Eliksir młodości/całość

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kurt Matull, Matthias Blank
Tytuł Eliksir młodości
Pochodzenie
(Tygodnik Przygód Sensacyjnych)
Nr 18
Lord Lister
Tajemniczy Nieznajomy
Wydawca Wydawnictwo „Republika”, Sp. z o.o.
Data wyd. 10.3.1938
Druk drukarnia własna, Łódź
Miejsce wyd. Łódź
Tłumacz Anonimowy
Tytuł orygin.
Tytuł cyklu:
Lord Lister, genannt Raffles, der grosse Unbekannte
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Nr. 18.    KAŻDY ZESZYT STANOWI ODDZIELNĄ CAŁOŚĆ.    Cena 10 gr.
Lord Lister. Tajemniczy Nieznajomy
ELIKSIR MŁODOŚCI
Plik:PL Lord Lister -18- Eliksir młodości.jpg


Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56

SPIS TREŚCI


ELIKSIR MŁODOŚCI
Zakochany starzec

— Możesz śmiać się dowoli, Charley... Naprawdę komiczna historia! Pomyśleć, że naszemu staremu Fredowi zachciało się na schyłku życia amorów! Fred, wzór wierności i służbistości, biega jak opętany za dwudziestoletnią dziewczyną... Chłopisko dobrze już pod sześćdziesiątkę! Daje się wciągnąć w sidła znanego oszusta, sławnego lekarza-cudotwórcy z Oxford-Street i płaci za „Eliksir młodości księcia de Saint-Germain“ prawdziwie bajońskie sumy! Podziwiam tylko bezczelność tego śmiałka, który odważa się pisać do mego Freda podobne listy...
Lord Lister wygodnie rozparty w fotelu wyciągnął do swego sekretarza, Charleya Branda, list, który przyszedł z poranną pocztą. Zaadresowany był do starego lokaja Freda i lord Lister otworzył go przez pomyłkę, a może być, że umyślnie.
— Przeczytaj głośno, Charley... Chce przestudiować lepiej styl doktora i wbić go sobie w pamięć. Może mi się to przydać.

Drogi Panie! — rozpoczął Charley.
Boleję niezmiernie nad faktem, że eliksir mój nie oddziałał na fizyczną stronę pańskiej osoby tak, jak należało się tego spodziewać. Nie mogę niestety zadośćuczynić pańskiej prośbie o zwrot 5 funtów, zapłaconych mi za flakon. Zwracam panu uwagę, że na etykiecie istnieje wzmianka o tym, że nie gwarantuje za natychmiastowy skutek. Wypadki poszczególne wymagają poważnych badań i specjalnego leczenia. Preparat mój jest bardzo skuteczny i mogę panu okazać listy dziękczynne. Jeśli nie oddziałał na pana w przewidzianym terminie — to prawdopodobnie nie zastosował się pan ściśle do moich przepisów.
Radzę więc panu kontynuowanie mej metody. W drodze wyjątku, dostarczę panu następny flakon po cenie ulgowej.
Proszę przyjąć wyrazy szacunku
James Knox
Doktór medycyny
Specjalista w zakresie odmładzania.

— Piękny list, drogi chłopcze — zaśmiał się Raffles, gdy Charles skończył czytanie i z niesmakiem odrzucił list na biurko. — Co powiesz o tej sprawie? Mam ochotę zająć się tym gentlemanem.
— Zupełnie słusznie — odparł Charley. — Tego Knoxa znam z pism od kilku lat. Klientela jego rekrutuje się z najszerszych warstw londyńskich. Bez szemrania płacą rozmaici podstarzali panowie bajońskie sumy za cudowny lek, spreparowany z ekstraktu orzecha kokosowego. Tu jednak w wypadku naszego Freda mister Knox przebrał miarę. Należałoby unieszkodliwić tego osobnika jak najprędzej...
— Jestem tego samego zdania — rzekł lord Lister. — Od czasu naszego powrotu ze Szkocji zdawałem sobie sprawę, że z naszym Fredem coś jest nie w porządku. Kuracja doktora-cudotwórcy niebardzo poszła mu na zdrowie.
Lord nacisnął dzwonek.
Do pokoju wszedł Fred, stary lokaj, służący w służbie lorda od najwcześniejszych dni jego dzieciństwa.
— Cóż to, Fredzie? — zapytał lord, spoglądając na niego dobrotliwie. — Jak widzę twój eliksir młodości niebardzo ci służy?
— Jaśnie pan raczy żartować — odparł służący. — Ja zaś tak źle się czuję, że nie mam najmniejszej ochoty do żartów. — Z jękiem schwycił się za brzuch.
— Głowa mi płonie, męczą mnie straszne boleści. Mam wrażenie, że połknąłem strychninę lub inna jakąś truciznę. Żeby diabli porwali tego przeklętego doktora.
