Ewangelistka/Tom II/VI

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Alphonse Daudet
Tytuł Ewangelistka
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. L'Évangéliste
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
W ORATORYUM.

Przy świątyni w Oratoryum, westyak, w którym się ubierają kaznodzieje, złożony jest z dwu pokoików. Całe ich urządzenie stanowią wielkie szafy w murze, krzesła wyplatane, biały stół drewniany i piec fajansowy. Aussandon, otoczony pastorami kolegami z fakultetu teologii, rozmawia tam półgłosem i ściska wyciągnięte ku niemu ręce. Tymczasem z zewnątrz słychać, jak powozy przybywają i stają przed dwoma krużgankami świątyni, jak tłum wchodzi wszystkiemi drzwiami i rozprasza się po korytarzach , gdzie się popadały ciemne mury.
Stary dziekan mający, stanąć na kazalnicy, przywdział czarną sutanę i biały rabat, ten ubiór surowy, właściwszy w sali sądowej, niż w kościele, odpowiedni jednak dla stanu kapłańskiego, dla księdza, który w kościele reformowanym uważany jest za prostego adwokata Boga.
Tak, Aussandon występuje dziś jako adwokat, przerzuca na stoliku dokumenta świadczące przeciw Authemanom.
Od pięciu miesięcy obmyślał tę sprawę i wahał się z powodu następstw grożących jemu i rodzinie: ciągle śledząca go „Droga” była też na przeszkodzie.
Nareszcie musiała ona pojechać do Commentry, gdzie się jej wnuk urodził; dziekan widząc w tem miłosierdzie Boże nad czystością i spokojem jego sumienia, również jak nad obawą, płynącą z ubóstwa, wziął się natychmiast do dzieła.
Dwa wieczory potrzebował tylko pracować nad mową, do której materyały oddawna huczały mu w głowie, że bliski był szału. Ukończywszy ją, poprosił kaznodzieję zapisanego u wejścia do świątyni, aby mu ustąpił swej niedzieli. Od tygodnia cały protestancki Paryż wybierał się usłyszeć znakomitego dziekana, którego głos milczący od lat wielu, zagrzmi po raz ostatni z kazalnicy, jak Bossuet’a na obłóczynach panny de la Vallière.
Powozy zajeżdżają tłumnie, słychać trzask otwierających się drzwiczek, głośne szastanie się wykwintnej liberyi, oraz szmer publiczności tłoczącej się w korytarzach; co chwila otwierają się drzwi do westyaka i wchodzi dyakon, ktoś ze starszyzny, albo członek konsystorza.
— Dzień dobry...
— Dzień dobry, dzień dobry, panie Arlès.
— Nie widziałem afisza... o czem pan będziesz mówił?
— O Ewangelii przypadającej na dzisiaj... Kazanie na Górze.
— Będzie ci się zdawało, żeś w Mondardier, pomiędzy swymi drwalami.
— Nie, nie; dla Paryża będę mówił... Miałem coś do powiedzenia przed śmiercią...
Stojący obok niego kolega z fakultetu teologii odchodząc szepnął po cichu:
— Ostrożnie, Aussandon...
Dziekan potrząsa głową w milczeniu: znane mu są te rozważne przestrogi, aż nadto długo ich słuchał.
Nie poszedłże on jeszcze raz do pałacu Authemanów, chcąc się dowiedzieć od tej niemiłosiernej kobiety, jednej tylko rzeczy: gdzie przebywa Lina. Pragnął sam pójść po tę biedną, zbłąkaną duszę — i oddać ją macierzyńskim pieszczotom. Pani Autheman ciągle odpowiadała:
— Nie wiem... Bóg ją zabrał.
Gdy pastor zagroził, że ją publicznie oskarży podczas nabożeństwa, odrzekła:
— Uczyń to dziekanie, pójdziemy się przysłuchać.
— A więc usłyszysz bezecna!
Uniesiony gniewem wstępuje po omacku na czarne kręcone wschodki, prowadzące do kazalnicy, otwiera nizkie drzwiczki i staje śród światła i powietrza olbrzymiej nawy.
Stary kościół Oratoryanów, ustąpiony protestantom przez konkordat, jest najrychlejszą i najokazalszą z paryzkich świątyń.
