Guzik z kamei/Historja rubinu

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Rodrigues Ottolengui
Tytuł Guzik z kamei
Podtytuł Powieść
Wydawca Wydawnictwo Polskie R. Wegnera
Data wyd. ok. 1929
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. An Artist in Crime
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



ROZDZIAŁ DWUNASTY.
HISTORJA RUBINU.

W ciągu najbliższych dwu tygodni zajmowały się dzienniki często sprawą kradzieży rubinu. Drwiono z policji, niezdolnej do przychwycenia złodzieja, a urzędnicy milczeli tajemniczo. Ale zainteresowanie przygasło zwolna, inna jakaś zbrodnia zajęła uwagę ogółu i zapomniano o klejnocie Miss Remsen.
Nie przestał o tem jednak myśleć Barnes. Dumał, dumał, łamał sobie głowę i coraz większą czuł pokusę pojechania do Nowego Orleanu, by jak to czynił już nieraz wobec różnych zagadek, „chwycić za drugi koniec nitki”. Nie miłą mu była konieczność opuszczenia terenu działalności głównych osób, w owych trzech zbrodniach, które miały dlań łączność niezaprzeczalną, mimo to jednak zadecydował uczynić pociągnięcie, które niewiele, coprawda, rokując nadziei, kładło przynajmniej kres nieznośnej bezczynności. W tym celu napisał list:
Mr. Artur Randolph.

Ponieważ polecił mi Pan dostarczyć dowód, że Mr. Mitchel skradł podczas maskarady wiadomy rubin, przeto liczę na pomoc Pańską. Chciałbym posłuchać opowiadania przyjaciela pańskiego o drogich kamieniach, o czem wspomniał Pan, w czasie rozmowy naszej. Niestety, wobec mnie jest on bardzo podejrzliwy. Czyż mógłbym w jakiś sposób, z ukrycia podsłuchać. Może zechce Pan zaznaczyć, nie wyrażając bezpośrednio twierdzenia, że go Pan podejrzewa o kradzież rubinu. Jeśli, co jest niemal pewne, zaprzeczy, można zapytać, czy klejnot ten posiada historję, zwłaszcza, czy był już skradziony. Ta rozmowa może mi dać cenne wskazówki. Będę bardzo wdzięczny za spełnienie prośby mojej.

oddany
J. Barnes.
W odpowiedzi otrzymał zaproszenie do klubu na wieczór następny.
Mitchel, który wrócił tymczasem do Nowego Jorku, odwiedził dnia tego, popołudniu Thaureta w „Hotelu Hoffmana”.
— Muszę z panem pomówić serjo o kradzieży rubinu! — rzekł mu.
— Słucham z całą uwagą! — odparł Thauret i zapalił papierosa.
— Dobrze. Chcąc być w pełni zrozumianym, muszę zacząć od naszego układu. Jesteśmy pewnego rodzaju partnerami, czyli mówiąc ściślej spiskowcami. Swego czasu zobowiązałem się dostarczyć środków dla przedsięwzięcia do pewnej kwoty i uczyniłem to, jak sądzę. Niestety, straty nasze były dość poważne, mimo żeś pan mnie zapewniał, iż posiadasz... hm... pewien system, wobec którego straty są wykluczone. Czy tak?
— Doskonale, drogi przyjacielu! Byłeś pan znakomitym cichym wspólnikiem, zostawiając mi całą swobodę, płacąc i nie pytając, aż dotąd, o nic. Czy chcesz pan powiedzieć, że straty te są niemiłe i że żądasz pan wyjaśnień?
— Tak jest, chcę atoli poruszyć punkt inny jeszcze. Przyrzekłeś mi pan nie wdawać się z Adrjanem Fisherem.
— I cóż?
— Nie dotrzymałeś pan przyrzeczenia. Nie wziąłeś pan także, jak prosiłem na maskaradę kostjumu Ali Baby i dałeś go Adrjanowi Fischerowi. Czemuż to?
— Najprościej będzie, jeśli naprzód wyjaśnię straty, potem zaś dopiero przyjdę do Adrjana. Jak panu może wiadomo, nastawił detektyw Barnes na mnie szpiega, który głównie śledzi czy wygram, czy też przegram. Dlatego uznałem, że lepiej przegrywać.
