Strona:Guzik z kamei (Rodriques Ottolengui).djvu/135

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Nic szczególnego. Przybyłem tu na kolację i chciałem mieć towarzystwo. Tyle tylko. Jedzenie, to brzemię ciężkie, możliwe do udźwignięcia tylko w dobrem towarzystwie. Mr. Thauret, czy mogę kazać dać nakrycie także i dla pana?
— Z całą przyjemnością! — odparł.
— Dobrze. Załatwię to. Tymczasem jednak muszę jeszcze napisać parę listów i proszę o chwilkę czasu. Punkt siódma spotkamy się w małej sali.
Randolph wyszedł i udał się schodami na piętro, gdzie nań czekał Barnes.
— Wszystko w porządku! — rzekł mu. — Jest tu Mitchel i ma przy sobie Thaureta. Nie rozumiem, doprawdy, skąd się bierze ta ich zażyłość, ale narazie nic nas to nie obchodzi. Będziemy jedli w małej sali i każę ustawić stół tuż przy portjerze dzielącej salę od dużej. Po drugiej stronie każę nakryć dla pana.
— To dobrze. Będę mógł w ten sposób całą rozmowę słyszeć.
— Doskonale! A więc punkt siódma, zasiadam z mymi gośćmi, a w pięć minut potem zajmiesz pan miejsce swoje.
Spełniono polecenia Randolpha. O siódmej zasiedli do stołu, a w kilka minut potem, brzęk talerzy po drugiej stronie portjery oznajmił, że Barnes został także obsłużony.
— Mam nadzieję, — zaczai Randolph — żeś już zupełnie przyszedł do siebie po owej nieznośnej chorobie, która ci nie dozwoliła wziąć udziału w maskaradzie?
— Dziękuję, jestem już całkiem zdrów. To minęło. Przykro mi tylko, żem opuścił zabawę, gdyż zdołałbym może oszczędzić Miss Remsen dotkliwej straty tego klejnotu.