Inne, zwłaszcza też nowe, nie usposabiają tak dalece do uczuć religijnych. Arystokratyczna świątynia z ulicy Roquépine, w kształcie białej rotundy oświetlonej z góry, przypomina targ i skład na zboże. Sala Ś-go Andrzeja, kościół wolnomyślicieli z wielkiemi jakby galerye trybunami, podobna jest do sali koncertowej. Oratoryum zaś skupia i symbolizuje cały dogmat reformy religijnej i czystego chrystyanizmu, bez świec, bez obrazów, na ścianach nagich, widać tylko wyjątki z hymnów i wersetów.
W łuku kaplic, prawie całkiem zamurowanych zachowano kilka trybun, zniesiono chór, w miejscu ołtarza postawiono organy. Całe życie świątyni skupia się w kazalnicy i dokoła długiego, zazwyczaj dywanem przykrytego stołu, na którym w niedzielę wyznaczoną do przyjmowania komunii, stoją koszyki i kielichy ze srebra przerabianego złotem.
Jest to jedyna okazałość tego miejsca. Prostota jego, którą powiększa jeszcze wysokość sklepień i tajemniczość kolorowych szyb, staje się uroczystą, gdy Oratoryum jest tak pełne, jak dziś, gdy się roją ludzie na ławkach, w trybunach i na nierównych stopniach u wejść.
Ponad głównemi drzwiami płomieni się szyba przedstawiająca wielki krzyż legii honorowej z szeroką wstęgą purpurową, na pamiątkę pierwszego pastora, udekorowanego po konkordacie. Rozpościera on promienie po całej świątyni, rzuca różowe cienie na mury, na piszczele organów i kielichy do komunii u stóp kazalnicy, gdzie wszystkie oczy szukają pastora.
Aussandon jest niewidzialny jeszcze; ukryty w ciemnym kąciku, czeka żeby mu serce bić przestało ze wzruszenia, jak zwykle, kiedy przychodzi bronić sprawy samego Boga.
Z tą zdolnością, jaką mają mówcy i aktorzy, rozpoznawania osób będących w sali, zauważył nieobecność Authemana w ławce dygnitarzy, lecz za to napotkał naprzeciwko siebie jakby naturalny punkt do celowania; wyprostowaną postać bankierowej: jej bladą główkę, której natężone spojrzenie pali go magnetycznie z oddalenia.
Tam, w trybunie, ta postać pochylona, poobwijana w czarne woale, to matka, która się stawiła na wezwanie, wzruszona — ach, jak wzruszona! Ona wie, że nareszcie godzina sprawiedliwości wybiła; że dla niej wielki ten mówca wstąpił na kazalnicę, dla niej jest cały ten tłum bogaczy, znakomitości, te szeregi powozów u drzwi i ta błoga muzyka, wraz z którą łzy jej ku niebu się wznoszą.
Dla niej ta ewangelia, którą zaczyna lektor i te cudowne wersety z kazania na Górze, jak lekki wietrzyk, chłodząc jej spieczone powieki: „Błogosławieni smutni, albowiem będą pocieszeni... Błogosławieni łaknący i spragnieni sprawiedliwości, albowiem będą nasyceni.“ O, tak... smutni... o, tak... łaknący i spragnieni sprawiedliwości...”
Za każdą aluzyą biblii, ściskała za rękę Lorie’go, który siedział obok niej, tak drżący prawie, jak ona. Chór kobiet, przy towarzyszeniu organów, zaczął śpiewać psalm Marot’a:
Panie, wysłuchaj głosu sprawiedliwego. Usłysz głos wołający do Ciebie.“
Ten wykrzyk jej rozpaczy, wzlatuje ku wysokim sklepieniom na skrzydłach głosów świeżych i młodych, jak jej Eliny.
Aussandon wynurza się nareszcie z ciemności: pomimo lat siedemdziesięciu pięciu, wyniosłą postać trzyma prosto, zarówno jak potężną głowę; odbijającą od białego rabatu na kapłańskiej szacie. Silnym głosem akcentuje werset, służący mu za tekst dnia tego:
Panie, Panie, czyśmy nie prorokowali w Twojem Imieniu. Czyśmy nie wypędzali szatana w Twojem Imieniu. Czyśmy nie spełniali cudów.“
Następnie zaczął mówić z wielką prostotą, zniżonym głosem, bo to człowiek odzywał się po Bogu.