— Zgadzam się z tym pobożnym życzeniem — odparł Lister. — Nie mogę jednak zrozumieć, jak człowiek w twoim wieku, w pełni władz umysłowych, pada ofiarą podobnego oszusta.
— Ooo... te kolki — jęknął Fred. — Wszystkiemu winna ta zwariowana Mabel... ooo... jak boli... Najpierw mówiła, że jestem miły i przystojny, że będzie ze mnie świetny mąż... Potem zaś, wyśmiewała się ze mnie, mówiąc, że daleko mi do pierwszego lepszego młodzika... Zezłościłem się i postanowiłem zwrócić się do cudownego doktora...
— All right, Fred — rzekł lord z uśmiechem. — Nietylko ty jeden padłeś ofiarą. Nasz cudotwórca posiada inne jeszcze mikstury w swoim lekospisie. Możesz przekonać się o tym z załączonego prospektu: jeśli chcesz zostać pięknym, masz „wodę nadziei“ zalecaną specjalnie kobietom. Ludzie interesu używać powinni „Elixiru pamięci“... Słabym i zdenerwowanym poleca na uspokojenie „Calmonerw“.
— Mabel jest pokojówką doktora Knoxa... Zapewniała mnie, że wszystkie jej przyjaciółki zachwycone były lekarstwami doktora.
— Czyś napisał do niego, kiedyś zdał sobie sprawę ze skutków lekarstwa?
— Tak jest — odparł stary. — W jaki sposób jaśnie pan dowiedział się o tym?
— Bardzo zwyczajnie... Odpowiedź tego pana na twój list została przez omyłkę dołączona do mojej poczty. Zadowolony jestem, że dowiedziałem się w ten sposób pewnych szczegółów o metodach tego dyplomatycznego szarlatana! Jeśli będziesz z nami szczery, obiecujemy ci, Charley i ja, że odzyskasz swoje pieniądze.
— O, jaśnie panie... Kosztowało mnie to pięć funtów... Mniejsza już o pieniądze, ale te bóle... Na pewno jakaś trucizna na szczury. A ta podła Mabel, kiedym jej opowiedział o mym nieszczęściu, zaczęła śmiać się jak szalona.
— A widzisz, stary — lord Lister zaśmiał się wesołym śmiechem. — Nie bierz więcej tej przeklętej mikstury i połóż się do łóżka. Mam nadzieję, że do jutra będziesz zdrów jak ryba.
Fred otworzył drzwi do salonu i ile sił w starych nogach rzucił się w kierunku swego pokoju.
Obydwaj mężczyźni przez kilka chwil nie mogli przyjść do słowa ze śmiechu.
Lord Lister podniósł się i z antycznej szafy wyjął flaszeczkę z czerwonym płynem ze złotą etykietą.
— Oto eliksir młodości sławnego doktora Knoxa! — rzekł. — Zabrałem go wczoraj z pokoju Freda, aby przeszkodzi mu w używaniu szkodliwej dla zdrowia mikstury. Oczywista natychmiast posłałem próbę do laboratorium chemicznego. Analizę otrzymałem tego samego dnia. Skład mikstury jest prosty: trochę lichego alkoholu, sok z kartofli, guma arabska, miąższ ze śliwek i sok z rabarbaru. Całość zlekka ocukrzona, kosztować może najwyżej parę groszy. Nasz dzielny doktór sprzedaje te lurę za pięć funtów. Czy to nie skandal, że głupota i naiwność ludzka nie mają granic? Jedyną zaleta eliksiru jest to, że jest mniej szkodliwy od innych preparatów tego szarlatana. Sławny „Calmonerw“ zawiera kilka kropel gumy arabskiej i olejku migdałowego, którym należy zwilżyć watkę. Przed udaniem się na spoczynek watkę te wkłada się do uszu... To wszystko. „Eliksir pamięci“ składa się z gliceryny, destylowanej wody i odrobiny kwasu fosforowego. Eliksir ten szkodzi przede wszystkim kieszeniom klijentów.
Cały Londyn opiewa jego chwalę. Jego poczekalnia pełna jest pacjentów od rana do późnego wieczora. Wydaje mi się, że myśmy jedyni uchronili się przed ta ogólną psychozą.
— A jednak nie powiedziałbym, że jesteśmy najzdrowsi — rzekł Charley.
— Jak to? — zapytał lord Lister, podnosząc ze zdumieniem brwi.
Od chwili powrotu ze Szkocji kieszenie nasze cierpią na galopujące suchoty...
Raffles zaśmiał się i wyciągnął portfel.
— Niestety, nie śmiem ci przeczyć — odparł. — W samej rzeczy naruszyliśmy poważnie nasze płynne kapitały... O ile zrozumiałem, jesteś zdania, że powinniśmy w sprawie tych galopujących suchot zasięgnąć rady sławnego doktora Knoxa?
— Naturalnie — odparł Charley. — Ten typ musi posiadać ogromny majątek a ponadto opłacać się sowicie władzom, aby tolerowały jego niecne praktyki.
