Ewangelistka/Tom II/VII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
ŁAWKA CABRYELI.

Dużo wcześniej niż zwykle, powracając z biura, Lorie Dufresne wszedł a raczej wpadł do pani Ebsen. Bladość jego i skwapliwe zamykanie drzwi przestraszyły kobiecinę.
— Co się stało?
— Pani Ebsen, musisz się skryć, uciec ztąd, bo cię przytrzymają.
— Mnie? mnie? a to dla czego?
Lorie zniżył głos, jak gdyby sam przerażony był okropnemi wyrazami, które wymawiał:
— Pomieszanie zmysłów... zamknięcie...
— Mnie zamknąć... ależ ja nie jestem wa ryatką...
— Jest świadectwo Falconet’a... widziałem je...
— Świadectwo? Falconet’a?
— Tak psychiatry... jadłaś pani z nim obiad.
— Ja jadłam obiad?
Po chwili milczenia krzyknęła:
— Boże mój! Któregoś dnia u Birka, ten stary jegomość, taki grzeczny, a który ze mnie wyciągał opowiadanie o pani Autheman i fasoli świętego Ignacego. — Ach podły ten Birk! więc to jest owa tajemnica i okropna rana, którą mi groził. — Zamknąć mnie chcą, jak waryatkę, uwięzić, jak męża tej kobiety...
Nagle opanował ją strach, drżała jak dziecko, które ścigają.
— Mój przyjacielu, mój przyjacielu, broń mię, nieopuszczaj...
Lorie ją uspakajał, jak mógł:
— Nieopuszczę i zacznę od tego, że wywiozę panią i skryję u życzliwej osoby.
Przyszła mu na myśl Henryeta Briss, kobieta szalona, ale uczynna.
— Byleby nie wyjechała z Paryża.
Podczas gdy posłał po fiakra, pani Ebsen, tracąc głowę jak w pożarze, kiedy wszystko dokoła jest czerwone i szyby pękają, zebrała trochę rzeczy, wydobytych z szaf, nieco pieniędzy, portret Eliny i jej listy. Spieszyła się, dyszała ciężko, lecz nie mówiła ani słowa. Trwoga jej wzmogła się, gdy matka Blot, powróciwszy z fiakrem, powiedziała, że był rano jakiś jegomość i rozpytywał się o lokatorkę: kiedy wychodzi, o której godzinie powraca...
Lorie przerwał:
— Jeżeli ten człowiek jeszcze przyjdzie, proszę mu powiedzieć, że pani wyjechała w niedaleką podróż.
— Tak? Widząc pomieszanie pani Ebsen i zawiniątko źle upakowane, co leżało na ziemi, stara odźwierna zapytała po cichu:
— Czy jedzie do swojej córki?
Lorie uradowany tym pomysłem, skinął głową, kładąc palec na ustach. Na ulicy z obawy, aby go nie ścigano, gdyż jako były podprefekt, znał sztuczki policyi, zawołał na woźnicę:
— Na dworzec kolei wschodniej.
Ten mając przed sobą długi kurs, opieszale ruszał z miejsca, robiąc wpierwej różne przygotowania, bez względu na niecierpliwość pani Ebsen. Wsunięta w kącik z zawiniątkiem na kolanach, siedziała naprzeciw pana Lorie, wzburzonego zarówno jak ona.
Miał do tego słuszne powody; tegoż ranka, gdy w biurze wycinał krawieckiemi nożyczkami najświeższe artykuły o swym ministrze, wezwano go do p. Chemineau.
Ani w ministeryum Spraw Wewnętrznych, ani w żadnem innem, służba nie jest tak skomplikowana, jak w dyrekcyi bezpieczeństwa. Co też tam klasyfikacja i pudełek potrzeba do tylu rozmaitych urzędów: policya wyznań, nadzór nad cudzoziemcami, ściganie złoczyńców: wydawanie upoważnienia na ryciny. Zgromadzenia. Stowarzyszenia. Wyznańcy. Żandarmerya.
Zapewne tym to stosunkom z panami żandarmami, zawdzięcza! p. Chemineau swą nową fizyognomię; mowa jego była zwięzła, wąsy zakręcone w górę, szkiełko osadzone w oku. Lorie Dufresne osłupiał, widząc, że już nie jest kopią.
— Zła sprawa, mój kochany — powiedział dyrektor, zachowując połowę każdego wyrazu dla kosmetyku swych wąsów. — Tak, tak, wieża, ten skandal w Oratoryum, widziano cię z tą waryatką.
