Flamarande/LI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor George Sand
Tytuł Flamarande
Data wyd. 1875
Druk A. J. O. Rogosz
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Flamarande
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LI.

Zwolna opuszczały mnie siły i omdlewałem. Nie wiem jak długo pozostawałem w tym stanie, a kiedy się ocknąłem, usiłowałem bądź co bądź wydostać się z tego okropnego położenia. Przeczołgawszy się zaledwie o dwa metry przestrzeni, uderzyłem się o schody. Obmacałem je, oburącz chwyciłem za poręcz i przekonałem się, że to schody od piwnicy „Zakątka.“ Wchodząc, zostawiłem drzwi od kurytarza otwarte, a z powrotem przebyłem je bezwiednie. Lekko podważyłem przymknięte nad moją głową drzwi od salonu — i z jakąż radością witałem światło dzienne!
Przymknąłem je skwapliwie i przytrzymałem oddech. Rozmawiano na górze, a silny głos Ambrożego odbijał się o sklepienie mojej klatki. Salcéda poznałem natychmiast po głosie. Powrócili górą, gdy ja błądziłem w podziemiu, albo może przechodzili obok mnie poboczną i prawdziwą drogą.
Chodzili po salonie i słyszałem wyraźnie jak Ivoine się dziwił, że okno zastali otwarte. — Zapomniałem sam zamknąć, odpowiedział mu Salcéde. — Zamknięto okno, a potem Ambroży znowu się odezwał:
— Teraz powinienbyś pan spać jak kamień, panie Alfonsie, jesteś pan dobrze zmęczony.
— W istocie, prześpię się godzinkę, a potem siądę do pracy.
— Oto kosz z jadłem, jeślibyś pan był głodnym.
— Zostaw go tam, dziękuję. Pamiętaj żeby dziecko tu nie szło, zadaleko jeszcze dla niego. O trzeciej będę u niego. Idź przez „podziemię“, będziesz prędzej na miejscu.
Ambroży miał więc za chwilę zastać mnie tutaj; chciałem zrazu zbiedz na dół i schować się w piwnicy, ale lęk mnie zbierał wracać znowu do tej ciemnicy. Zresztą było już za późno, wcisnąłem się więc pod wschody i Ambroży bez światła przeszedł nade mną i zapuścił się w głąb tej pieczary, wolny od obawy. Wstyd mi teraz było mego tchórzostwa, nie mogłem jednak pójść za jego śladem: Zamknął za sobą drzwi dębowe na klucz; Salcéde miał zapewne drugi.
Cisza zaległa salon. Salcéde poszedł spać albo pracować do swego pokoju. Znowu więc tylko droga oknem stała dla mnie otworem. Wyciągnąłem sznur z chrustu, gdzie go wpierw schowałem i natrafiłem na pełną butelkę z winem. Wypiłem duszkiem to zwietrzałe i niedobre wino, które jednak pokrzepiło nadwątlone moje siły.
Byłem ciekawy co też Ambroży zostawił w koszu dla Salcéda. Pustelnik „Zakątka“ był niezmiernie wstrzemięźliwy, żył jak prosty chłop. Wahałem się czy uciec zaraz, czy może raz jeszcze próbować szczęścia w wykryciu prawdy. Nigdy już nie znajdę lepszej sposobności i drugi raz nie odważyłbym się na coś podobnego. Nie wiem co za fatalność nasuwała mi uporczywą myśl, aby zobaczyć się i mówić koniecznie z Salcédem choćby miał nawet najgorzej obejść się ze mną; choćby mnie zabił na miejscu.
Trochę tego złego wina po długim poście rozdrażniło mnie. Nikczemne środki jakimi się posługiwałem, wydały mi się bohaterstwem wobec pokonanych trudności i powiedziałem sobie, że dojdę do szczytu moich marzeń jeżeli dosięgnę lwa w jego własnej kryjówce i powiem mu: Oto jestem; jako przyjaciel, jeżeli mi powiesz całą prawdę, której za jakąkolwiek cenę muszę być panem, jako wróg, jeżeli ją zataisz przedemną. Byłem podstępny względem ciebie, ale niczego się nie boję, zamiast ratować się łatwą ucieczką, przychodzę oddać się sam w twoje ręce, narażając się na straszną zemstę.
Uniesiony szaloną tą myślą, wszedłem bez zapukania do pokoju Salcéde’a.