— Brawo Charley — przerwał mu Lister. — Muszę zebrać o nim pewne informacje. Wówczas postaramy się aby dokonał pierwszej prawdziwie skutecznej operacji: uleczy nasze portmonetki z galopujących suchot!
— Jeśli chcesz, możemy się tam udać natychmiast...
— Hola, hola! — rzekł Raffles, śmiejąc się. — Nie należy działać zbyt pochopnie. Muszę uprzednio zbadać dokładnie grunt i poznać wszelkie słabe punkty przeciwnika. Czy masz gazety?
— Tak jest... O ile się nie mylę, doktór Knox urządza u siebie jakieś wielkie przyjęcie.
— Właśnie... w rubryce towarzyskiej „Daily Mail“ jest wzmianka, że jutro wieczorem dr. Knox urządza u siebie prywatny bal maskowy, dla uczczenia swego nowego orderu kawalera korony Angielskiej... Wspaniała okazja... Sądzę, że zakończymy nasze przygotowania do jutrzejszego wieczora.
— Jak chcesz, Edwardzie — zgodził się Charley.
— Istotnie, bal ten może być dla nas dużym ułatwieniem.

Trzy tajemnicze maski

Nadszedł wieczór. Grudniowy zimny wiatr hulał po ulicach londyńskich. Wielkie arterie stolicy były prawie puste. Na Oxford Street przed jednym z domów stała grupka ciekawych, którzy czekali na przejście zaproszonych gości. Był to dom doktora Knoxa. Wszystkie okna oświetlone były a giorno. Bal jeszcze się nie rozpoczął. Wielki park o cienistych alejach oświetlony był lampionami i reflektorami. W głębi tego parku znajdował się pawilon, w którego oknach od czasu do czasu pojawiało się światło i znikało szybko. Po pewnym czasie światło to zabłysło na stałe i jego różowy odblask znaczył jasny ślad na piasku alei.
W jednym z pokojów owego ustronnego pawilonu rozmawiały z sobą dwie kobiety. Jedna z nich była młoda dziewczyna w kostiumie marynarza. Było to cudowne stworzenie, smukłe i szczupłe o rysach twarzy przypominających odaliski wschodu. Oczy jej błyszczały jak dwie pochodnie. Podniosła do góry rękę, ozdobiona wspaniałymi bransoletami i krytycznie przyjrzała się w lustrze swemu odbiciu. Za nią stała druga kobieta, robiąca wrażenie jej służącej i przyglądała jej się z podziwem. Była ona również piękna lecz uroda jej mniej subtelna i mniej świeża, gasła wobec piękności młodej dziewczyny. Dziewczyna stojąca przed lustrem miała włosy czarne o błękitnawych połyskach. Druga była blondynką o jasnym odcieniu.
— Czy podobam ci się, Mabel? — rzekła dziewczyna przebrana za marynarza, robiąc przed swą towarzyszka pół obrotu.
— Nadzwyczajnie — odparła Mabel. — Jakaż pani jest śliczna, miss Lizzi! Gdyby lord Hamilton mógł panią zobaczyć w tym stroju oddałby swą duszę diabłu aby móc...
Lizzi przerwała je i z uśmiechem.
— Oddałby prawdopodobnie jednocześnie swe długi! Starsi lordowie w rodzaju Hamiltona zwracają przede wszystkim uwagę na pieniądze, które mój ojciec daje do mej dyspozycji... Nigdy w życiu nie zgodziłabym się na nic podobnego. Wołałabym raczej popełnić samobójstwo. Albo wiesz, jeszcze tego wieczora postaram się stąd uciec! Dzisiejsza noc ułatwi moje plany. Wycie wiatru zagłuszy wszelkie odgłosy... O! Czy nic nie słyszysz? Dziewczyna poczęła nadsłuchiwać uważnie, po czym cichutko skierowała się w stronę okna. Mimo wycia wichury kilką słów doszło do jej uszu.
Mabel, która nie przejmowała się zbytnio tym hałasem, ograniczyła się do spojrzenia na swą panią. Lizzi jednak nie myliła się. Przed pawilonem stało trzech zamaskowanych mężczyzn, którzy z zainteresowaniem obserwowali oświetlone okno.
— Śliczna dziewczyna z tej miss Knox — rzekł jeden z nich. — Szkoda, żeby taka piękność przypadła w udziale staremu durniowi. Prawdopodobnie doktór Redmiel byłby dla niej o wiele odpowiedniejszym mężem. Jest to lekarz o dużych zdolnościach. Jako narzeczony jest o wiele więcej wart niż cały lord Hamilton. Muszę przyznać, że i pokojówka jest zupełnie niczego. Śliczna dziewczyna, drogi Fredzie! Rozumiem teraz, że ci zawróciła w głowie. Mimo wszystko, dobrze się złożyło żeś ją poznał. Dzięki niej bowiem uzyskaliśmy zezwolenie wejścia do parku przez drzwi służbowe. Po raz pierwszy w życiu kobieta przydała się nam na coś. A teraz do pracy, dzieci! Muzyka zaczęła już grać w wielkim salonie. Lizzi i Mabel gotują się już do wyjścia. Nie mamy czasu do stracenia. Do zobaczenia, Fredzie... Mam wrażenie, że Mabel umówiła się z tobą na dzisiejszy wieczór?