„Bracia moi, przed trzystu laty Piotr Ayraut, adwokat w parlamencie, uczony i mędrzec, miał nieszczęście stracić jedynego syna, dzięki jezuitom, którzy zwabiwszy go do zakonu swego, nigdy już mu się nie dali zobaczyć z rodziną. Rozpacz tego ojca była straszna i tak wymowna, że król, parlament, nawet papież, wdawali się w tę sprawę, chcąc mu przywrócić syna, który się jednak nie odnalazł. Piotr Ayraux napisał wówczas swój piękny traktat o władzy ojcowskiej, poczem położył się i umarł z rozdartem sercem... W trzysta lat później, protestanci, chrześcianie reformowanego kościoła, wznowili ohydny ten zamach.”
Tu, wielkimi rysami opisał zniknięcie dziewczęcia i niezwalczoną boleść matki.
„O, ta nie napisała traktatu, nie poruszyła królów, ni parlamentów... jest to jedna z tych maluczkich, wzmiankowanych w Piśmie Świętem; ona ma tylko łzy do rozporządzenia i wylewa je ciągle, ciągle, potokami...”
Dotąd ani jednem słowem nie wskazał na winnych, nie dotknął żadnej osobistości. Publika stara się odgadnąć, wątpi jeszcze... Lecz gdy począł mówić o kobiecie z nielitościwem sercem, kryjącej się pod płaszczykiem szanowanego imienia i ogromnego majątku, wszyscy zrozumieli, że się to bezpośrednio odnosi do pani Autheman, której głowa bynajmniej nie odwróciła się od mówcy, a woskowo żółta twarz nie pokryła się rumieńcem.
Jednakże donośny głos Aussandon’a grzmi i huczy, jak burza górska, przez echa odbijana. Oddawna świątynia Oratoryum przyzwyczajona do frazesów zaokrąglonych, ślizgających się po powierzchni szablonowych, nie słyszała słów tak śmiałych i prostych, takich obrazów natury napełniających nawę balsamiczną wonią. Aussandon przywracał Pismu Świętemu tej księdze ludów koczujących i z pod gołego nieba, pierwotny wdzięk i blask.
Jakże piękną wzgardą ogarnął, niewymieniając go, stowarzyszenie ewangelistek i wszystkie pobożne instytucye tego rodzaju. Nazywał je naroślami na chrześciańskiem drzewie, pasożytami, co je pożerają.
Ażeby drzewo zachowało siłę i soki, trzeba wyrzynać te naroście. Stary kapłan wyrzyna je też: piętrzy całe stosy publicznych zeznań, scen mistycznych i ekstatycznych, na tych posiedzeniach Aissa-Ouas. Jest ono mniej śmieszne, ale okrutniejsze od sabbatów „Wojska Zbawienia” pokrywającego Paryż afiszami olbrzymiemi stawiającego na chodnikach ulic młode dziewczęta, przyodziane całe w reklamy i rozdające je arkusz po arkuszu.
Naraz z gestem szerokim i śmiałym, jak gdyby chciał sięgnąć po za kazalnicę i świątynię, rozedrzeć kamienne sklepienie i tajemnicę obłoków, — zawołał:
„Boże dobry, Boże miłosierny, pasterzu ludzi i gwiazd! Patrz, jak komiczną karykaturę robią z Twej boskości na wizerunku swoim. Chociażeś się zaparł i wykląłeś ich w Twem kazaniu na Górze, pycha fałszywych proroków i kupczących cudami, popełnia ciągle zbrodnie w Twojem Imieniu. Ich kłamstwa osłaniają mgłą Twą religię światłą. Dlatego stary sługa Twój obarczony wiekiem i ukryty już w cieniu, gdzie człowiek tylko rozpamiętywa i milczy, znowu dziś wstępuje na kazalnicę, aby ogłosić te zamachy na sumienie chrześciańskie i powtórzyć Twą klątwę:
Oddalcie się odemnie, albowiem nigdy was nie znałem”.
Słowa pastora padają wśród tej ciszy natężonej uwagi i gwałtownego wzruszenia, zastępujących oklaski na pobożnych zgromadzeniach. Wszędzie były oczy zroszone łzami i przyspieszone oddechy, a tam, na górze, w kącie trybuny, biedna matka szlochała, kryjąc twarz w dłoniach. Tym razem jednak są to łzy kochające, wolne od goryczy.
Pomszczona jest, a nadewszystko zwolniona od bolesnej obawy, że Bóg może stać po stronie tych niegodziwców. Nie, nie! z nią trzyma Bóg sprawiedliwości, On protestuje i rozkazuje... Elina będzie musiała usłuchać Go i powrócić do matki.
