Gasnące słońce/Część druga/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Gasnące słońce
Podtytuł Powieść z czasów Marka Aureliusza
Wydawca Biblioteka Dzieł Wyborowych
Data wyd. 1905
Druk Józef Sikorski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
X.

Na samej granicy Markomanii[1] i Kwadyi, na rozległym pagórku stał duży dom kamienny, zbudowany w stylu rzymskim. Otoczony obszernym kwadratowym dziedzińcem, którego boki tworzył wysoki mur, zaopatrzony w rogach basztami, sprawiał wrażenie obozu warownego. Stawiał go widocznie wojownik, wychowany w szkole przemyślnych sąsiadów.
Dworzec ten świecił zdaleka dachem świecącym, ręka bowiem ludzka uprzątnęła na pół mili wokoło las i zmieniła niedostępne niegdyś knieje na łany urodzajne. Długie, wysokie zagony, przedzielone głębokiemi rowami, ciągnęły się przez całą dolinę, proste drogi i mosty, rzucone na potoki, ułatwiały dostęp do licznych zagród, tulących się, wbrew zwyczajowi germańskiemu, do stoków góry.
Nie barbarzyniec tu gospodarował. Wszędzie było widać ślady pracy cierpliwej i głowy, przywykłej do porządku.
Do tego domu zbliżała się w drugiej połowie marca gromadka jeźdźców, siedzących na małych koniach. Tylko dwaj mężowie, którzy wyprzedzili hufiec o kilka kroków, mieli pod sobą rosłe rumaki. Różnili się oni i strojem od reszty. Przyodziani w suknie z miękkiej wełny mieli na ramionach długie płaszcze futrzane, spięte pod szyją złotemi łańcuchami. Głowy ich pokrywały szyszaki rzymskie, a piersi — koszulki ogniwkowe.
Obaj, wydostawszy się z lasu, rozglądali się uważnie wokoło.
— Całe wojsko mógłby Serwiusz raczyć sokiem jęczmiennym przez kilka miesięcy — odezwał się jeden z nich, ogarniając rozległe pola spojrzeniem małych, głęboko pod krzaczastemi brwiami osadzonych oczu.
Po jego twarzy, popstrzonej gęsto piegami, zeszpeconej rudą brodą, przebiegł błysk radości.
— Stary Radbod sprowadził wistocie niepodaremnie z ziemi cesarskiej rzemieślników i rolników — odparł drugi, przystojny blondyn.
— I las poprzecinał drogami i litom zagrody pobudował.
— Widziałem — mruknął rudy.
— Trzebaby go naśladować — mówił blondyn.
— Chyba na to, żeby nam legiony zdeptały owoce długoletniej pracy! Na tem skończy się ta przeklęta wojna, w którą leziemy, jak bydło w ogień.
— Nie sądzę, żeby Serwiusz poprowadził wyprawę z naszą krzywdą.
— Serwiusz, Serwiusz, ciągle ten Serwiusz! — zawołał rudy żywo. — Cóż-bo takiego zrobił, że śpieszymy wszyscy na jego wezwanie. Nie sztuka być dobrym wodzem, gdy się stoi na czele jazdy legionów. Z takiem wojskiem potrafiłby każdy z nas zwyciężać.
— Śpieszymy na jego wezwanie — odpowiedział blondyn — bo Serwiusz jest naczelnikiem plemienia, do którego należymy, jest naszym księciem.
— Panem naszym i jego jest król Markomanii.
— Mówisz, jak gdybyś nie wiedział, że losy Radboda pozostawały z królem zawsze tylko w związku luźnym. Nie król prowadził naszych ojców do boju, lecz Radbod.
— Przechodząc w służbę rzymską, utracił Serwiusz prawa swojego rodu.
— I nasz król i książę Kwadów korzą się, gdy potrzeba, przed imperatorem, a mimo to nie przestają być Germanami. Serwiusz, zrzekłszy się służby rzymskiej, odzyskał znów prawa swojego rodu.
— Rzymskiego iście adwokata ma w tobie ten zaprzaniec — mruknął rudy.
— Willibaldzie! — wyrzekł blondyn, rzucając towarzyszowi spojrzenie niechętne. — Wierności, dochowywanej naczelnikowi plemienia, zazdroszczą nam nawet Rzymianie.
Rudy, zwany Willibaldem, zamilkł, przygryzając wargi.
Po chwili odezwał się:
— Nie gniewaj się, Rudlibie, ale ty wiesz, że ród Serwiusza wydarł mojemu prawo przodownictwa.
— Odebrał je wam wiec powszechny, gdy przestaliście służyć plemieniu — odparł Rudlib.
Gdyby w tej chwili był odwrócił głowę, byłby na czole Willibalda dostrzegł głęboką brózdę, która zarysowała się pionowo między brwiami. Ale on patrzył przed siebie na dworzec Radboda, który majaczył w oddali w szarej mgle dnia pochmurnego.