W chwile potem trzy maski zniknęły w mrokach nocnych.

Z wielkiego salonu rozległy się dźwięki walca. Dochodziła godzina pół do dwunastej. Pod wspaniałymi żyrandolami krążyły w takt walca pary. W przerwie pomiędzy tańcami na sali ukazała się młoda dziewczyna, w przebraniu marynarza. Powitał ją szmer zachwyconych głosów. W nowoprzybyłej czytelnicy nasi poznali prawdopodobnie miss Lizzi Knox, córkę gospodarza balu. Wsparta na ramieniu muszkietera lekkim krokiem przeszła przez salę. W tej samej chwili jakaś inna maska przyłączyła się do pięknej Lizzi i jej towarzysza. Był to trubadur we wspaniałym kostiumie z błękitnej mory. Jego szlachetna postawa i harmonijne ruchy zyskiwały mu powszechną sympatię. Młoda dziewczyna wyciągnęła do niego z radością obie ręce. Ponieważ orkiestra zaczęła w tej chwili grać walca, poczęli lekko wirować po sali.
Po kilku turach walca Lizzi zaciągnęła swego partnera do małego saloniku, gdzie nie tańczono. Panował tam łagodny półmrok.
— Kazałeś na siebie długo czekać, drogi Harry — rzekła Lizzi głosem pełnym czułości i łagodnego wyrzutu. — Straciłam już nadzieję. Czyż tak niewiele znaczę dla ciebie, niedobry?
— Musisz mi wybaczyć, ukochana moja — odparł trubadur. — Wiesz dobrze, że na pierwszym miejscu stawiam obowiązek. W chwili gdy wychodziłem z domu przybiegła do mnie jakaś stara kobieta, błagając mnie ze łzami w oczach, abym natychmiast udał się z nią do chorej córki. Oczywiście usłuchałem jej prośby i udało mi się uratować od śmierci młodą, szesnastoletnią dziewczynę..
— O... To tłumaczy wszystko — rzekła Lizzi, rzucając pełne podziwu spojrzenie swemu ukochanemu — Czemuż jednak jesteś dziś tak wzruszony i podniecony? Czy przytrafiło ci się coś nieprzyjemnego?
— Coś przykrego? — powtórzył trubadur, w którym czytelnicy odgadli niewątpliwie doktora Redmiela, zakochanego w pięknej Lizzi. — Nie jest to zupełnie ścisłe... Nie mógłbym w ten sposób określić scenki, którą podpatrzyłem przechodząc przed chwilą przez park.
— Cóż takiego? — rzekła Lizzi marszcząc brwi.
— Nie wiem... Mam wrażenie, że dzięki prostemu przypadkowi stałem się świadkiem przygotowań do niebezpiecznego spisku. Jest to zmowa skierowana przeciwko twemu ojcu.
Lizzi drgnęła przerażona.
— Na miłość Boga, Harry... Nie zostawiaj mnie dłużej w niepewności. Powiedz wszystko co wiesz. Przyszedłeś więc przez park nie zaś przez główne wejście?
Głos pięknej Lizzi drżał z przerażenia i niecierpliwości.
— Sadziłem, że cię zastanę jeszcze w pawilonie — odparł Harry Redmiel. — Otworzyłem furtkę kluczem, który mi ongiś dałaś i minąwszy główną aleję zbliżyłem się do pawilonu. W połowie drogi ukryłem się w altance: ujrzałem bowiem pod samym pawilonem trzy sylwetki mężczyzn w dominach.
— Więc to tak — zawołała Lizzi podniecona — nie myliłam się przed chwilą mówiąc, że słyszałam jakiś dziwny szmer? Było to może przed pół godziną.