Lorie bronił starej przyjaciółki, zapewniając, że jest ofiarą krzyczącej niesprawiedliwości. Ale mu tamten ostro przerwał mowę:
— Waryatka, furyatka, niebezpieczna, zapakować do Ville Evrard i to jak najprędzej... Co do Aussandon’a, to zdziecinniał na dobre, odwołanie w Officiel w ciągu tygodnia. Ty również mój kochany żeby nie dawne stosunki nasze...
Zmiękczony tem wspomnieniem, Chemineau stanąwszy przed dawnym ukochanym kolegą, łajał go po cichu, patrząc mu w oczy.
— Powiedz mi, czy to nie było po prostu głupstwem? Chcieć wojować z tem, co jest w Paryżu najmocniejsze, najwyższe, najbardziej nieposzlakowane, z fortuną Authemanów. I to ty, człowiek z szesnastego maja, któremu przeszłość nakazywała milczenie. Za mało ci było jednej nauczki? Znowu chcesz umierać z głodu z dziatwą?
Nieszczęśliwy człowiek z szesnastego maja, bladł za każdem słowem. Już widział siebie pośród przepisywaczy dramatycznych i wówczas dopiero przyszedł trochę do siebie, kiedy dyrektor bezpieczeństwa pożegnał go tym frazesem zimnym i dobitnym:
— Jeżeli będziesz robił głupstwa, to cię porzucę.
W czasie długiej przeprawy z ulicy Val de-Grâce aż do mieszkania Henryety przy ulicy Sèvres, przechodząc przez dworzec kolei Wschodniej, Lorie opowiadał tę scenę swojej przyjaciółce, Nowy ten Chemineau, wywarł na nim tak silne wrażenie, iż pomimowoli, powtarzając jego słowa, naśladował głos twardy i syczący.
Nie powtórzył pani Ebsen „porzucę cię” ale powiedział, że ci ludzie są zbyt mocni, więc nie trzeba głupstw robić.
Nie miała też na to ochoty, biedna ta znękana i złamana kobieta, cała drżąca na myśl, że ją chciano zamknąć między waryatkami.
Przybyli nakoniec o zmroku, do Henryety, weszli na wschody z miękkiego kamienia, domu zamieszkałego przez robotników, przesiąkłego rozmaitemi zapachami, z których najznośniejszy wydawała ciepła mąka, z piekarni. Na drugim piętrze, zkąd czuć było malowanie i pokost, ujrzeli się przede drzwiami z napisem:

Magnabos — Dekorator.

Młoda kobieta w dużym pensyonarskim fartuchu, z czołem obwiązanem chustką umoczoną w wodzie uśmierzającej, otworzyła drzwi, w jednem ręku trzymając paletę, a w drugiem nóż do złocenia.
— Panna Briss?... Tu mieszka. Poszła po obiad dla siebie, ale zaraz wróci.
Promień światła dziennego, prześlizgał się do przedpokoju, przez nawpół otwarte drzwi z pracowni, gdzie widać było setki posążków błyszczących złotem i barwami kościelnemi. Przez to samo wejście wchodziło się do pokoju Henryety, gdzie ich wprowadzono.
W tym małym pokoiku panował okropny nieporządek: łóżko nieposłane, zarzucone było dziennikami, na drewnianym stole obok kałamarza, leżały sztućce do jedzenia i arkusze papieru zagryzmolone i zaplamione atramentem. Różaniec z grubych paciorek, zawieszony był na lustrze, nad obrazem Ś-go Jana, z barankiem w obrożce na szyi; wszędzie warstwy kurzu nigdy niezmiatanego, wszystko w tej małej celce opowiadało o życia istoty wykolejonej i dziwacznej. Okno wychodziło na ciasne podwórze, które wieczorem oświecało się światłem buchającem z piekarni.
Naprzeciw okna, tak blisko że ręką można było dostać, wznosił się ponury mur, na którym wilgoć i pleśń nakreśliły foremne heroglify, od dołu do góry, wypisujące jedno i toż samo; „Nędza i choroba, choroba i nędza.” „Witam państwa, prawdziwa niespodzianka.”
Henryeta weszła z chlebem i talerzykiem w rękach, piekarz bowiem z dołu pozwalał jej gotować przy swoim ogniu. Wysłuchawszy o co idzie natychmiast ofiarowała swój pokój i łóżko. Sama miała sypiać na kanapie, a panią Ebsen przedstawić za ciotkę przybyłą z Chrystyanii.
— Zobaczysz pani jak to przyjemnie, jacy to dobrzy ludzie ci Magnabos. On jest wolnomyślicielem, ale co za głowa, jaki ogień... Często z nim rozprawiamy. A do tego dzieci nie ma, ani jednego.