Teraz, dziekan zstąpiwszy z kazalnicy, stoi przy długim stole, gdzie wino kropli się w kielichach, pomiędzy czterema koszykami chleba. Podczas odmawiania prostej i pięknej modlitwy poprzedzającej komunię: „Słuchajcie, bracia moi, w jaki sposób Pan nasz Jezus Chrystus ustanowił komunię świętą”, zadrżał, ujrzawszy bankierową stojącą przy jego ławce, prosto i nieruchomie. — Co ona tu robi, ta uosobiona pycha, po tem co usłyszała? Dlaczego nie wyszła, kiedy błogosławiąc prosiłem, żeby osoby nieprzystępujące do komunii, wydaliły się w należytym porządku. Czyżby się istotnie odważyła?...
Z naciskiem i podniesionym głosem na jej intencyę, wypowiedział tekst liturgii: „Niechaj każdy wniknie w siebie, zanim się napije z tego kielicha i zje ten chleb; albowiem ktokolwiek jeść i pić będzie niegodnie, zje i wypije potępienie swoje.“
Nieporuszyła się — i w szeregu ściśnionych głów, przybierających jagnięce miny nawet w świątyni, Aussandon widzi ją tylko, te zagadkowe, jasne oczy, uporczywie zwrócone ku niemu.
Po raz drugi, stosując się do rytuału, powtarza zwolna, uroczyście: „Jeżeli kto z pomiędzy was nie żałuje grzechów swoich i nie postanawia wynagrodzić krzywd zrządzonych bliźniemu, powinien się oddalić od tego stołu, żeby go nie znieważył.“
Wszyscy ci chrześcianie są pewni siebie: nikt nie drży i nie narusza porządku w tłumie wyczekującym nieruchomo. Pastor przemówił więc z powagą:
Zbliżcie się teraz bracia moi, do stołu Zbawiciela.“
Przy szerokim i potężnym rytmie organów, pierwsze szeregi poruszają się, rozbijają i przychodzą stanąć półkolem w pustej przestrzeni dokoła stołu.
Nie było tam porządku hierarchicznego: sługa stał obok pana, angielskie kapelusze guwernantek znajdowały się obok arystokratycznych strojów. Imponujący ten i chłodny obraz, odpowiedni do nagich ścian i prawdziwego chleba w koszykach, oraz to proste przybranie świątyni, bliższemi były pierwotnego kościoła, niż obrzęd rozdawania komunii, na obrusie o haftowanych symbolach.
Pomodliwszy się chwilę w duchu, pastor podniósł głowę i spostrzegł panią Autheman stojącą przy nim po prawej stronie.
Od niej ma zacząć rozdawanie komunii, a zaciśnięte jej usta i bladość wyzywająca, wymownie świadczą, że nie przychodzi jako pokutnica, lecz tylko buntem wiedziona, żeby ukazać lekceważenie temu, który śmiał oskarżyć ją publicznie.
Aussandon jest także bardzo blady. Rozłamał chleb i trzyma go nad koszykiem, podczas gdy dźwięki organów milkną zwolna, jak fale odpływające od brzegu, tak że słychać bardzo wyraźnie cicho szeptane wyrazy:
Chleb, który łamiemy, jest komunią z ciałem Jezusa Chrystusa Pana naszego.“
Maleńka rączka bez rękawiczki wysuwa się ze drżeniem. On udaje, że tego nie widzi i po cichu, nieporuszając się, niepatrząc, pyta:
— Gdzie Lina?
Nie ma odpowiedzi.
— Gdzie Lina? — powtarza raz jeszcze.
— Nie wiem... Bóg ją zabrał...
Wtedy rzecze on surowo:
— Oddal się... jesteś niegodna, nic nie ma dla ciebie przy stole Pańskim...
Wszyscy usłyszeli jego wykrzyk i zrozumieli ruch. Podczas kiedy koszyk przechodzi w koło stołu z rąk do rąk, Joanna Autheman, prawie spokojna, dumna i wyprostowana pomimo obelgi, znika wśród rozstępujących się szeregów, z pewnością mniej poruszona niż pastor, któremu resztę sił odebrały własne słowa.
Zaledwie może utrzymać w ręku kielich, z którego wino sączy mu się po palcach. Skoro komunię rozdał i zdjęto ze stołu pozostałości chleba i wina, odmówił modlitwę przytłumionym głosem i z trudnością dokonał błogosławieństwa, tak mu ręce drżały.