— Tak jest. Około godziny jedenastej powróciłem z wizyty u chorej dziewczynki. Widziałem, jakeś wychodziła wraz z Mabel z pawilonu, udając się w kierunku domu. Byłem zły, ponieważ maski te przeszkodziły mi wybiec natychmiast na twoje spotkanie. Przeklinałem je w duchu. W pierwszej chwili miałem wrażenie, że planują napaść na ciebie lub na Mabel. Porzuciłem jednak te obawy. Jakżeby śmieli dokonać napaści gdy dom cały pełen jest ludzi? Widziałem następnie, jak się oddalały nie w kierunku domu, lecz w kierunku bocznej alei. Przyszedłem wówczas do wniosku, że obecność ich ma prawdopodobnie jakiś inny cel. Choć serce moje rwało się natychmiast do ciebie, postanowiłem śledzić w dalszym ciągu tajemniczych ludzi. Obok altanki, w której się ukryłem, znajdowała się aleja, idąca równolegle do ścieżki, którą posuwali się nieznajomi. Ostrożnie zapuściłem się tą alejką i zdążyłem na czas, aby spostrzec, że trzej mężczyźni weszli do znajdującej się tam pralni. Po pewnej chwili wyszli. Dwaj z pośród nich zatrzymali się pod wielkim dębem. Trzeci rzucił cichym głosem krótki rozkaz, którego treści nie dosłyszałem i oddalił się o kilka kroków. Był to człowiek starszy, dość silnie zbudowany. Stanął w rogu budynku... po paru chwilach zbliżyła się doń jakaś inna sylwetka. Jakież było moje zdziwienie, kiedy w mglistym świetle zdołałem rozpoznać w nowoprzybyłej twoją służącą Mabel! Możesz sobie wyobrazić moje przerażenie...
— Na miłość Boską, cóż to ma znaczyć? — zapytała Lizzi drżąc na całym ciele. — Mabel, której uczciwości i wierności jestem pewna, miałaby wprowadzić do naszego domu trzem zamaskowanych mężczyzn? Może ma kochanka włamywacza? Ale Mabel?... To chyba niemożliwe?
— Sam nie wiem — odparł doktór. — Ja osobiście nigdy nie miałem zaufania do Mabel. Ma ona coś niezdecydowanego i podstępnego w twarzy. Wszystko to jest niejasne i chciałbym, aby Mabel wytłumaczyła się natychmiast.
— Co mamy teraz czynić? Należałoby przedsięwziąć wszelkie środki, aby zapobiec ewentualnemu włamaniu. Może być, że idzie tu o zbrojny atak na mego ojca... To byłoby okropne. Musimy za wszelką cenę temu zapobiec.
— Ależ naturalnie, moja ukochana. Czy nie należałoby przede wszystkim przestrzec twego ojca o tym co się tu dzieje?
— Oczywiście — odparła Lizzi, drżąc — mój ojciec niestety od dłuższego czasu zamknął się w swoim pokoju, tłumacząc się poważną niedyspozycją. Jakże mam teraz niepokoić go i pogarszać jego chorobę? Wydaje mi się jednak, że będziemy musieli to uczynić.
— Nie wiem. Jest jeszcze jeden sposób. Gdzie jest twój brat?
— Znajdziemy go prawdopodobnie w salonie, gdzie tańczył chwilę temu.
— Świetnie. Chodźmy na poszukiwanie!
Doktór Redmiel ujął pod rękę młodą dziewczynę i począł sobie torować drogę poprzez tłum gości do głównego salonu.
Zabawa wrzała w całej pełni.
Richard Knox, brat Lizzi, zajęty był rozmową z kilku panami. Mimo przebrania można było spostrzec z łatwością, że panowie ci są urzędnikami lub oficerami. Nagle ujrzał w tłumie zbliżających się do niego doktora Redmiela i swą siostrę.
— Cóż się stało, siostrzyczko? — rzekł podbiegając ku niej. — Czy coś niezwykłego?
W kilku słowach Lizzi zawiadomiła brata o scenie, którą jej opowiedział doktór Redmiel. Z kolei Ryszard Knox przeraził się nie na żarty. Zwrócił się natychmiast do dwuch zamaskowanych mężczyzn z którymi rozmawiał poprzednio i rzekł przerażonym głosem.
— Panie inspektorze, mam wrażenie, że dostarczę panu pracy... dzieje się tu coś niezwykłego. Dowiaduję się od mej siostry Lizzi, że jacyś podejrzani osobnicy, którym robotę ułatwiła służąca nasza Mabel, zdołali przedostać się do parku. Mam wrażenie, że są już w pałacu i że weszli tu kuchennymi schodami. Zechce pan, panie doktorze Redmiel, opowiedzieć wszystko dokładnie tym panom, to jest panu inspektorowi policji Baxterowi oraz jego zastępcy, Marholmowi?
Czterej mężczyźni rozpoczęli żywą rozmowę. Inspektor Baxter nadął swe tłuste i zaczerwienione policzki, słuchając uważnie opowiadania. Wszyscy czterej skierowali się w stronę drzwi wejściowych i zniknęli w labiryncie schodów i korytarzy. Wśród gwaru zabawy goście doktora-cudotwórcy nie spostrzegli nawet ich wyjścia. Trubadur, dwaj mężczyźni w dominach i syn gospodarza balu wraz z piękną Lizzi zbiegli szybko ze schodów.