— Moje pieniądze?
— Nasze pieniądze, gdyż jesteśmy partnerami. Pan poprostu zaliczkuje, aż do chwili nadejścia z Paryża moich weksli, otrzymując wzamian kwity. Jeśli masz pan tego dość, mogę zapłacić zaraz, chociaż, przyznaję, byłoby to dość niewygodne.
— Nie idzie mi o pieniądze. Ale czemuż to uznałeś pan, że lepiej przegrywać?
— Rzecz całkiem prosta. Ponieważ detektyw interesuje się tak bardzo moją wygraną i przegraną, uważa mnie widocznie za fałszerza, a podejrzenie to chcę rozwiać.
— Oczywiście. A teraz powiedz pan co to ma wspólnego z Adrjanem Fisherem?
— Wiadomo panu, że nie miałem zamiaru brać udziału w maskaradzie. Leżąc chory w Filadelfji, prosiłeś mnie pan listownie, bym wziął pański kostjum i zrazu chciałem tak uczynić. Ale przed samem udaniem się na zabawę, przyszedł do mnie właściciel wypożyczalni, ostrzegając, że był u niego detektyw i zażądał pokazania listu pańskiego. Stąd nabrałem przekonania, że Barnes będzie na zabawie.
— Słusznie, był tam istotnie.
— Wiem o tem. Dowiedziawszy się, chciałem go trochę powodzić za nos i wziąłem jeden z kostjumów rozbójnickich, ponieważ zaś Ali Baba był niezbędny, poprosiłem Fishera, by przywdział ten kostjum. Oto cała historja.
— Dobrze. To wyjaśnienie zadowalnia mnie zupełnie i racz pan przebaczyć, że pytałem, ale nie mogłem zrozumieć sprawy, a mam prawo wiedzieć wszystko. A teraz radbym wiedzieć, gdzie pan był w chwili dokonania kradzieży? Czy widział pan to?
— Byłem prawdopodobnie gdzieś w pobliżu, ale nie widziałem nic. Barnes krzyknął nagle, że nastąpiła kradzież i kazał zdjąć maski. Za chwilę podszedłem do niego.
— Trzeba było zaproponować zrewidowanie obecnych, jak wtedy, w pociągu.
— Uczyniłem to, ale odmówił. Ówczesny rezultat nie był dlań zgoła ponętny.
Obaj wybuchli wesołym śmiechem, jakby ich radowało niepowodzenie detektywa.
— Zdaje się, Barnes miał podejrzenie, iż rubin zostanie skradziony tego wieczoru i zawiadomił Van Rawlstona o obecności złodziei pośród zaproszonych.
— Doprawdy? Dziwi mnie tedy, że mimo całej chytrości, nie zdołał schwytać winowajcy.
Znowu roześmiali się obaj, a Mitchel zaproponował, by poszli do klubu. Gdy dotarli na miejsce, zawiadomił odźwierny Mitchela, że jest Randolph i chce się z nim widzieć. Poszli tedy do salonu, a Randolph zbliżył się zaraz.
— Dobry wieczór! Chciałeś mnie widzieć?
— Nic szczególnego. Przybyłem tu na kolację i chciałem mieć towarzystwo. Tyle tylko. Jedzenie, to brzemię ciężkie, możliwe do udźwignięcia tylko w dobrem towarzystwie. Mr. Thauret, czy mogę kazać dać nakrycie także i dla pana?
— Z całą przyjemnością! — odparł.
— Dobrze. Załatwię to. Tymczasem jednak muszę jeszcze napisać parę listów i proszę o chwilkę czasu. Punkt siódma spotkamy się w małej sali.
Randolph wyszedł i udał się schodami na piętro, gdzie nań czekał Barnes.
— Wszystko w porządku! — rzekł mu. — Jest tu Mitchel i ma przy sobie Thaureta. Nie rozumiem, doprawdy, skąd się bierze ta ich zażyłość, ale narazie nic nas to nie obchodzi. Będziemy jedli w małej sali i każę ustawić stół tuż przy portjerze dzielącej salę od dużej. Po drugiej stronie każę nakryć dla pana.
— To dobrze. Będę mógł w ten sposób całą rozmowę słyszeć.