— Gniazdo orle — wyrzekł półgłosem.
Słowa te wywołały na usta Willibalda uśmiech pogardliwy.
Uderzył konia piętami i puścił się wyciągniętym kłusem, powściągając wodze dopiero wtedy, gdy hufiec stanął u podnóża pagórka, na którym wznosił się dom Serwiusza.
Nikt się tu snadź nie lękał napadu, brama bowiem była na rozcież otwarta. Kiedy się jeźdźcy zbliżali do muru, doleciała ich z zewnątrz wrzawa wielkiego mnóztwa ludzi.
— Serwiusz nie szczędzi soku jęczmiennego — mruknął Willibald.
— Nas ugości niezawodnie winem rzymskiem — wyrzekł Rudlib.
Rozległy dziedziniec roił się od zbrojnych. Tysiące wojowników spoczywało pod gołem niebem na skórach niedźwiedzich, racząc się piwem, które służba obnosiła bezustannie w dużych dzbanach. Że gospodarz nie skąpił trunku, dowodziły czerwone twarze, żywe ruchy i podniesione głosy.
— Rozstąpcie się! — zawołał Willibald głosem pana, przywykłego do rozkazywania.
Wojownicy usuwali się bez oporu, tworząc szeroki szpaler. Najbliżsi podnieśli na przywitanie przybyszów do góry włócznie i tarcze.
W domu spostrzeżono już nowych gości. Kiedy Willibald i Rudlib zeskoczyli z koni, ukazał się na progu Serwiusz, przebrany po germańsku. Miał na sobie suknie przylegające tak dokładnie do ciała, że wszystkie muskuły rysowały się pod niemi wyraźnie. Bogate pukle złotawych włosów czesał na tył głowy i złączył je w węzeł. Z dawnego stroju zatrzymał tylko rzymskie buty wojskowe.
Pierwszy przystąpił do niego Rudlib, i uchyliwszy głowy, odezwał się:
— Willibald i Rudlib, waszego rodu wierni towarzysze, przybywają do was, książę, z hołdem powinnym, waszemu wezwaniu posłuszni.
Serwiusz spojrzał uważnie w otwartą twarz Rudliba, uśmiechnął się do niego przyjaźnie i odparł:
— Syn Radboda wita was, szlachetni panowie, z tą samą radością, z jaką niegdyś jego rodzic ojców waszych pozdrawiał. Dom mój niech będzie waszym!
A wyciągnąwszy rękę do Rudliba, dodał:
— Szczere oczy starego Sygara, które poznaję w waszej twarzy, mówią mi, że stoi przedemną jego syn waleczny.
Rudlib uchylił powtórnie głowy.
— Pamięć nie myli was, książę — odpowiedział. — Mówi do was Rudlib, syn Sygara.
— Bądźmy przyjaciółmi, Rudlibie — wyrzekł Serwiusz.
Dwie dłonie męzkie złączyły się w uścisku serdecznym, dwie pary niebieskich, rozumnych oczu zawisły na sobie przez kilka chwil, ślubując sobie wiarę.
Scenie tej przypatrywał się Willibald z pod czoła złem spojrzeniem poskromionego kota. Gdy się Serwiusz do niego zwrócił, podniósł dumnie głowę:
— A wy, szlachetny Willibaldzie — mówił Serwiusz — zapomnijcie dawnych uraz, które waśniły nasze rody, wkrótce bowiem będziemy walczyli obok siebie w jednym szeregu.
— Stawiłem się na wasze wezwanie — odparł Willibald wymijająco.
— Spocznijcie po dalekiej drodze. Starczy i dla was soku jęczmiennego.
Rzekłszy to do drużyny swoich gości, wszedł Serwiusz do dworca, prowadząc za sobą Rudliba i Willibalda.
Jak w Rzymie, przylegała i tu bezpośrednio do przedsionka duża sala, z tą tylko różnicą, że nie miała w dachu otworu. Zamiast miękkich, jedwabną materyą krytych sof, stały ławy dębowe, zamiast wazonów z kwiatami — kołowrotki. Dwadzieścia służebnic przędło len pod okiem pani domu.
Gdy goście przekroczyli próg, podniosła się z pośród niewiast wysoka postać, ubrana w białą, szlakiem purpurowym obramowaną suknię rzymskiej patrycyuszki. Bujne, jasne włosy, spięte na karku złotą przepaską, okrywały jej obnażone ramiona miękkim płaszczem.
— Polecam twojej uwadze, Tusneldo, szlachetnych panów, Rudliba i Willibalda — odezwał się Serwiusz.
— Starać się będę, szlachetni panowie — wyrzekła Tusnelda — abyście przy naszem ognisku domowem nie uczuli braku własnych gospodyń.