Rozmawiając rzucała rzeczy pani Ebsen bezładnie do komody. Paląca się lampa naftowa, oświecała stół, na którym pośród różnych papierów, widać było sztuciec blaszany i wyszczerbiony talerz.
Lorie pożegnał je w czasie obiadu; matka była trochę spokojniejsza, czując się zabezpieczoną, Henryeta zaś ciągle gadająca i podbudzona nietyle połoženiem pani Ebsen, jak powietrzem Paryża zanadto gwałtownem i skomplikowanem dla tej biednej anemicznej istoty.
Ten Paryż obecnie przestraszał Loriego. Nigdy jeszcze tak nie poznał ujemnej strony jego bezeceństw jak dziś. Powracając powoli na ulicę Val-de-Grâce, po obiedzie, zdawało mu się, iż stąpa po gruncie podminowanym.
Więc te rzeczy o których się czyta, są możliwe? Przecież dobrze wiedział, że pani Ebsen nie jest waryatką. Czyżby naprawdę chciano ją zamknąć, a może to była tylko pogróżka, aby się zachowywała spokojnie?
Ktoś go oczekiwał siedząc na progu drzwi. — Przypomniał sobie wczorajszego człowieka i spytał żywo, nie zbliżając się doń:
— Kto tam?
Odpowiedział ши głos Romana, ochrypły, cichy i smutny...
Roman w Paryżu i o tej godzinie!... Cóż się znowu stało?
Oto co się stało:
Zawiadomiony tegoż ranka o swem wydaleniu, za nieakuratność w służbie, dozorcy tamy czemprędzej pobiegł do Zarządu Dróg i Mostów, myśląc że to jakaś pomyłka, lecz żadnych mu tam nieudzielono wyjaśnień.
Nieakuratność w służbie i Baraquin na jego miejscu. Można sobie wyobrazić jak regularnie pójdzie służba.
Lorie miał pewne nazwisko na końcu języka, lecz Roman go uprzedził:
— Wszystko to przez Autbemanów... źli to ludzie, gorsi od artylerzystów...
Od niejakiegoś czasu, wojna była wypowiedziana, pomiędzy pałacem i tamą. Nawet mały Mikołaj, polując na Maurycego, odważył się wejść na nieprzyjacielskie terytoryum i tak został zbity przez Sylwanirę, że cały tydzień nie mógł poruszyć ani ręką, ani nogą.
Ztąd wynikła sprawa przed strażą wiejską, z rozkazu sądu w Corbeuil, lecz to nie był występek służbowy że strony dozorcy tamy, mniej zmartwionego utratą posady, niż myślą o rozłączeniu się z żoną.
Dzieci powrócą do pana i Sylwanira z niemi, to nieuniknione. Wiedział o tem i był na to zrezygnowany, jednakże...
Ponieważ godzina wybiła u Ś-go Jakuba, a Koman niechciał opuścić pociągu, pożegnał więc pana, mrugając wilgotnemi oczkami i zamykając całą boleść, w okrzyku:
— „Cré cochon” panie Lorie.
U Magnabos’ów pani Ebsen pędziła życie bardzo smutne i samotne.
Henryeta biegała po klasztorach, zakrystyach, przestraszona wyrokiem rządu o klasztorach i kongregacyach, którego blizkie wykonanie zapowiadano. Biedna matka, nie śmiejąc wychodzić, dręczyła się w tym pokoju, którego nie mogła uczynić znośnym do mieszkania, ponieważ jej burzliwa towarzyszka, dziesięć razy na dzień wpadała i wybiegała jak huragan.
Co za różnica z cichem mieszkaniem na ulicy Val-de-Grâce! Jedyną jej rozrywką było odczytywanie na murze; choroba... nędza, lub też spędzenie godzinki w przyległej pracowni.
Magnabos, rodem z Aviège, gruby, krępy, brodaty, w wieku lat pomiędzy trzydziestu pięciu a pięćdziesięciu, z żabiemi powiekami i głosem basowym, był znakomitością na zebraniach publicznych, zdobył sławę w sali, na ulicy d’Arras, ale szczególnie celował w mowach pogrzebowych.
Ani jeden z ważniejszych cywilnych pogrzebów nie odbył się bez mowy Magnabos’a. A ponieważ te ceremonie nie odbywały się tak często jakby on sobie życzył, zapisał się do loży masońskiej i w lidze wolnomyślicieli, czatując w obydwóch towarzystwach, doglądając starców, chorych, przymierzając do nich swą mowę pogrzebową, tak jakby brał miarę na jodłową trumnę, wiedząc dokładnie: coby mógł mu przynieść panegiryk.