— Doskonale! A więc punkt siódma, zasiadam z mymi gośćmi, a w pięć minut potem zajmiesz pan miejsce swoje.
Spełniono polecenia Randolpha. O siódmej zasiedli do stołu, a w kilka minut potem, brzęk talerzy po drugiej stronie portjery oznajmił, że Barnes został także obsłużony.
— Mam nadzieję, — zaczai Randolph — żeś już zupełnie przyszedł do siebie po owej nieznośnej chorobie, która ci nie dozwoliła wziąć udziału w maskaradzie?
— Dziękuję, jestem już całkiem zdrów. To minęło. Przykro mi tylko, żem opuścił zabawę, gdyż zdołałbym może oszczędzić Miss Remsen dotkliwej straty tego klejnotu.
— Możliwe! — podjął Randolph. — Jest to rzecz istotnie bardzo niemiła stracić tak cenny klejnot, ale możesz go z łatwością zastąpić innym. Wszakże nie brak ci drogich kamieni. Bardzo niedawno wyraziłem zapatrywanie, że człowiek, który zbiera klejnoty poto, by je chować przed wszystkimi, jest w swoim rodzaju warjatem. To też dar, jaki uczyniłeś z rubinu Miss Remsen, uradował mnie, jako oznaka poprawy. Masz pewnie podobne i możesz podarować narzeczonej inny.
— Mylisz się, Randolphie. Bardzo trudno jest znaleźć rubin podobny do tamtego.
— Jakto? Czemuż to?
— Tak jest. Ale nie mówmy o tem lepiej.
Zdziwiła Randolpha ta krótka odmowa, bowiem chociaż Mitchel nie lubił pokazywać kamieni swoich, rozwodził się z lubością nad historją każdego.
— Słuchaj! — ciągnął Randolph dalej. — Założę się o co chcesz, że nietylko możesz dać Miss Remsen rubin równej wartości, ale nawet zwrócić ten sam.
— Mam nadzieję, że to kiedyś nastąpi! — odparł Mitchel spokojnie.
— Nie zrozumiałeś mnie dobrze. Chorobę twą w Filadelfii uważam za pozór tylko. Przyjechawszy potajemnie, sam zabrałeś rubin.
— Doprawdy? Cóż cię naprowadza na tak niesłychane przypuszczenie?
— Sądzę, że w ten sposób masz zamiar wygrać zakład. Nikt inny nie mógł wyciągnąć szpilki z włosów twej narzeczonej, gdyż nikomu nie trzymałaby głowy tak spokojnie.
— Mój drogi, razi mnie, że ciągle wciągasz w rozmowę Miss Remsen, czyniąc z niej nawet wspólniczkę moją. Przebacz, ale nie jest to miła rozmowa dla gości twoich.
— Nie gniewaj się, stary przyjacielu. Nie chciałem cię martwić. Mówmy tedy o czem innem.
Nastało milczenie, a Randolph dumał w jaki sposób naprowadzić Mitchela na pożądany temat. Sądził, że jeszcze nie dokazał niczego, atoli Barnes ze słów tych i tonu wyciągnął wniosek, że jakąkolwiek rolę odegrał Mitchel, panna Remsen wspólniczką jego nie była. Był ciekawy, czy rozmowa potoczy się dalej o rubinie i nie byłoby się to pewnie stało, gdyby nie wtrącenie Thaureta.
— Mr. Mitchel, — powiedział — proszę przebaczyć, ale wzmianka pańska o szczególnym tym kamieniu pobudziła tak mą ciekawość, że byłbym niezmiernie wdzięczny za opowiedzenie jego historji, jeśli ją posiada.
— Dobrze! — zgodził się po chwili milczenia. — Niechętnie to robię zazwyczaj, ale uczynię wyjątek dla panów. Historja ta zaczyna się z odnalezieniem Mojżesza, któremu ten rubin podarowała córka Faraona. Drugi kamień, będący jego niejako duplikatem, a zupełnie podobny, znajdował się w skarbcu Faraona, który go nosił w czasie uroczystości. Wraz z wywędrowaniem żydów, rubin został zabrany i przez wiele wieków dzieje jego nie zawierają nic, coby mogło interesować. Przechowywany w świątyni przez arcykapłana przechodził z pokolenia w pokolenie.