Nie była to już owa nieszczęśliwa branka, zdeptana poniewierką niewoli, zwiędła w podziemiach cmentarzów chrześciańskich. Młodość i szczęście wróciły jej zdrowie i swobodę ruchów, zabarwiwszy jej twarz świeżemi rumieńcami. Zaślubiona Serwiuszowi podług obrządku germańskiego natychmiast po przekroczeniu granicy Markomanii, rządziła od miesiąca w dworcu Radboda.
— Proszę! — mówił Serwiusz, idąc przodem wązkim kurytarzem, który biegł, tak samo, jak w domach rzymskich, równolegle z pracownią pana, zakrytą z obu stron kotarami.
Gdy Willibald i Rudlib weszli do sali jadalnej, wyciągnęło się do nich kilkanaście ogromnych puharów.
— Witajcie! — zawołano zewsząd.
— Jak widzę, dzieje się wam bardzo dobrze pod gościnnym dachem księcia — wyrzekł Rudlib.
— Doskonałe piwo! — odparł jakiś otyły Markomanin, usiłując się dźwignąć z ławki, na której spoczywał, rozłożony wygodnie.
— Doskonałe — powtórzył z głupkowatym uśmiechem na zmysłowych wargach, opadłszy ociężale na skórę niedźwiedzią.
— Za dobre dla ciebie — zaśmiał się Rudlib — bo nie umiesz go pić z rozumem.
— Chciałbym widzieć, jakbyś ty po dwudziestu puharach wyglądał — bronił się grubas.
— Świeży dzban czeka, a wy tracicie nadaremnie drogi czas — odezwał się ktoś z boku.
— Mądre słowo! — mruknął grubas.
— Mądre! — przywtórzono mu wokoło z wesołym śmiechem.
Willibald i Rudlib przyłączyli się do biesiadników.
Byli to sami naczelnicy rodów, połączeni luźnym węzłem z księciem, któremu przyznawali prawo rozkazu jedynie podczas wojny. Każdy z nich posiadał własną drużynę zbrojną, składającą się z wolnych ludzi pochodzenia gminnego i licznych poddanych, zwanych litami. Oddzieleni od siebie znacznemi przestrzeniami, żyli samotnie. Spotykali się tylko na wiecach plemienia, lub w obliczu wspólnego nieprzyjaciela.
Ocierając się wskutek blizkiego sąsiedztwa z cesarstwem ciągle o cywilizacyę rzymską, wzięli z niej upodobania i nawyknienia wytworniejsze. Jedli, mieszkali, ubierali się lepiej od pobratymców, posuniętych dalej na północ, i dbali o dobre uzbrojenie swoich hufców. Wielu z nich mówiło po łacinie, karczowało lasy i uprawiało ziemię. Ich gospodarstwo rolne polegało wprawdzie głównie na hodowaniu pszenicy i jęczmienia, potrzebnego do wyrabiania ulubionego trunku Germanów; ale był to już znaczny postęp w porównaniu z życiem koczującem innych plemion.
Kiedy Willibald i Rudlib spoczęli na ławach, wysłanych skórami, wrócił Serwiusz do sali.
— Nie widzę od obiadu Mucyi — wyrzekł, pochyliwszy się nad żoną.
— Pojechała, jak zwykle, do lasu — odparła Tusnelda.
Serwiusz zmarszczył brwi.
— Nie była jeszcze nigdy tak długo po za domem — mówił — a nasze lasy nie są obecnie dla cudzoziemców bezpieczne. Włóczy się w nich mnóztwo zbrojnych, a i dziki zwierz budzi się pod wieczór.
— Towarzyszy jej zawsze stary Wunibald, obyty z włócznią i oszczepem.
— I Wunibalda pokona przemoc.
Tusnelda podniosła żywo głowę i spojrzała na męża niespokojnym wzrokiem.
— Roześlij gońców po lesie, najdroższy. Ona taka nieszczęśliwa, tak tęskni... — mówiła z prośbą w głosie.
— Sam jej poszukam.
Rzekłszy to, wyszedł Serwiusz przed dom i klasnął w dłonie.
Dwóch byłych legionistów, trzymających straż przede drzwiami, nadbiegło z pośpiechem.
— Niech mi Gonar przyprowadzi konia! — rozkazał Serwiusz.
A gdy się jeden z wojowników szybko oddalił, zapytał tego, który stał na miejscu:
— Czy nie zauważyłeś, w którą stronę udał się Wunibald z panią rzymską?
— Pojechali do świętego gaju, wodzu — odparł żołnierz.
Rozłożeni naokoło ognisk, grali Germanowie w kości.
Byli to wolni towarzysze udzielnych panów, z którymi przybyli na wiec, do stolicy naczelnika plemienia. Żaden z nich nie odłożył broni, a wszyscy pili bezustannie, jak gdyby ich żołądki miały rozmiary beczki.
Serwiuszowi, przywykłemu do karności legionów, nie podobało się to opilstwo, przeplatane ciągłemi kłótniami. Co chwila podnosił się gdzieś wpośród graczów gniewny głos. Wszczynały się bójki, rozlegały klątwy.