W danym czasie, z nieśmiertelnikiem zatkniętym w dziurce od guzika, z szeroką niebieską wstążką na piersi, unoszącą się z wiatrem w deszcz i pogodę, w każdą porę roku, Magnabos stawał nad jamą wykopaną i przemawiał. Nie były to wielkie rzeczy, ale zawsze coś.
Zwolna zaczął zakrawać na kapłana. Jego mowa nabierała namaszczenia, ruchy, powagi; nieprzyjaciel księży, stawał się księdzem wolnomyślicielstwa, którego zachowywał reguły i obrzędowość, pobierał opłaty, zjadał śniadania na koszt krewnych, otrzymywał koszta podróży; gdyż Magnabos dla mów pogrzebowych udawał się aż do Poissy, Nantes, Pernon.
Ach, gdyby wolnomyśliciele wiedzieli o prawdziwem rzemiośle swego arcykapłana, malarza godeł religijnych, powlekającego farbami wszystkie te statuetki z kartonu naśladującego kamień, jakie można widzieć na wystawach ulic: Bonaparte i Saint-Sulpice. Cóż robić, żyć trzeba! — Zresztą Magnabos, tak mało się zajmował temi bożkami, jak ich nazywał.
Gdyż prawdziwą dekoratorką była jego żona, niemniej zręczna od niego.
Typ robotnicy paryzkiej, o pięknej twarzy, zniszczonej długiem czuwaniem i częstą migreną wywoływaną wonią pokostu i prostych farb, pani Magnabos od rana do wieczora, a czasami i do późnej nocy, przesiadywała przed procesyą świętych i madonn, które przybywały do niej, mając martwe usta, włosy i szaty białe; ona zaś nadawała im pełne zachwytu niebieskie wejrzenie, różnobarwne tuniki i aureole złote, jako też gwiazdy błyszczące wszędzie rozsiane.
Pani Ebsen często siadała przy jej krześle; bawiło ją kolorowanie, wycinanie ozdób ze złota malarskiego, przyklejanie emblematów zręczną ręką, do posążków powleczonych żywicą i oliwą.
Pracując nieustannie, robotnica opowiadała o ostatniej mowie Magnabos’a nad grobem jednego z braci, która mu się tak udała, że nawet w gazetach o nim pisano. On jest tak dobry, zawsze zadowolony, jednostajnego humoru, nawet kiedy czasem powracał podchmielony ze świetnego pogrzebu. Nie ma szczęśliwszej od niej kobiety, mówiła ta dzielna kobieta, chwytając się lewą ręką za głowę, z wielkiego bólu mrużąc oczy, jednocześnie prawą ręką malując Ś-go Ambrożego... tak szczęśliwej kobiety nigdy nie było na świecie.
Brakowało jej tylko dziecka, nie chłopca, bo chłopcy prędko wyruszają w świat, ale dziewczynki, którąby nazywała Matyldą, robiła jej takie loczki jak ma św. Jan i trzymałaby ją przy sobie, od rana do wieczora w pracowni, gdzie się często samotną trochę czuje.
Lecz cóż począć, zawsze czegoś brak, nawet w najszczęśliwszem życiu.
— Pani nigdy nie miałaś dzieci? — spytała się raz mniemanej ciotki Henryety...
— Owszem... — odpowiadała cichutko.
— Córkę?
Odpowiedzi nie było. Odwróciła się i ujrzała biedną kobietę całą we łzach, kryjąc twarz w dłonie.
— A... to dlatego ona tak smutna... i niechce nigdzie wychodzić!
I sądząc, że córka sąsiadki umarła, pani Magnabos już więcej nigdy nie wspominała o swojej małej Matyldzie.
Wieczorem powracała Henryeta Brissa czasami i Magnabos, kiedy robota była pilna i nie było zebrań.
W tej wielkiej pracowni, wzdłuż której przechodziła rura żelazna od komina, zawsze rozpalona do czerwoności, nie zważając na porę roku, a to dlatego, aby farby schły prędzej, gruby Magnabos kolorował obok swej żony, włosy miał płaskie, upomadowane, brodę zbyt czarną, rozpostartą na bluzie szarej, jednakże przy całej swej powadze kapłańskiej, puszczał się na zabawne dowcipy:
— Chodź tu do mnie, niech ci nakleję aureolę.
Przemawiał w ten sposób do biskupa z pastorałem, którego komicznie stawiał przed sobą.