Pan Salcéde leżał na łóżku w swojej alkowie. Zdawało mu się że to Ambroży i zapytał:
— Czy zapomniałeś czego? — Przestraszyłem się i zadrżałem od stóp do głów. Odmruknąłem coś niezrozumiałego naśladując zachrypnięty głos Ambrożego ale Salcéde nie spostrzegł się wcale, zbierało mu się na sen obrócił się do ściany i szepnął: — Szukaj sobie mój przyjacielu! Po chwili regularny i silny oddech zapowiedział głęboki sen. Zbliżyłem się aby spojrzeć na niego, ciekawy czy ten człowiek mógł jeszcze natchnąć kogo miłością.
Na pierwszy rzut oka widziałem przed sobą pospolitego górala, nieróżniącego się wcale od Ambrożego albo Michelina. Spał w ubraniu z bronzowego wyszarzałego welwetu, grube trzewiki okurzone stały na ziemi obok łóżka, ale cieniutka bielizna świadczyła o nawyczkach światowego człowieka; rysy te same delikatne, ta sama wyniosła i giętka postać. Brodę miał siwą, krótko podstrzyżoną, kędzierzawiącą się tak jak i włosy białe jak mleko. Z daleka można go było wziąć za pięćdziesięcioletniego człowieka przedwcześnie osiwiałego, ale z bliska czarne brwi i rzęsy, gładka skroń, szyja biała bez najmniejszego fałdu, usta świeże dowodziły niezaprzeczonej młodości i w ogóle pan Salcéde w tym pospolitym stroju w trzydziestym roku swojego życia wydał mi się piękniejszym jak niegdyś. Pani Montesparre mogła być nim więcej niż kiedykolwiek zajętą. — Pani Flamarande także!
Na szyi wisiał na sznurku rodzaj szkaplerza oprawionego w czarny safian. Musiał to być ten sławny bukiet spoczywający na ranie odniesionej w pojedynku; a może była tam także jaka karteczka!... bądź co bądź należało zobaczyć. Pomyślałem o Rogerze, w imię którego na tyle naraziłem się niebezpieczeństw, wszystko było mi już teraz jedno; mieć przed oczyma pewny jaki może dowód i nie skorzystać z niego było by rzeczą nie do darowania.
Zręcznie, uważnie, i w milczeniu jak kot czyhający na swoją zdobycz próbowałem czy się nie przebudzi. Dwadzieścia a może i sto razy trzymałem w rękach ten skarb i tyleż razy puszczałem go stosownie do sennych poruszeń Salcéda, kiedy instynktem wiedziony starał się zapanować nad znużonem swojem ciałem. Nareszcie, nie wiem już jakim cudem dzięki cierpliwości czy zręczności udało mi się zsunąć kulkę z guziczka zamykającego woreczek, wsunąć palce między te suche listki i wyciągnąć z pomiędzy nich zwiniętą trąbkę papieru.
W tej chwili Salcéde machinalnie położył rękę na swoim skarbie, czuł go pod palcami i nie otworzył ócz, a ja byłem już przy oknie i czytałem te cztery słowa: „Czuwaj nad naszem dzieckiem“ a pod spodem podpis „Rolanda.“ Było to pismo hrabiny; zbliżyłem się do stołu, poszukałem ćwiartki papieru tej samej wielkości, odbiłem na niej wiernie te cztery słowa, zmiąłem ją w dłoni, aby zatrzeć ślady świeżego pisma i włożyłem ostrożnie do torebki. Autograf schowałem do mego pularesu, wróciłem do salonu i tym razem byłem już gotów do drogi.
Ale nie udało mi się uwiązać szybko sznura gdy usłyszałem kroki tuż nade mną. Salcéde się obudził, i mógł mnie spostrzedz pod oknem. Chciałem przeczekać póki nie wyjdzie i zsunąłem się do piwnicy. Czekałem rozgorączkowany i niespokojny całą może godzinę, aż znużony usnąłem tak głęboko jak Salcéde przed chwilą; łatwiej by mu było teraz niż mnie zabrać drogocenny swój skarb, gdyby tylko mógł się domyśleć jakiemu podpadł losowi; ale on siedział i pracował spokojnie w swoim pokoju. Wsunąłem się w ciemny kącik gdzie czułem się bezpiecznym, dopóki by mnie nie szukano umyślnie. Usłyszałem go wkrótce schodzącego po schodkach i otwierającego podziemne drzwi dębowe ale ich nie zamknął na klucz za sobą. Poszedł tak jak Ambroży bez światła.