Wodza regularnego wojska gorszyła ta niesforność, ale książę germański zmuszał się do pobłażliwości, wiedział bowiem, że naraziłby się swoim ziomkom, gdyby im odmówił piwa, kości i prawa noszenia broni w obrębie murów domu. Jeszcze go nie obwołali wojewodą.
Dziedziniec rozbrzmiewał już od tygodnia wrzawą głosów pijanych.
Wezwani na naradę panowie markomańscy ściągali z drużynami swojemi kolejno, nie troszcząc się o to, czy zdążą na dzień oznaczony. Temu przeszkodziło polowanie, owego wstrzymała biesiada, trzeci rozstrzygał właśnie krwawy spór z wrogiem osobistym. Nikt się nie śpieszył. Germanin zbierał się do drogi wówczas, kiedy mu z tem było wygodnie.
I znów budziły się w duszy byłego prefekta legionów te same wątpliwości, które go w Rzymie niepokoiły. On nauczył się cenić w chwilach groźnych wartość każdej godziny, a jego ziomkowie trwonili nieopatrznie tygodnie. Zdołaż on nagiąć samowolnych naczelników rodów do posłuszeństwa obozowego, potrafiż zlepić z ich luźnych hufców zwartą całość, któraby mogła stawić czoło wojsku imperatora?
Pogrążony w głębokiej zadumie, wsiadł Serwiusz na konia. Kiedy go za bramą dworca owiała cisza nadchodzącego wieczoru, spojrzał w górę, w niebo i wyrzekł zcicha:
— Nieznany Boże, który patrzysz na bezprawie Romy, pomóż mi dokonać czynu zuchwałego. Bo zuchwałe jest moje przedsięwzięcie...
Dojechawszy do lasu, zadął w róg myśliwski Ponure dźwięki zatoczyły szerokie koło, podawane drzewu przez drzewo.
Kiedy się ostatnie echa rozpłynęły w przestrzeni, pochylił Serwiusz głowę i nasłuchiwał. Nikt mu nie odpowiadał.
Wówczas świsnął na konia i popędził galopem.
Ilekroć mijał jaką ścieżkę, wydeptaną przez jego poddanych, mieszkających w zagrodach, rozrzuconych w boru, powtarzał sygnał. Przebiegł już milę, kiedy pochwycił nareszcie niespokojnem uchem słaby odgłos drugiego rogu.
Odetchnął i zwolnił kroku.
Znalazł Mucyę w miejscu, w którem wykarczowany las odkrył widok na południe. Siedziała na pniu ściętego dębu, zapatrzona w ciemną wstęgę gór, tworzących granicę Markomanii. O kilkanaście kroków od niej stał wojownik germański.
Zeskoczywszy z konia, podszedł Serwiusz do owego wojownika i odezwał się do niego półgłosem:
— Doczekałeś się wnuków, a nie nauczyłeś się jeszcze wykonywać rozkazów. Nie opiekuje się dobrze niewiastą, kto pozwala jej o tej porze przebywać w lesie.
Zamiast odpowiedzi, wskazał Germanin na broń.
— Za mało jednej włóczni i jednego miecza na stado wilków — fuknął Serwiusz i zbliżył się do Mucyi.
— Tusnelda niepokoi się o ciebie, Mucyo — wyrzekł, dotykając ręką głowy Rzymianki.
Ona zwróciła do niego twarz zroszoną łzami i odparła:
— Przepraszam Tusneldę i ciebie, Serwiuszu, ale mnie gwar waszego domu męczy. Tu mi dobrze. Za temi górami...
Chciała powiedzieć: „świeci słońce rzymskie,“ lecz zamilkła.
Boleść jej nie uszła uwagi Serwiusza.
— Ty płaczesz, Mucyo? — mówił z wyrzutem w głosie. — Od chwili, kiedy przekroczyliśmy granicę cesarstwa, nie schodzą z twego oblicza cienie smutku. Daremnie jestem ci ja bratem, a Tusnelda siostrą kochającą. Cisza naszych lasów nie utuliła twojego żalu, szczera gościnność germańska nie okwieciła ust twoich uśmiechem swobodnym. Tam, za temi górami, sponiewierali cię, znieważyli, cisnęli na Pole Hańby, jak córkę wyrodną. Rzym zaparł się ciebie.
— A jednak jest on kołyską przodków moich — odpowiedziała Mucya głosem złamanym.
— Dla ciebie chciał być grobem niesławnym.
— I ten grób niesławny byłby w ziemi rzymskiej.
Serwiusz milczał przez jakiś czas, potem ciągnął dalej:
— Do Rzymu, na śmierć haniebną cię nie odeślę. Może troski, które ściągają się chmurą coraz gęstszą nad głową Marka Aureliusza, odmienią jego serce i nauczą go pobłażliwości dla Boga wydziedziczonych. Wówczas wrócisz do ojczyzny, abyś była kapłanką ogniska domowego Publiusza. Dla niego to bronię twojej głowy szlachetnej.