— Żart ten ciągle powtarzany, niezmiennie wzbudzał śmiech w żonie i protest ze strony Henryety która mówiła:
— Jakto można, panie Magnabos.
Poczem rozpoczynała się dysputa.
Głęboki bas mówcy pogrzebowego, cienki głosik szalonej ех-mniszki, wznosiły się, opadały i przerywały. Przez wysokie okna, wychodzące na tłumną ulicę, po której toczyły się omnibusy i wózki ręczne, słowa: Wieczność... Materya... Przesąd... Sensualizm... wylatywały jakby z okien kaplicy, z tą kaznodziejską intonacyą, która zwykle kładzie nacisk na ostatniej sylabie.
Oboje, ateusz i wierząca, posługiwali się jednym słownikiem, przytaczali cytaty z ojców kościoła lub z encyklopedyi; z tą tylko różnicą, że się Magnabos nigdy tak nie unosił jak Henryeta.
Ciągnąc dysputę, malował grubo umoczonym pędzlem w żółtej farbie, brodę św. Józefowi lub warkocze św. Perpetui.
Do tego koncertu Lorie Dufresne dołączał czasami swą notę uspakajającą. Zbadawszy ostatniemi czasy protestantyzm, posiadał o tem wyznaniu najświeższe wiadomości, które wygłaszał z całą powściągliwością języka administracyjnego. Jego pobłażliwe zdania, zamiast uspokajać, rozdrażniały spierające się strony.
Siedząc w ciemnym kąciku, ażeby ukryć swe łzy, niema i nieruchoma, jak te szeregi małych świętych, których zrezygnowane profile, odbijały się na białej ścianie, pani Ebsen smutno rozmyślała nad błahością różnicy wyznań, kiedy ludzie posługują się niem do złych i niesprawiedliwych czynów. Jak śród snu ciężkiego, przysłuchiwała się piorunującym słowom Magnabos’a zapowiadającego, iż nastąpił czas zniesienia wszelkich przywilejów, ponieważ już się przeżyły.
Magnabos mylił się.
Pośród walących się starych przywilejów, pozostał jeden nienaruszonym, starczący za tamte wszystkie; tyrania wyższa nad prawa i rewolucye, wzrosła przez zniszczenie dokoła niej poczynione; jest to: bogactwo, prawdziwa siła tegoczesna, równająca wszystko bezwiednie i bez wysiłku. O! bez najmniejszego wysiłku.
Biedna matka zmuszona ukrywać się jak zbrodniarka, wydalony z posady dziekan i poczciwy Roman, tak haniebnie wypędzony z tamy, niedomyślają się nawet jak dalece Authemanowie nieprzyczyniali się do ich nieszczęścia.
Wszystko to się dokonało po za nimi, bez ich wiedzy, naturalną mocą rzeczy, przewagą pieniędzy, ogólnem płaszczeniem się przed bożyszczem. I podczas, kiedy się dokonywają te nizkie i okrutne sprawy w ich imieniu, oni sami pędzą żywot zacny i spokojny; pani w Porcie Zbawiciela, przeniósłszy się tam w pierwsze piękne dni wiosny, bankier zaś po za kratką przy źródle potoku kryształowego, nieustającego, niewyczerpanego, który utrzymuje wielką rzekę złota, na równi z jej wyniosłemi brzegami.
Codzień o godzinie piątej, kareta Authemana zabiera go i unosi z całą rączością koni, do żony. Nic punktualniejszego nad czas tego odjazdu; według tej chwili, urzędnicy kantorowi regulują swe zegarki i rozjaśniają twarze zasępione obecnością zwierzchnika.
Jakież to było ogólne zdziwienie, kiedy w pewne czerwcowe popołudnie, o godzinie trzeciej, wstał i opuścił biuro. Przechodząc koło posługaczy, powiedział:
— Idę na górę. Skoro tylko Piotr zaprzęże, dać mi znać.
— Czy pan nie chory? — pytano się.
— Ani mniej, ani więcej, jak zawsze — odpowiadano.
Zawzięcie macając i drapiąc spuchnięty policzek, powoli wstępował na szerokie wschody, gdzie echo, jak w starym kościele, odbijało kroki jego ociężałe i zniechęcone. Wszedł do apartamentu, w którym spuszczone rolety, brak dywanów i obicia, czyniły go jeszcze rozleglejszym i uroczystszym. Udał się do parlatoryum, gdzie się zgromadzano na modlitwy; ławki były zsunięte w koło ścian, pokrytych sentencyami biblijnemi, biurko, na którem leżały zielone teki w porządku ułożone, wspaniały salon z meblami z pierwszego cesarstwa, w pokrowcach w smaku sukien owoczesnych — stanął nakoniec przed wysokiemi drzwiami, z rzeźbą w stylu poważnym.