Kapitaliści z Chicago

Czytelnicy domyślili się prawdopodobnie od razu, że trzema tajemniczymi osobami, które wtargnęły do parku, byli lord Lister, jego sekretarz Charley Brand i wierny lokaj Fred. Po raz pierwszy w życiu lord Lister zabierał swego wiernego służącego na wojenne ścieżki. Znajomość Freda z Mabel, którą poznał na balu służby domowej w Hampstead, skłoniła lorda Listera do wykorzystania tej znajomości dla realizacji swoich planów.
Uczynił to w sposób nader prosty. Na jego rozkaz Fred opowiedział Mabel, że dwaj bogacze amerykańscy z Chicago chcieliby zobaczyć się ze sławnym doktorem. Mabel nie wiedziała oczywiście, że Fred znajdował się w służbie u lorda Listera. Miło jej było oddać przysługę swemu wiernemu narzeczonemu, spełniając jednocześnie obowiązek względem swego chlebodawcy. Fred bowiem opowiedział Mabel, że owi amerykańscy milionerzy, zachwyceni cudownymi kuracjami doktora Knoxa, postanowili wszcząć z nim pertraktacje dla rozpowszechnienia jego metody w Ameryce.
Fred usłuchał rozkazu swego pana, któremu wierny był duszą i ciałem. Nietrudno było wytłumaczyć Mabel, że amerykanie muszą się widzieć z doktorem natychmiast, ponieważ następnego dnia po balu mieli wyjechać do Ameryki, skąd mogliby wrócić dopiero po upływie wielu miesięcy.
Doktór James Knox zapali się do sprawy. Skoro dowiedział się, że panowie ci mają wyjechać, postanowił przyjąć ich jeszcze tego samego wieczora. Kazał Mabel, aby ich zawiadomiła, że będzie ich oczekiwał w swych apartamentach prywatnych po godzinie jedenastej wieczorem. Ażeby nie wzbudzać niczyjego zainteresowania, mieli wejść do parku specjalnym wejściem. Doktór Knox bowiem przyzwyczajony do otaczania się tajemniczością, uważał, że wszelki rozgłos może tylko zaszkodzić ich sprawie.
W ten sposób Raffles, Charley Brand i Fred przedostali się bez trudności do parku. Mabel otworzyła im furtkę i wprowadziła ich do środka jeszcze przedtem, zanim zaczęła pomagać swej pani przy ubieraniu się na bal. Gdy wróciła do nich po raz wtóry, Raffles wysłał na jej spotkanie starego Freda, który miał wybadać na jakim terenie odbędzie się spotkanie. Fred wrócił po chwili, oznajmiając, że nie grozi im najmniejsze niebezpieczeństwo i że nikt nie domyśla się ich obecności.
— Może pan śmiało iść i natrzeć uszu temu staremu oszustowi — rzekł do Rafflesa. — Mabel uprzedziła go o pańskiej wizycie. Oczekuje pana z wielką niecierpliwością w swym gabinecie.
— Doskonale, Fred — odparł lord Lister — misja twoja skończona, mój stary. Obiecuję ci, że w każdym razie odzyskasz swoje pięć funtów. Nie pozostawaj tu dłużej niż jest to potrzebne. Nie wiadomo, co tu może jeszcze nastąpić. W kilka minut później lord Lister wraz z Charleyem pod przewodnictwem Mabel udali się do gabinetu Knoxa. Szli tylnymi schodami i dość skomplikowaną drogą. Cześć budynku, przeznaczona na apartamenty prywatne dr. Knoxa położona była dość daleko od sali balowej. Doktór Knox nie lubił, aby mu przeszkadzano podczas gdy pracował lub robił interesy. Żaden dźwięk nie dochodził tam z zewnątrz. Lubił opowiadać o sobie, że pracuje w kompletnej ciszy, aby spokój mógł wpłynąć dodatnio na jego zbawienne pomysły w dziedzinie medycyny. W rzeczywistości nie chciał, aby ktokolwiek podpatrywał go przy preparowaniu sławnych specyfików. Nie lubił również, aby wiedziano z jakimi ludźmi przestaje. Dlatego też nikt nie wiedział, że tego wieczora miał odbyć konferencję z dwoma amerykanami pragnącymi nawiązać z nim stosunki. Doktór Hernert Parker i mister Jack Stotts uprzedzili go, że chcą go zobaczyć samego, bez obecności trzecich osób. Już to samo wystarczyło, aby wzbudzić w doktorze Knoxie zaufanie. Oczekiwał ich z niecierpliwością. Wielkimi krokami przechadzał się po swym gabinecie, którego ściany obite były szarą materią, lampy zaś przysłonięte grubymi abażurami. Sławny doktór-cudotwórca nie umiał bowiem sam wyleczyć się z przykrej dolegliwości. Wzrok miał tak słaby, że używał bardzo silnych szkieł i ostre światło męczyło go niesłychanie. Gdy tylko zapadał zmrok, kładł natychmiast okulary o ciemnych szkłach. W gabinecie swym krążył jak ślepiec, wyczuwając dotykiem rozmieszczenie mebli.