Lekki rumieniec pokrył bladą twarz Mucyi.
— On nie przestanie być nigdy Rzymianinem — szepnęła.
— I kamienie kruszeją pod cierpliwą dłonią czasu — wyrzekł Serwiusz. — Bądź dobrej myśli i zapomnij o trwodze dni przebytych.
Nachylił się i wziąwszy Mucyę na ręce, jak dziecinę, zaniósł ją na konia.
Ona nie opierała się.
— Przebacz, Serwiuszu, niewdzięcznej — wyrzekła — że nie umie ocenić twojej dobroci; ale tęsknota za Rzymem stłumiła we mnie wszystkie inne uczucia.
Jechali obok siebie w milczeniu, wsłuchani we własne myśli. Germanina dziwiła miłość ojczyzny, której nawet doznana krzywda nie zdołała zgasić; Rzymianka bolała nad swojem położeniem, zmuszającem ją do korzystania z gościnności zbuntowanego prefekta legionów.
Smutek Mucyi odkrył Serwiuszowi nową stronę potęgi Rzymu. Rozumiał teraz doskonale siłę olbrzymiego ciała państwowego, którego poszczególne członki czuły się częściami całości jeszcze wtedy, kiedy je obcięto, wzgardziwszy niemi.
I przypomniał sobie Serwiusz słowa Publiusza. Być może, iż ten zniewieściały naród, lekkomyślny w szczęściu, podźwignie się z upadku, gdy ujrzy nad sobą prawdziwe niebezpieczeństwo. Tylekroć już zdawało się, że cesarstwo ulegnie zemście zwyciężonych, a ono zdeptało ostatecznie zawsze najzuchwalszych wrogów.
Serwiusz podniósł ruchem energicznym głowę, chylącą się pod brzemieniem ciężkich myśli. On nie powinien się poddawać zwątpieniu, które usiłowało osłabić jego wolę. Jego obowiązkiem wierzyć w siebie i w siłę zjednoczonej Germanii.
Wyprostował się na koniu i zmarszczył brwi. Znał przecież Rzym. Nie obcą mu była jego sztuka wojenna i jego niemoc.
Już zbliżał się do skraju lasu, kiedy do jego ucha przypłynął na cichych skrzydłach nocy niewyraźny, daleki jeszcze odgłos rogów. Nie był to zwykły sygnał myśliwski. Jacyś żołnierze nadciągali, przygrywając sobie po drodze marsza wojennego. Serwiusz, poznawszy dźwięki pieśni rzymskiej, wyrzekł do Mucyi:
— Wracaj sama do domu. Już ci teraz nic nie grozi.
Kiedy się Mucya oddaliła z Wunibaldem, skrzyżował ramiona na piersiach i czekał.
To prawdopodobnie oddział Hermana, jacyżby bowiem inni legioniści ośmielili się wtargnąć w czasach niespokojnych aż do dzierżaw markomańskich? On sam, gdy jako prefekt rzymski ścigał awanturnicze bandy pobratymców, nie oddalał się nigdy zanadto od granicy cesarstwa.
I nagle przypomniał sobie Fabiusza, którego mu obfite wypadki ostatnich tygodni przesłoniły.
Gdyby Herman pochwycił tego handlarza egipskiego i dostawił go żywcem... Na samą myśl o odwecie zakrzywiły się palce u rąk Serwiusza, jak szpony drapieżnego ptaka.
On należał do rasy, która nie przebaczała nikomu zniewagi osobistej. Samowolne dzieci natury, nie nagięte jeszcze do karności społecznej, nazywały zemstę prawem i świętym obowiązkiem wolnego człowieka. Rodzonemu bratu nie zapominał Germanin krzywdy; na dobytek i życie serdecznego druha nastawał, kiedy się czuł obrażonym.
Kilkanaście lat, przebytych w legionach rzymskich, nie stłumiły we krwi Serwiusza instynktów, odziedziczonych po przodkach. Nauczył się wprawdzie słuchać, ale tylko w boju. Po za służbą obozową uważał wymiar sprawiedliwości za swoją własność wyłączną.
A ten szachraj egipski sponiewierał mu narzeczoną i urągał jemu samemu...
Wpatrzony w błękitnawe cienie nocy miesięcznej, widział Serwiusz przed sobą wyraźnie Fabiusza, drwiącego w Rzymie z jego boleści.
— Pobawiłbym się tobą! — syknął przez zaciśnięte zęby.
Twarz jego miała w tej chwili wyraz okrutny.
Pochylił się na koniu i nasłuchiwał. Pieśń rzymska zamilkła. Jacyś jeźdźcy pędzili... Już dolatywał szczęk oręża.