Był to pokój jego żony.
Od czterech lat, drzwi te uporczywie zamykały się przed jego szczęściem.
Z początku zachowywano formy przyzwoitości, pozorowano zmęczeniem, chorobami kobiecemi, które panie umieją udawać w razie niechęci; potem przyszła kolej prostej odmowy bez wyjaśnień i zasuwki mocno w starym murze osadzone.
On wcale nie protestował, czyniąc spełnienie swych życzeń od niej samej zależnem. Lecz wiele to razy w nocy, marzył w tym wielkim salonie, tak samo jak i w korytarzu w Porcie Zbawiciela, przysłuchując się równemu i spokojnemu oddechowi swojej Joanny.
Myślał: „Sprzykrzyłem się jej, to wstręt, odraza...” i tak jak w młodości oddał swój policzek staraniom doktorów; lecz okropny nocrus dziedziczny, naigrawał się ze wszystkich leków.
Operacye nieprzyniosły żadnej ulgi. Wykorzeniana choroba, wznawiała się jeszcze ohydniejszą za każdym razem i rozciągała się jak siny pająk na całej jednej stronie twarzy.
Wówczas rozszalały, upokarzając w swem sercu miłość, która go niechciała, Autheman próbował rozpusty.
Kiedy na chodnikach dowiedziano się, że bogaty Autheman rozpoczyna polowania, napędzono zewsząd zwierzynę, jak w lasach królewskich. — Lecz ten wykwintny kochanek kobiety czystej, nie umiał się wziąść do rzeczy.
Pierwsza kobieta, którą mu sprowadzono, lat osiemnastu, soczysta i pełna jak piękny owoc przejęta była szalonym strachem, z twarzą ukrytą w nagie ramiona, na widok człowieka, którego miała kochać, drżąc po cichu wyjąkała: „Boję się.“
On zaś zdjęty litością dla tego białego ciała niewolnicy na sprzedaż wystawionej, powiedział:
„Ubieraj się, zapłatę pomimo to otrzymasz.”
Druga rzuciła mu się na szyję, otaczając go namiętną pieszczotą. Tę byłby zabił...
Stanowczo, dla niego jest tylko jedna kobieta na całym świecie: jego żona, ale ta go niechce. Dlatego postanowił umrzeć.
O tak! śmierć jest jedyną ucieczką dla wydziedziczonych — i to śmierć szalona, okrutna, mścicielka; jedno z tych samobójstw z gniewu, które zakrwawia resztkami ciał ludzkich: twarde chodniki, kraty żelazne pomników zakończą życie przepełnione okropną nędzą i nieuleczalną chorobą, pośród narzekań i bluźnierstw. Taką to on śmierć wybrał.
Zabije się tegoż wieczora, tam, blisko niej. — Lecz naprzód chciał jeszcze, po raz ostatni ujrzeć ten pokój.
Duży pokój, z obiciem jedwabnem, koloru synogarlicy, z lekko złoconemi buazeryami. Duchowość jego żony odbijała się w tem delikatnem obiciu i tegoż samego koloru meblach, tak świeżych jak w dzień ślubu, przed jedenastu laty.
Biedny Autheman bez imienia... którego nikt, nawet matka, nie nazywała Ludwikiem. Biedny Autheman bogacz, biedny brzydal!...
Rzucił się bezładnie na łoże miłości, zmienione dla niego na łoże śmierci, zagłuszał krzyki gniewu i namiętności, gryząc poduszkę, szarpiąc grubą kotarę.
I któżby uwierzył, widząc go tak płaczącego głośno jak dziecko, że to ten sam Autheman w rękawiczkach, sztywny i zimny, jakim go lokaj zastał po chwili, stojącego w przedpokoju przed klatką papugi.
Każdego roku klatkę z ptakiem przewożono do Portu Zbawiciela, ku wielkiemu zgorszeniu Anny de Beuil; dochodzącej do wściekłości, gdy słyszała jak zakrzywiony dziób starej heretyczki, wołał: „Mojżeszu, Mojżeszu!”
Tym razem, dobrowolnie lub też przez nieuwagę, zapomniano o papudze; i leży ona w klatce na ziemi, z głową opuszczoną, z łapkami zesztywniałem! śród konwulsyj, przed lusterkiem rozbitem, w którem się odbijały puste naczyńka do picia i jadła.