W rzeczywistości bardzo stary doktór Knox był biedakiem, zagrożonym w bliskiej przyszłości ślepotą. Dlatego też unikał większych przyjęć i nie mógł ukazać się na wydanym przez siebie balu. Nagle przystanął: z korytarza doszedł do uszu jego odgłos kroków. Usiadł natychmiast w głębokim fotelu i przybrał pozę pełną oczekiwania. Po paru chwilach otwarły się drzwi i stanęli w nich dwaj starsi panowie, w których najwprawniejsze oko nie rozpoznałoby lorda Listera i jego sekretarza Charley Branda.
Mister Knox podniósł się na ich widok.
— Czy to panowie Parker i Stotts? — zapytał uprzejmie.
— We własnej osobie, mister Knox — odparł Raffles, który wspaniale wczuł się w swą role bogatego amerykanina. — Proszę nam wybaczyć tę spóźnioną wizytę.
— Ależ, moi panowie, nie macie potrzeby się tłumaczyć — odparł sławny cudotwórca. — Widzę was chętnie o każdej porze dnia i nocy. Czy zechcą panowie usiąść aby omówić naszą sprawę?
— Przejdźmy więc do rzeczy. Chcielibyśmy aby dał nam pan krótki zarys pańskiej metody leczniczej. Następnie zechce nam pan przedstawić możliwości rozszerzenia pańskiego przedsiębiorstwa, jeśli wolno mi w ten sposób określić zawód tak sławnego lekarza. Jak panu już wiadomo, jesteśmy skłonni wprowadzić pańskie leki przy pomocy olbrzymiej reklamy na rynek amerykański.
— Bardzo chętnie — odparł stary.
Raffles uczynił niewyraźny gest ręką.
— Pańskie leki są cudowne — rzekł. — Zwłaszcza eliksir młodości posiada właściwości zupełnie niesłychane. Zapewniam pana, że nasz stary służący, za pośrednictwem którego nawiązaliśmy z panem kontakt, czuje się pod wpływem pańskich leków zupełnie odmieniony. Jest to starzec posunięty w latach, będący u nas prawie na łaskawym chlebie... Po użyciu jednego pańskiego flakonu odmłodniał przynajmniej o jakieś dziesięć lat. Trudno nam wyrazić cały nasz podziw. Mam wrażenie, że będziemy mogli zużytkować ten przykład dla naszej amerykańskiej propagandy. Nazywa się Fred Stevens.
Na dźwięk tego nazwiska doktór Knox nadstawił uszu.
— O ile się nie mylę — rzekł ostrym i kwaśnym głosem — ów pan Fred Stevens napisał mi list, będący niewątpliwie największą bezczelnością, jaką popełniono w ostatnim stuleciu. Napisał mi mianowicie, że mój eliksir hrabiego de St. Germain nie posiada najmniejszej wartości i że go oszukałem. Ośmielił się żądać zwrotu ceny zapłaconej za flakon... Pomyślcie panowie, żądał zwrotu owych głupich pięciu funtów sterlingów!
— Musiało to pana zdenerwować w najwyższym stopniu — rzekł Raffles, wpadając w ton starego szakala. — Niech pan nie zwraca uwagi na to, co panu pisał. To człek niesłychanie prosty. Nie zdaje sobie często sprawy z najłatwiejszych zjawisk. Obserwowałem osobiście wspaniały wpływ, jaki wywarło na nim pańskie lekarstwo. Ten piękny rezultat nasunął nam myśl wejścia z panem w bliższy kontakt. Cóż za niesłychana regeneracja zniszczonych tkanek... Kuracja, oczywiście, jest trochę denerwująca i męcząca, ale skutki za to są — wspaniale! Jak już powiedziałem, mój stary Fred jest teraz zupełnie odmłodzony. Wyrządził panu niesłychaną krzywdę, szanowny doktorze. Wytłumaczyliśmy mu, oczywiście, jego błąd. Biedny stary żałuje swego postępku i pragnie obecnie przesłać panu dodatkowo jeszcze pięć funtów tytułem wynagrodzenia za obrazliwy list. Wyjaśniliśmy mu, że sami przeprosimy pana w jego imieniu.
Doktór cudotwórca zaczął się wdzięczyć, jak stara kobieta.
— Jestem coprawda przyzwyczajany do tego rodzaju oznak wdzięczności — rzekł — mógłbym panom pokazać setki listów od najbardziej wybitnych osób w Anglii, w których pacjenci moi nie mają słów pochwały dla mych leków.
— Zanim przystąpimy do dalszego ciągu naszych pertraktacyj — przerwał mu Raffles rzeczowym tonem — chciałbym rzucić okiem na tę część pańskiej handlowej korespondencji. Mam nadzieję, że większość tych listów będziemy mogli zużyć dla celów reklamowych.
— Bardzo chętnie okażę je panom — rzekł doktór Knox, wstając z miejsca.