Serwiusz przyłożył róg do ust i zagrał pobudkę wieczorną. Odpowiedział mu taki sam sygnał.
— Herman — mruknął. — Gdyby go złowił...
Pochylił się jeszcze więcej, wytężywszy wzrok w stronę nadbiegającego hufca.
Na drodze zarysowała się czarna masa, która przybierała z każdą minutą kształty wyraźniejsze. Serwiusz rozróżnił nasamprzód szyszaki, błyszczące na ciemnem tle płaszczów i łbów końskich, następnie poznał Hermana. Stary setnik miał coś przed sobą, jakby duże zawiniątko.
Serwiusz włożył całą swoją zemstę w oczy, powstrzymawszy oddech.
— Witaj, wodzu! — zawołało sto głosów i sto włóczni zadzwoniło o tarcze.
— Co rozkazaliście panie, sprawiliśmy — odezwał się Herman. — Naczelnicy Kwadów ciągną zewsząd do waszej okolicy. Nie mogliśmy wcześniej wrócić, bo Fabiusz uciekał z kolonii na kolonię, pożyczywszy skoków od zająca. Pochwyciliśmy go dopiero na samej granicy cesarstwa.
Podniósł owo zawiniątko do góry i cisnął je przed konia księcia.
Szybko zeskoczył Serwiusz na ziemię. Pochylił się nad skrępowanem ciałem Fabiusza i zwrócił jego twarz do księżyca. Było to oblicze trupa z zamkniętemi powiekami.
— On nie żyje! — zawołał Serwiusz, rzuciwszy Hermanowi groźne spojrzenie.
Ale w tej chwili drgnął domniemany nieboszczyk i otworzył oczy szeroko.
Długo patrzyli na siebie w milczeniu kat i jego ofiara. Szyderski wzrok Germanina pił chciwie nieme przerażenie, zastygłe w źrenicach poborcy.
— Głupi niedźwiedź germański wita cię, znamienity rycerzu państwa rzymskiego, w dziedzictwie swoich ojców — zaczął Serwiusz. — Należy ci się wypoczynek po dalekiej drodze. Zgotuję ci łoże tak znośne, iż ci go nawet rozkosznisie stolicy pozazdroszczą. Nie zbudzi cię najlżejszy szelest. Będziesz mógł śnić bez końca... zawsze... Germanowie są gościnni...
I znów przypatrywał się kat ofierze swojej, rozkoszując się jej strachem osłupiałym.
Fabiusz nie ruszał się, nie odrywał oczu od twarzy Serwiusza. Tak traci drobna ptaszyna przytomność, gdy ujrzy nad sobą szpony krogulca.
— Daremnie nagromadziłeś górę złota i zbudowałeś sobie za bramą Appijską wspaniałe mauzoleum — ciągnął Serwiusz dalej — daremnie kradłeś, oszukiwałeś, kłamałeś, wydzierałeś nędzarzom ostatniego assa. W schronisku, które dla ciebie przeznaczyłem, obejdziesz się doskonale bez pieniędzy. Za wszystkie swoje miliony nie kupiłbyś w niem skibki czarnego chleba.
Teraz zaczął Fabiusz drżeć na całem ciele.
— Nie lękaj się; zimno ci u mnie nie będzie — mówił Serwiusz. — Otulę cię i okryję tak troskliwie, iż nawet powietrze nie obrazi twojej wypieszczonej skóry. Wiem, że nie znosisz chłodu naszych lasów, obowiązkiem zaś gospodarza pamiętać o wygodach gościa.
A zwróciwszy się do żołnierzy, rozkazał:
— Wykopać dół, naciąć gałęzi.
Słowa te wyrwały z piersi Fabiusza głuchy jęk. Rzucił się jak ryba, wydobyta na ląd, i zatoczył wokoło błędnym wzrokiem.
Szukał ruchem instynktownym wyjścia z matni. Nie widział go. Choćby wołał, krzyczał, nie usłyszałby go nikt, oprócz dzikich zwierząt, odzywających się w lesie.
— Połowę majątku oddam ci! — szepnął.
— Dorzucę do twoich milionów jeszcze garść złota, ażebyś nie był do ostatniej chwili pozbawiony widoku ukochanego kruszcu — odpowiedział Serwiusz.
— Uwolnię wszystkich niewolników germańskich...
— Nie zasługuje na wolność, kto znosi cierpliwie niewolę.
— Miej litość nademną... — błagał Fabiusz.
Litowałżeś ty się kiedykolwiek nad cudzem nieszczęściem?
— Nie jam zawinił... nie moje ręce ujęły Tusneldę...
— Mówiono mi, że i twoi bogowie egipscy brzydzą się kłamstwem. Módl się do nich, bo wiesz, że nie zasłużyłeś na miłosierdzie.
Powtórnie rzucił się Fabiusz i wydobył z siebie ryk chrapliwy. Potem odwrócił się twarzą do ziemi i zamknął powieki.