Już nikt nie posłyszy wołania Mojżesza; nic izraelskiego w domu renegata nie pozostało
. Autheman przyglądał się chwilę i wyszedł bez gniewu; chłodno powiedział stangretowi:
— Pilno mi, Piotrze.
Kareta pomknęła, pędząc przez ulice, nadbrzeża, smutne przedmieście Ivry, zczerniałe od składów węgla, pełne chatek robotników i ciężkiego dymu z kuźnic. Jest to dzielnica nędzy i powstań, po której rzadko przejeżdżające powozy zarzucane bywają przez okna gnojem i błotem.
Lecz kareta bankiera od tak dawna przebywająca tę drogę, dobrze jest znana ludności w Ivry, nie ma się czego obawiać, zamknięta jest bowiem jak lektyka trędowatego, nawet pomiędzy zbożem i falującemi łąkami, ozłoconemi czerwonem słońcem.
W taki to sposób podróżuje ten bogacz, wychodzący z więzienia wówczas, kiedy się odmyka przed nim krata i kiedy może swobodnie napawać się miodowym zapachem pacolonii rozpościerającym się ponad martwą ciszą Portu Zbawiciela.
— Gdzie jest pani? — spytał, podczas gdy koń jego błyszczący i dumny, gryzł spienione wędzidło.
— W parku, na ławce Grabryeli.
Na tej porosłej mchem ławce, półokrągłej, łączącej górne poręcze wschodów i utajonej, jak gniazdko, pomiędzy gałęziami starej lipy, piękna Gabryela, niegdyś musiała gruchać miłośnie, wzdychać przy śpiewie i słówkach zalotnych, w takie wieczory jak dzisiejszy, kiedy brzęczą pszczoły i rozchodzą się wonie ciepłych powiewów.
Dla Joanny Autheman, ten kącik był prostem obserwatoryum. Gdy nie była w Ustroniu na rozmowie z Bogiem, ztam tąd pilnie śledziła przez gałęzie porządek domowy, regularną linię szpalerów grobowych, kwater kwiatowych i ogród warzywny, na grzędach którego wzdłuż błyszczały szklanne klosze.
Służba wiedziała o tem i kiedy „Pani była pod drzewem”, w pałacu szło wszystko dokładniej i surowiej jak zwykle.
— Dusza łaknąca połączyć się z Bogiem, winna zapomnieć o wszystkich rzeczach stworzonych, o wszystkich znikomych istotach.
Ten zimny głos żony, dolatuje do ucha bankiera, wchodzącego po krętych stopniach.
Odpowiada jej szlochanie Watsonowej; biedna kobieta, wróciła z misyi, jeszcze więcej wzburzona, zbolała niż kiedykolwiek, z niewygasłą pamięcią o dzieciach, odzywającą się w jej sercu.
Joanna się oburza i łaje, bynajmniej niewzruszając się jej łzami, albowiem Chrystus udzielił jej: dar siły.
— Dzień dobry — rzekła do Authemana, prędko nadstawiając mu czoło, ażeby dalej ciągnąć rozmowę; lecz on przemówił tonem władcy.
— Mam z tobą do pomówienia, Joanno.
Z błysk u jego oczu, z nerwowego uściśnienia ręki, zrozumiała, iż nastąpiła tak długo odkładana chwila wyjaśnień.
— Odejdź, moja córko — powiedziała do Watsonowej i oczekuje z wyrazem twarzy zmordowanym i strasznym kobiety, która nie kocha i wie dobrze, że jej będą mówić o miłości.
Usiadłszy przy niej na ławce, Autheman szepcze:
— Dlaczego cofasz swą rękę, Joanno? Dlaczego odbierasz to, coś mi oddała? Tak, tak, rozumiesz mnie dobrze. Nie układaj kłamliwego wejrzenia. Oddałaś się mnie, dlaczegóż się cofasz.
Potem, w słowach prędkich i palących, stara się dać jej pojąć czem była dla niego.
Po dzieciństwie samotnem i niedołężnem, młodość bez radości, bojąca się pokazać na świat; w chwilach miłości i podbojów, bolesne poczucie brzydkiego owadu, kryjącego się pod kamienie, aby niebyć zmiażdżonym.
Oto pewnego dnia, zjawiła się ona nakoniec, otoczona taką jasnością, iż czuł się odrodzonym, ożywionym. Nawet te udręczenia miłosne, cierpienie, kiedy ją widział z Deborą pod więzami cierpienie przemawiające doń: „ona mnie nigdy nie zechce.” Nawet to było słodkie, ponieważ od niej pochodziło.