Zazwyczaj, po skończonym obrzędzie, zakrystya napełniała się przyjaciółmi i katechumenami, którzy przychodzą okazać kaznodziei swój zachwyt.
Dziś Aussandon jest sam jeden w tej obszernej sali, gdzie widać dokoła wizerunki i popiersia wielkich reformatorów kościoła; pomieszane, niechętne fizyonomie jakie dostrzegł przebijając się przez tłum, tłómaczą dostatecznie to osamotnienie.
— Odmówić komunii jest rzeczą ważną, przekroczyłem prawo pastora... a to nadużycie władzy, będzie mię drogo kosztowało. W podobnymże wypadku, w Lyonie, przed kilku laty, zamknięto świątynię i złożono z urzędu kapłana.
Rozmyślając w tak smutny sposób, dziekan przygląda się starej i naiwnej rycinie, wiszącej naprzeciw niego na ścianie zakrystyi. Przedstawia ona pastora na pustyni, w czasie prześladowań: tłum klęczący, mieszczan, chłopów, dzieci, starców i kaznodzieję w czarnej sukni w swej budce ciasnej i lekkiej, w której wnętrzu widać postaci będące na straży.
Ten krajobraz górski, te skały bazaltowe pośród wilkolistnych kasztanów, przypominają mu pastorat w Mongardier, pomiędzy ubogimi duchem...
— Dobrze, niechaj mię usuną, niech mi odmówią nawet najmniejszego probostwa, mogę sypiać w szałasach węglarzy, a obrzędy spełniać będę pod gołem niebem, dla trzód i ich pasterzy...
Tak, ale „Droga.”
Nie pomyślał o niej jeszcze...
— Powróci za dwa dni... Co za scena...”
I on, dziekan kościoła, on zastępca Boga, który się nie cofnął przed ważnością swego kroku i zemstą Authemanów, drży na myśl o złości tej wątłej kobieciny, przygotowuje już w skołatanej głowie list, jaki napisze, aby złagodzić starcie się w chwili jej przybycia.
Dokoła niego chodzą po zakrystyi. Dozorca świątyni z żoną, porządkują przedmioty święte, zajmują się gospodarstwem Boga, nieodzywając się do pastora, jak gdyby także obawiali się skompromitować.
Zawsze najpierw maluczcy dają czuć niełaskę... „Trzeba iść” — zostaje z trudnością, żeby się rozebrać w westyarzu.
W pustej świątyni rozlegają się jeszcze niknące szmery, jakie zazwyczaj tłum zostawia po sobie: jest to kołysanie się parowca, gdy się maszyna zatrzymuje i szruba przestaje się obracać.
Cienie zaczynają padać, trybuny oblekają się czarną barwą, ciężkie dywany rozkładane między stołem świętym a ławką dyakonów zwijają i układają w stosy; a ten ogołocony kościół jest tak posępny, jak teatr po spuszczeniu zasłony.
Aussandon przyspiesza kroku, wchodzi do westyaku i przerażony staje na progu: jest tam jego żona. Wszystko widziała, wszystko słyszała i na odgłos otwierających się drzwi, biegnie ze szczęką wysuniętą naprzód, w kapeluszu przekrzywionym na siwiejących włosach.
— „Droga” — szepnął biedny dziekan, zbity z tropu.
Ale ona nie daje mu więcej mówić:
— Ach, mój przyjacielu... mój drogi mężu! Zacny człowieku!... — woła i szlochając rzuca mu się w objęcia.
— Jakto... wiesz?
— O, wiem... i dobrześ postąpił... Ta niegodziwa, co dzieci wykrada, zasłużyła na taką karę.
Jakże czarowną jest siła głosu i mowy! Wszak że on słowem swojem podbił tę istotę zmateryalizowaną i w słabą stronę ugodził to macierzyńskie serce.
— „Droga...” „Droga...”
Zbyt wzruszony, żeby mówić, tulił tylko staruszkę do piersi i tak ją przyciskał, że się cała w szerokich fałdach jego czarnej szaty skryła.
Ach, mogą usunąć go, wysłać go gdzie zechcą, teraz kiedy „Droga” jest zadowoloną. Będą razem dążyć do szczytu, ciężko, powoli, drobnym krokiem starców, lecz wsparci jedno na drugiem, silni błogiem poczuciem spełnionego obowiązku.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Alphonse Daudet i tłumacza: Feliks Mierzejewski.