Szybko wykopali żołnierze mieczami głęboki dół.
— Oswobodzić mu ręce, żeby miał czem ciało rozrywać, gdy go anioł śmierci dusić zacznie — rozkazał Serwiusz.
Rozpętanego Fabiusza zaniósł Herman do żywego grobu.
Cisnąwszy za poborcą garść złotych monet, drwił Serwiusz:
— Baw się, mój gościu, bo chyba nie prędko zaśniesz. Dobrej nocy ci życzę...
Z góry posypał się chrust, a na dole miotało się ciało ludzkie. Przez krótki czas świeciły jeszcze ręce, szamocące się wśród gałęzi, potem przykryła je ziemia.
Kiedy się nad Fabiuszem wzniosła wysoka mogiła, dosiadł Serwiusz konia i przywołał do siebie Hermana. Głosem spokojnym, jakby najzwyklejszą spełnił czynność, zapytał:
— Czy zbadałeś dokładnie usposobienie Kwadów?
— Cały naród stanie do boju przeciw Rzymowi — odpowiedział Herman. — Mówiono mi także, że do księcia Kwadów przybyło poselstwo od Jazygów. I oni ostrzą miecze i hartują włócznie w ogniu.
Serwiusz zamyślił się. Obliczył siły Jazygów i wyznaczał dla nich miejsce w przyszłej wyprawie wojennej. Wiedział, że siedzieli wybornie na koniu i strzelali celnie z łuku.
Układając plan najazdu, zapomniał zupełnie o Fabiuszu. Nawet przez chwilę nie ulitowało się serce jego nad straszliwem położeniem nędznika, torturowanego przed skonaniem długim strachem śmiertelnym. I poborca, gdyby go był w moc swoją dostał, nie byłby go oszczędzał. Świat pogański nazywał miłosierdzie słabością.
Cisza spoczynku zalegała już dziedziniec, kiedy oddział Hermana stanął przed dworcem Radboda. W drewnianych szopach, ustawionych wzdłuż murów, leżeli wojownicy pokotem, obojętni na chłód nocny. Przy jednem tylko z dogasających ognisk czuwało jeszcze trzech Markomanów, pochylonych głowami ku sobie.
Coś bardzo ważnego zajęło całą ich uwagę, bo nie odwrócili się nawet, kiedy się Serwiusz do nich zbliżył.
Grali w kości.
— Mam dosyć — mówił jeden z nich, nizki, wątłej budowy towarzysz z drużyny Willibalda. — Jeżeli nie przestaniecie, zabiorę wam nawet wolność. Szczęście mnie dziś umiłowało.
— Graj dalej! — mruknął głosem ochrypłym ze wzruszenia ogromny drab z barkami gladyatora. — Cóż cię moja wolność obchodzi?
— Byłoby mi przykro dotknąć stopą twojej głowy — wyrzekł szczęśliwy gracz. — Wzrośliśmy w tej samej osadzie.
— Jeżeli taka będzie wola bogów, to dotkniesz stopą mojej głowy i włożysz mi na szyję postronek — odparł olbrzym i rzucił na pień, służący za stół, drobną monetę srebrną.
Zawirowały kości... Trzy pary rozgorączkowanych oczu śledziły chciwie ich ruch. Olbrzym przegrał. Zaklął i odpiąwszy miecz, cisnął go przed siebie.
— Ostatni mój dobytek — wyrzekł. — Rzucaj!
Po chwili przeszła broń na stronę towarzysza Willibalda.
Przy ognisku zapanowała cisza. Olbrzym, zwinąwszy pięści, patrzył ponuro na stos pieniędzy i przedmiotów, nagromadzonych przed szczęśliwym graczem. Ważąc coś stanowczego w myśli, oddychał ciężko.
— Odegrasz się jutro, Sygarze — odezwał się po jakimś czasie trzeci Markomanin.
Ale olbrzym zawołał:
— Do jutra strawiłaby mnie złość. Albo odegram się natychmiast, albo Winfryd wprzęże mnie razem z wołem do sochy, lub uczyni ze mną co zechce. Stawiam siebie za wszystko, co mi zabrałeś. Rzucaj!
Winfryd ociągał się.
— Ty wiesz, Sygarze — mówił — że słowo męża znaczy tyle, co przysięga, co wyrok starszych plemienia. Pamiętaj, że w zagrodzie czekają na ciebie żona i dzieci.
Sygar żachnął się.
— Rzucaj, kiedy mówię! — zawarczał. — Nie od ciebie będę się uczył poszanowania danego słowa.
— Upamiętaj się...
— Rzucaj! — krzyknął olbrzym.
Woli jego stało się zadość. Kości znowu zawirowały i Sygar przegrał wolność.
Długo patrzył osłupiałym wzrokiem na złowrogą liczbę, która go swobody pozbawiła, blady, niemy; potem padł na twarz przed Winfrydem i wyrzekł:
— Już nie jestem twoim towarzyszem, lecz bydlęciem. Bierz mnie...