Przeczekałem jeszcze kwadrans, potem poszedłem po świecę: dosyć już ich wypaliłem ale wiedziałem także, że gdzie ręka kobieca nie kieruje gospodarstwem domowem tam nie liczą nigdy ile czego było, a ile jest jeszcze. Opatrzony w świeże siarniki puściłem się odważniej tajemnym kurytarzem, spostrzegłem zaraz z początku linje na ścianie pokreślone kredą, a trzymając się uważnie tych znaków wyszedłem naturalną rozpadliną ukrytą w krzakach po drugiej stronie parowu, o dwa kroki od ścieżki, na której w r. 1845 znikł bez śladu ów niby-młynarz Simon. Były tam także drzwi z zamkiem wewnątrz tunelu ale i te Saléde zostawił otwarte.
Musiał być trzeci tunel prowadzący wprost do zamku, ale nie miałem już czasu zastanawiać się nad tem, nie chciałem aby mnie widziano w Flamarande, a tak bytem blisko zamczyska, że musiałem ukryć się w gęstwinie drzew i wypatrywać stosownej chwili, aby mnie na drodze nie spostrzeżono. Głód mnie umarzał. Jak dziecko szukałem w maju poziomek, kiedy wszystko było dopiero w kwiecie.
Zbliżyły się głosy dziecięce. Schowałem się w najgęstszą krzewinę. Dzieci przechodziły tuż koło mnie szukając czegoś, a jedno z nich wykrzyknęło: Chleb zjedzony — byli tu. — Tak jest, rzekło drugie, a cóż Esperancie jesteś zadowolony?
Na słowo „chleb“ uczułem większy jeszcze głód, ale usłyszawszy imię Esperanca, zapomniałem o mojej męczarni. Podniosłem głowę i zaglądnąłem z gęstwiny. Poznałem go natychmiast, pobladł po chorobie, ale rysy mu się nie zmieniły. Do kogoż był podobny? Z rysów przypominał pana Flamarande, ale wyraz miał Salcéda. Mało co lepiej był od drugich ubrany.
Z całego ich szczebiotu, który był mieszaniną języka francuskiego i pospolitego żargonu, zrozumiałem tylko często powtarzane imię pana Alfonsa i wyraz podziemie. Żadne nie nazywało go innem nazwiskiem, nawet Esperance, którego głos rozróżniłem natychmiast, gdyż on jeden tylko mówił czystym językiem. Kurytarz ten podziemny nie był więc dla niego tajemnicą; ale odkrycie to musiało być niedawno zrobionem, a ponieważ podziemie należało do Salcéde’a, nikt nie mógł zrobić z niego użytku publicznego. Dzieci musiały tam z początku zaglądać, ale nie znalazłszy nic ciekawego a bojąc się „białej damy“, która ukazała się niedawno na wieży, zaprzestały swoich wycieczek.
Często więc zostawiał pan Saléde drzwi od kurytarza otwarte bez obawy narażenia swego dobra na zrabowanie. Nie było złodziei w Flamarande. Ja jeden tu tylko byłem złodziejem!
Z upragnieniem oczekiwałem odejścia dzieci, bo chciałem zjeść chleb zostawiony przez nich w samotrzasku na wiewiórki. Z przestrachem zobaczyłem Esperanca wyciągającego kawałki tego chleba. Nie chciał, żeby się wiewiórki złapały, znałem już dawniej jego miłość do zwierząt. Zajęty był właśnie wyciąganiem okruchów kiedy nadszedł Ambroży z ślicznem dziewczątkiem na ręku. Oddalający się już chłopak wrócił do nich natychmiast, a mała, którą Esperance nazywał Karolcią, rzuciła mu się na szyję. Była to moja pochrześnica, która przyszła na świat tej samej nocy, kiedy ja Gastona złożyłem w żłobie.
— Chodźcie dzieci, zawołał Ambroży, trzeba wracać do domu. Pan Alfons jest w zamku i gniewa się, że za późno już na chorego.
— Nie jestem już chory, patrz poniosę Karolcię.
— Nie wolno, aż za dwa tygodnie. Weźcie się za ręce i idźcie naprzód, bo jak trzepnę! — I podniósł swoją laskę, a dzieci śmiały się i cieszyły przywykłe do jego żartów.
Zazdrościłem im. Szczęśliwsi byli odemnie. Jak tylko zobaczyłem się sam, pobiegłem szukać okruszyn porzuconych przez małego w krzakach. Nic nie znalazłem i już miałem wrócić przez podziemie do „zakątka“, aby zaspokoić głód szarpiący moje wnętrzności, ale udręczone sumienie odepchnęło myśl tę ze wstrętem. Zebrałem jeszcze resztę sił i przywlokłem się o północy do Murat przez Liorant.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: George Sand i tłumacza: anonimowy.