Po upadku Jerozolimy kamień dostał się w ręce Rzymian i był własnością Cezara, który go podarował Kleopatrze, doręczając w sposób niezwykły. Zawiesił klejnot na szyi gołębia, a ptak poleciał do pałacu, gdzie królowa czekała na dachu. Atoli gołąb został napadnięty przez jastrzębia. Kleopatra poleciła jednemu z łuczników zabić napastnika, ale strzała przeszyła gołębia, który martwy i krwawy upadł jej pod stopy. Królowa zdjęła z jego szyi kamień, który od krwi przybrał barwę ciemno purpurową.
Zbytecznem jest powtarzać znaną historję Kleopatry. Ale podkreślić trzeba pewne małe zdarzenie. Jeden z kapłanów egipskich zapłonął wielką żądzą do królowej i ośmielił się dnia pewnego wyznać jej miłość swoją. Rozweselona tem kobieta, która widywała królów u stóp swoich, spytała, co jej dać może tak biedny jak on, kapłan. Zrozpaczony ofiarował życie własne. — Życie twe jest i tak własnością moją! — odparła. — Ale wy, kapłani jesteście podobno wszechpotężni. Daj mi tedy wierny duplikat tego o to rubinu, a może cię wysłucham! — Ku wielkiemu zdumieniu królowej, odparł kapłan: — Mógłbym to uczynić, gdybym śmiał. Kamień, który, królowo, posiadasz, wrócił tylko na swe dawne miejsce, gdyż mieścił się pierwotnie w skarbcu Faraona. Był tam także zupełnie wierny duplikat, ale został pochowany z Ramzesem Wielkim! — Przynieś mi go! — rozkazała władczo. Przerażony drżący kapłan poszedł do piramidy i skradł klejnot. Gdy go atoli podał, królowa wpadła w gniew. — Cóżto? Kpisz ze mnie? Czy sądzisz że ten blady kamień jest podobny do mego? — Kapłan odrzekł, że ciemna purpura kamienia powstała dopiero z krwi gołębia — Tak? — rzekła. — A więc i ten zostanie ufarbowany! Ofiarowałeś mi życie, przyjmuję to i w krwi twojej zanurzę kamień, aż nabierze takiej samej barwy! — Wykonała tę pogróżkę i oba klejnoty były odtąd jednakie.
Po śmierci Kleopatry skradła kamienie niewolnica i dostały się do Rzymu, gdzie były znane jako „egipskie klejnoty”. Pominę cały długi szereg kradzieży i morderstw związanych z tem, dość że przez całe wieki nikt się przez te kamienie nie wzbogacił, gdyż sprzedać ich nie było sposobu, aż do czasu kiedy ten oto ja kupiłem w sposób jawny i uczciwy. Każdy posiadacz poprzedni kradł te klejnoty, a nawet mordował, przeto nie mógł się przyznać do własności. Drugą rzeczą szczególną jest, że nigdy nie udało się ukryć tych kamieni tak, by ich nie znaleziono. Przy największej nawet przezorności, zawsze jakiś złodziej kradł je w niedługim czasie.
— Jakież to zajmujące! — wykrzyknął Thauret. Powiedzże pan otwarcie, czy wierzysz na serjo, by kamienie te posiadały tajemną siłę, wiodącą na ich ślad?
— Nie wiem, chociaż tak jest podobno, a wypadki ostatnie zdają się to potwierdzać.
— Jakto?
— Zainteresowany zbieraniem dużych klejnotów, udałem się na policję po okradzeniu i zamordowaniu wiadomej Róży Mitchel. Pamiętacie panowie wszakże, iż klejnoty te odnaleziono bardzo szybko i że są w przechowaniu policji. Pozwolono mi obejrzeć je i oto jeden z rubinów tej kolekcji jest niezaprzeczalnie duplikatem mojego.
— Czy pan sądzi, że właśnie obecność tego kamienia spowodowała znalezienie torebki przez policję?
Thauret czekał z napięciem odpowiedzi, ale Mitchel wzruszył tylko ramionami, jednakowoż w sposób taki, że Barnes nabrał przekonania, iż tak sądzi. A może Thauret okazywał tyle zainteresowania dlatego, ponieważ skradł kamienie i słysząc tak dziwne wyjaśnienie odnalezienia, zdziwił się. Ale najbliższe zaraz słowa jego zdały się przeczyć temu.