Mógł się jednem uderzeniem pięści pozbyć słabszego znacznie pana, mógł siłą odzyskać, co mu nieżyczliwy los odebrał, mógł w końcu uciec i schronić się w nieprzebytych kniejach, ale poszłaby za nim wzgarda wszystkich mężów germańskich, dla których zobowiązanie osobiste było prawem najwyższem.
Już się Winfryd podniósł, by na znak objęcia własności dotknąć stopą głowy Sygara, kiedy się Serwiusz odezwał:
— Czy dwóch poddanych wystarczy za tego głupca? — zapytał.
Widok księcia przeraził Winfryda.
— Wygrałem go, książę — bąknął zakłopotany.
— Widziałem i nie zaprzeczam ci prawa własności, lecz szkoda ramion Sygara do pracy niewieściej. Daję ci za niego dwóch poddanych — mówił Serwiusz. — Czy dosyć?
— Sygar należy od tej chwili do was, książę.
— Będziesz służył w mojej straży przybocznej — odezwał się Serwiusz do Sygara. — Gdybyś pod moim bokiem dotknął kości, każę cię powiesić.
To rzekłszy, udał się do domu.
Sala była już pusta. Czuwała jeszcze tylko Tusnelda, schylona nad kołowrotkiem.
— Ty nie śpisz — mówił Serwiusz, całując żonę w oczy. — Zasłużył na spoczynek, kto opuścił łożnicę z gwiazdą poranną.
— Sen ucieka od żony, gdy mężowi grozi niebezpieczeństwo.
— Niebezpieczeństwo jest najwierniejszym towarzyszem wojownika.
— Pili za wiele wina... Kłócą się...
— Opilstwo i spory nie dziwią nikogo na ziemi germańskiej.
— Kilku z nich nie chce wojny... grożą tobie...
— Grożą? Mnie?
Serwiusz uśmiechnął się z niedowierzaniem...
— Przekonał ich ten rudy, co przybył przed wieczorem — szeptała Tusnelda, tuląc się do męża. — Zejdź dziś z drogi ich pijanemu gniewowi.
W tej chwili doleciała z sali jadalnej wrzawa podniesionych głosów.
— Oni się tam pozabijają! — zawołał Serwiusz i odsunąwszy Tusneldę, pobiegł do swoich gości.
Nadszedł w samą porę, już bowiem dobyli panowie markomańscy mieczów, by zwyczajem barbarzyńców rozstrzygnąć spór doraźnie. Rozgrzani winem i kłótnią, doskakiwali do siebie, obrzucając się obelgami.
— Tylko tchórz cofa się przed czynem odważnym! — krzyczał Rudlib.
— Tylko głupiec lezie w pułapkę! — wołał Wilibald.
— Po łbie tego lisa! — zawyło kilku Markomanow, otaczających Rudliba.
— Bij, zabij! — huknęli zwolennicy Wilibalda.
Błysnęła broń.
Wtem rozległ się potężny głos Serwiusza.
— Rozstąpcie się!
Ale kłębek szamocących się ciał nie odmotał się.
— Nie słuchać go! — wrzeszczał Willibald. — Jeszcze mu wojna nie oddała władzy nad nami. Bij, zabij!
Zadzwoniły miecze.
Wówczas wpadł Serwiusz pomiędzy walczących, a wytrąciwszy Willibaldowi oręż z rąk, powalił go uderzeniem pięści.
Zręczność i niezwykła siła fizyczna podziałały skuteczniej na dzieci natury, aniżeli słowa rozumne. Kiedy Serwiusz wezwał zapaśników po raz wtóry, aby się rozstąpili, nie oparł się jego woli ani jeden głos. Z niemym podziwem spoglądali naczelnicy rodów na swojego księcia.
A on, podniósłszy obnażony miecz do góry, obrzucił gromadę spojrzeniem orła i mówił wolno, oddzielając wyraz od wyrazu:
— Ja, syn Radboda, wodza waszych ojców, ogłaszam z tą chwilą w lasach, podległych mojemu rozkazowi, wojnę przeciw Rzymowi. Jeśli znajduje się między wami ktoś, kogoby siła legionów przerażała, niech wystąpi, a otworzą się przed nim bramy mojego dworca, by mógł wrócić bez przeszkody do niewiast i dzieci.
Czekał, dając panom czas do namysłu. Kiedy się nikt nie odezwał, cisnął miecz na stół i wyrzekł:
— Oto odtąd wasza wola, wasze prawo jedyne. Miecz mój będzie waszym wodzem i sędzią.
Teraz zawołał Rudlib:
— Cześć wam, książę!
I zaszumiało w sali: Cześć wam, wodzu!

KONIEC TOMU TRZECIEGO.




  1. Markomania — dzisiejsze Czechy; Kwadya — Morawia.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.