— Czy przypominasz sobie Joanno, kiedy matka przyszła cię prosić o rękę? Spędziłem całe popołudnie tu na tej ławce w oczekiwaniu. O bez niecierpliwości i bardzo spokojny. Mówiłem sobie: „Jeżeli ona nie zechce, umrę.” Wiedziałem nawet jak umrę, wszystko przygotowane było do tego... Spójrz na mnie. Wiesz dobrze, że nie lubię czczych słów. Widzisz mnie przed sobą, jak jedenaście lat temu, mam silne postanowienie umrzeć, jeżeli odmówisz; godzina i miejsce już są obrane... Wyrokuj!
Znała go jako poważnego i szczerego człowieka i strzegła się wymówić „nie”, którego potwierdzenie mógł wyczytać w jej oczach, jak w mimo wolnem cofaniu się całej jej istoty.
Łagodnie zwraca go do uczuć chrześciańskich, wiary kojącej, do prawa Boskiego, które zabrania nam porywać się na swe życie.
— Bóg? Ależ to ty jesteś mym Bogiem!
Potem, były to raczej całusy niż wyrazy, jąkanie namiętne:
— Bóg! To twoje usta, twój oddech, twoje ramiona, któreby mnie otoczyły, to twoje nagie ramię, na którembym usnął. W tej świątyni do której mnie wprowadziłaś i nad cyframi palącemi oczy, zawsze o tobie tylko myślałem. Tyś była moją odwagą w pracy, moim zapałem w modlitwie. Teraz odebrałaś siebie... Jakże chcesz żebym wierzył? Żebym żył?...
Powstała oburzona, że się odważa tak bluźnić wobec niej.
Lica spłonęły rumieńcem, był to ogień tego świętego gniewu, na który pismo zezwala, mówiąc: Oburzajcie się ale nie grzeszcie.
— Dosyć, ani słowa więcej... Zdawało mi się, iż mnie rozumiesz... Bóg i moje dzieło!... Reszta nie istnieje dla mnie...
Była piękną w tej postawie, cała drżąca, ona której nic wzruszyć nigdy nie mogło, z zielonemi źdźbłami, spadłemi z lipy na jej czarne włosy, z czem jej tak było do twarzy.
Zachwyca się nią przez chwilę, przenika ją tem okropnem wejrzeniem pełnem ironii, prześlizgującem się po opasce.
— Czyż istotnie Bóg jest przeszkodą? Czy też moja potworna brzydota?
W każdym razie zna ją dobrze. Jest to „nie” osoby nieubłaganej.
— Nie omyliłem się — powiedział wstając i powracając do zwykłego tonu poważnego i zimnego, tonu bankiera, dodał: wiedziałem, że mój dzisiejszy krok będzie daremny, alem niechciał by między nami było nieporozumienie.
Zrobił parę kroków do odejścia, lecz się zatrzymał i spytał:
— A więc nigdy?
— Nigdy.
Dokąd idzie? Spojrzał na zegarek i pospieszył ku domowi, jak człowiek bojący się spóźnić na schadzkę.
Niechaj idzie, Bóg karze buntujące się dusze.
Nie zajmując się nim więcej, zaczęła się modlić, ażeby uspokoić swe drżenie wewnętrzne i zetrzeć zmazę pozostałą na jej duszy od tego nawoływania jej ku ziemi.
Modli się i uspokaja, tymczasem wieczór zapada, gałązki drgają. Wielkie ćmy zastępują motyli na ogrodowych geraniach, niknących powoli w cieniach bezksiężycowej nocy.
Widać tylko plant drogi żelaznej i światło migające dwóch latarń wypukłych, ukazujących się na zakręcie Sekwany.
Wieczorny pośpieszny!
Przebiega jak grzmot i błyskawica, Joanna, dla której jest on sygnałem obiadu, schodzi ze wschodów, odmawiając ostatni werset modlitwy i patrzy na niego jak znika śród nocy, niedomyślając się, że ją czynił wdową, Tegoż samego wieczora, odnaleziono Authemana śród ruchu z latarniami, pomiędzy odchodzącym i nadbiegającym pociągiem.
Kapelusz, laska i rękawiczki leżały złożone w porządku na balustradzie tarasu.
Ciało odrzucone daleko, zmiażdżone, leżało po obu stronach drogi, głowa tylko pozostała nietknięta; nie zasłonięta opaską, bardziej widzialna i okropna jak kiedykolwiek, wyglądała ohydna rana, jak pająk z długiemi chwytnemi nogami, ciągle żywa i pastwiąca się nad swoją ofiarą.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.