— Wierz pan sobie, Mr. Mitchel, ja atoli hołduję idejom nowoczesnym i uważam to za przesąd. Jak w wielu razach, przypadkowy splot okoliczności uważany bywa za dowód siły zaziemskiej samychże kamieni. Zdaje mi się, że wiem o kryjówce, gdzie nie prędkoby znaleziono rubin.
— A to ciekawe? — rzekł Mitchel.
— W wypadku, jak ten, gdy przedmiot skradziony jest mały, — objaśniał Thauret — istnieje jedno tylko miejsce bezpieczne.
— Jakież to miejsce ? — spytał Mitchel, zainteresowany tem nagle.
— Złodziej powinienby go mieć przy sobie, gdyż w razie rewizji może skradziony przedmiot wsunąć gdzieś niepostrzeżenie.
— Zupełna racja! — odparł Mitchel z pewnem roztargnieniem, ale opanowawszy się zaraz, dodał: — Ale na czemże stanęłem? Nie mam już wątku rozmowy.
— Pan Thauret wyraził przypuszczenie, że złodziej mógłby nosić przy sobie skradziony rubin! — poddał Randolph.
— A prawda, prawda, przypominam sobie. Ale postępowanie takie byłoby, zdaniem mojem, trochę zuchwałe. Gdybym ja skradł rubin, jak to nadmieniłeś, Randolphie, znalazłbym dlań kryjówkę lepszą, zdaje mi się.
— A, to zaczyna być interesujące. Powiedz tedy, gdzie ukryłbyś kamień w razie skradzenia go.
— To pytanie jest podstępne! — odparł Mitchel. — Wolę nań nie odpowiadać. Wiesz dobrze, mój drogi, że ściany mają uszy i to często.
Powiedział te słowa z takim naciskiem, że Randolphowi zrobiło się na chwilę nieswojo.
— Dodam jeszcze tylko, mianowicie, że złodziej, kimkolwiekby był, nie odniesie żadnej korzyści z kradzieży.
— Czemu?
— Poza temi dwoma rubinami niema na świecie innych, równie doskonałych w kolorze. Prawdziwy rubin barwy krwi sprzedanym zostać nie może, gdyż zarazby wyszło na jaw, że go skradziono. Zawiadomiłem wszystkich wybitnych handlarzy, że mój „klejnot egipski” zaginął, a nawet na wypadek próby przeszlifowania, szlifiarz poznałby go niezwłocznie i zawiadomił mnie, ponieważ nagroda, jaką wyznaczyłem, przekracza znacznie zarobek szlifierza.
— A gdyby złodziej był sam szlifierzem?
— I w takim razie poznałby po kolorze „klejnot egipski” pierwszy handlarz i wiedziałby, że ma go przed sobą w innym tylko kształcie.
— A może złodziej jest człowiekiem cierpliwym? Wiadomo, że cierpliwością osiąga się wszystko.
— Racja! — przyznał Mitchel. — Proszę jednak pamiętać, com powiedział. Człowiek, który obecnie posiada rubin, sprzedać go nie może.
— Zwłaszcza, jeśli ty sam jesteś tym człowiekiem! — zaśmiał się Randolph.
— Słusznie! — odparł Mitchel z powagą.
Rozmowa zeszła na inne tory i niedługo wszyscy się rozeszli. Barnes miał właśnie opuścić salę, gdy mu służący podał kartkę. Czytając ją, był zdziwiony i gniewny jednocześnie.
— Gdy Mr. Barnes zechce następnym razem podsłuchiwać, niech się rozejrzy ostrożnie, czy niema gdzieś zwierciadła odbijającego drugą stronę portjery, za którą się ukrywa.
Mitchel.
— Do stu djabłów! — mruknął. — Radbym wiedzieć, w którym punkcie rozmowy zauważył mnie. Czy przy końcu, wspominając, że zawiadomił wszystkich handlarzy, w celu wpojenia przekonania, że ktoś inny skradł rubin? Ale jeśli tak, to dlaczego zawiadamia, że mnie widział?


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Rodrigues Ottolengui i tłumacza: Franciszek Mirandola.