesienia z upadku. Ordener Gulendlew przeżył zaledwie czwartą część tych lat, jakie ja dźwigam na moich barkach. W sądzie waszym rzućcie na szalę jego młodość i niedoświadczenie, nie odbierajcie mu tego życia, które od Boga tak niedawno otrzymał.
Starzec umilkł — i stanął obok Ordenera, który uśmiechał się tylko, a jednocześnie na wezwanie prezesa, sędziowie powstali i w milczeniu udali się do izby narad.
Podczas gdy sędziowie rozstrzygali losy obwinionych, ci ostatni siedzieli nieruchomie na ławie między dwoma szeregami halabardzistów. Schumacker, zwiesiwszy głowę na piersi, pogrążył się w głębokiej zadumie; olbrzym rzucał dokoła spojrzenia, w których malowała się pewność siebie; Jonasz i Kennybol, złożywszy ręce, modlili się z cicha; towarzysz ich, Norbith, od czasu do czasu uderzał nogą o ziemię, albo wstrząsał gwałtownie kajdanami. Pomiędzy nim a biskupem, który czytał Psalmy Pokutne, siedział Ordener z rękami założonemi i oczami wzniesionemi w górę.
Po za nimi rozlegał się gwar tłumu, ośmielonego nieobecnością sądu. Sławny więzień munckholmski, straszliwy szatan z Islandyi, a nadewszystko syn vicekróla, byli przedmiotem gorących rozpraw. Hałas tłumu to słabł, to wzrastał, jak płomień podsycany lub przytłumiany wichrem.
W oczekiwaniu gorączkowem przeszło godzin kilka tak długich, że się aż wszyscy dziwili, iż jedna noc tyle ich liczyć mogła. Od czasu do czasu tłum spoglądał na drzwi od izby obrad, ale nie mógł dojrzeć nic oprócz dwóch żołnierzy z błyszczącemi halabardami, przechadzających się przed fatalnym progiem, podobnych do dwóch widm milczących.
Pochodnie i lampy zaczęły blednąc, a przez wązkie okienka sali wdzierały się już pierwsze promienie porannego brzasku, kiedy otwarły się straszliwe podwoje. Nastało głębokie milczenie, pośród którego słychać było tylko ciężki oddech i głuche poruszenia niecierpliwie oczekującego tłumu.
Sędziowie, wyszedłszy wolnym krokiem z izby obrad, zasiedli na dawnych miejscach, z prezesem swoim na czele.
Sekretarz, który podczas ich nieobecności zdawał się być pogrążony w głębokiem rozmyślaniu, skłonił się i zapytał:
— Panie prezesie, jakiż wyrok trybunał, sądzący bez apelacyi, wydał w imieniu króla? Jesteśmy gotowi wysłuchać go z religijnem poszanowaniem.
Sędzia, zasiadający z prawej strony prezesa, powstał z pergaminem w ręku.
— Jego łaska, nasz dostojny prezes, znużony długiem posiedzeniem, raczył poruczyć nam, wysokiemu syndykowi Drontheimhuusu, zwyczajnemu prezesowi prześwietnego trybunału, zastąpić go w odczytaniu wyroku, wydanego w imieniu króla. Spełniamy ten zaszczytny, a zarazem przykry obowiązek, zarazem wzywamy słuchaczów, aby zachowali milczenie wobec nieomylnej Sprawiedliwości króla.
Dreszcz mimowolny przebiegł obecnych, a wysoki syndyk czytał poważnym i uroczystym głosem:
— „W imieniu naszego czcigodnego pana i prawego władcy, Chrystyana króla! Oto wyrok, który my, sędziowie wysokiego trybunału prowincyi Drontheimhuus, wydajemy według naszego sumienia w sprawie Jana Sehumackera, Hana z Klipstadur z Islandyi i Ordenera Guldenlewa, barona Thorvick, kawalera Danebroga, wszystkich obwinionych o zdradę stanu i obrazę majestatu w pierwszym stopniu; a przytem Han z Islandyi przekonany jest o liczne zbrodnie, morderstwa, podpalania i rozboje.
1-o Jan Schumacker jest niewinny.
2-o Wilfryd Kennybol, Jonasz i Norbith są winni, ale trybunał ich odpowiedzialność uwzględnia, ponieważ byli zbłąkani.
3-o Han z Islandyi jest winny wszystkich zbrodni, jakie mu zarzucają.
4-o Ordener Guldenlew jest winny zdrady stanu i obrazy majestatu w pierwszym stopniu.“
Tu sędzia zatrzymał się, jakby dla zaczerpnięcia tchu, Ordener zaś skierował na niego spojrzenie pełne radości.
— „Janie Schumacker — czytał znowu sędzia — trybunał cię uwalnia i odsyła do twego więzienia; Kennybolu, Jonaszu i Norbicie, trybunał zmienia karę śmierci, na którą zasłużyliście, na dożywotnie więzienie i grzywny po tysiąc talarów królewskich od każdego.
„Hanie z Klipstadur, morderco i podpalaczu, dziś wieczorem będziesz zaprowadzony na Plac Broni w Munckholm i powieszony za szyję aż do nastąpienia śmierci.
„Ordenerze Guldenlew, zdrajco, po odebraniu ci twoich tytułów wobec trybunału, dziś wieczorem zaprowadzony będziesz na to samo miejsce, z pochodnią w ręku, a tam utną ci głowę, ciało twe będzie spalone, popioły rozrzucone na wiatr, a głowa wystawiona na widok publiczny.
„Rozejdźcie się. Taki wyrok wydała sprawiedliwość króla.“
Zaledwie wysoki syndyk skończył czytanie, w sali rozległ się bolesny krzyk, który wstrząsnął obecnymi więcej nawet, niż straszliwa powaga wyroku śmierci; na krzyk ten zbladło na chwilę pogodne czoło skazanego Ordenera.





  1. Pomiędzy Danią a Szwecyą zaszły w rzeczy samej poważne nieporozumienia z tego powodu, że hrabia Ahlefeld wymagał zawarcia pomiędzy obu temi państwami traktatu, któryby przyznał królowi Danii tytuł rex Gothorum, co zdawałoby się nadawać monarsze duńskiemu prawo władania Ghotią, prowincyą szwedzką; Szwedzi zaś przyznali mu tylko tytuł rex Gotorum, to jest taki, jakiego dawniej używali monarchowie duńscy, królowie Gotów. Do tej litery h, która była powodem, wprawdzie nie wojny, lecz długich i burzliwych układów, Schumacker zrobił powyższą aluzyę.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: anonimowy.