Położył potężny pakiet listów przed mister Parkerem, który otworzył go i począł przeglądać.
— Istotnie — rzekł z emfazą. — Listy te świadczą o pańskich niezwykłych sukcesach. Przeczytawszy je, nikt nie może żywić żadnych podejrzeń co do skuteczności leków. Well... Ja oraz mój wspólnik doktór Jack Stotts zdecydowani jesteśmy nawiązać z panem stosunki handlowe. Dysponujemy olbrzymim kapitałem, który pragniemy zainwestować w tę sprawę oraz dużym doświadczeniem handlowym.
— Jakim kapitałem dysponują panowie chwilowo? — zapytał doktór Knox.
Zapanowało milczenie, w czasie którego zamglone oczy doktora Knoxa śledziły niespokojnie wyraz twarzy swych rozmówców.
— Well. To zależy — rzekł Raffles z uśmiechem — sądzimy, że narazie milion dolarów wystarczy, aby rozpocząć produkcję.
Pochylił się nad stołem. Jego wprawne ręce szybko przebiegły leżący przed nim pakiet listów. Dojrzał bowiem, że niektóre z podpisów sławnych osobistości były z całą pewnością sfałszowane.
Doktór Knox oszołomiony wymienioną cyfrą nie zauważył niczego. Raffles skorzystał z jego chwilowego oszołomienia i rzekł:
— Chcielibyśmy wiedzieć, ile posiada pan fabryk, pracujących dla pana? — zapytał.
Zanim doktór Knox zdążył odpowiedzieć, na korytarzu dały się słyszeć dźwięki kroków i zmieszanych głosów.
— Do licha! — zaklął. — Przeszkadzają nam w najważniejszym momencie...
— Istotnie, utrudniłoby nam to zawarcie tranzakcji — odparł zimno Parker. — Zechce pan zakończyć szybko wszelkie sprawy, mogące przeszkodzić nam w pertraktacjach. Jeśli dziś nie zakończymy tej rozmowy, nasz interes nigdy nie dojdzie do skutku. Jutro wyjeżdżamy z Liverpoolu okrętem „Thetie“. Mamy jeszcze godzinę i dwadzieścia minut przed sobą. Dzisiejszej jeszcze nocy musimy wyjechać z Londynu.
— All right — odparł stary oszust. — Macie panowie słuszność. Zrobię wszystko, go będzie w mojej mocy, aby uniknąć przerwy w pertraktacjach. Zechcą panowie przejść ze mną do sąsiedniego gabinetu.
Mówiąc te słowa Knox skierował się w stronę drzwi, znajdujących się w głębi jego gabinetu, otworzył je i wprowadził obu Amerykan do jakiejś ciemnej nory. Następnie otworzył olbrzymią drewnianą szafę i rzekł:
— Jedyna droga jaka nam pozostaje — rzekł — to abyście się panowie ukryli przez chwilę w tej oto szafie. Proszę ml wybaczyć, że chwilowo nie mogę znaleźć innego wyjścia...
Obydwaj mężczyźni bez wahania weszli do środka. Starzec zamknął drzwi i szybko wszedł do swego gabinetu. Ktoś głośno dobijał się do drzwi.
— Cóż się stało? — zawołał. — Proszę o spokój! Któż śmie przeszkadzać mi w mych dociekaniach naukowych?
— To ja, ojcze! — dał się słyszeć głos Ryszarda. — Otwórz szybko!
Stary ze zdziwieniem otworzył drzwi. Na widok trzech obcych ludzi towarzyszących synowi drgnął ze złości.
— Czy to ty, Ryszardzie? — zapytał niepewnym głosem. Jak wiadomo słabo widział przy świetle. — Zapomniałeś widocznie, jaką dałem dyspozycję na dzisiejszy wieczór? Chcę aby zostawiono mnie w spokoju. Inni mogą się bawić. To mnie nie obchodzi. Przeszkadzać mi w mej pracy o tak późnej porze, to czyste szaleństwo! Kim są ci panowie?
— Pan pozwoli, doktorze — przerwał ostro człowiek, w którym poznaliśmy inspektora policji Baxtera — pozwoli pan, że się przedstawię. Jestem Baxter, szef policji londyńskiej. Ci dwaj panowie, których pan widzi — to mój zastępca Marholm, oraz doktór Redmiel.
— Doktór Redmiel — mruknął doktór Knox ostrym głosem. — Nie widzę powodu, dla którego doktór Redmiel ośmiela się przeszkadzać mi w pracy. Przypuszczam, że przybyliście panowie, aby prosić mnie o powrót na salę balową. Z żalem będę musiał odmówić tej prośbie. Syn mój Ryszard ostrzegł was prawdopodobnie, że ważne powody skłoniły mnie do usunięcia się w zacisze mego gabinetu. Mam słaby wzrok i nie znoszę jaskrawego światła.
— Drogi doktorze — przerwał mu inspektor policji — jakkolwiek wszyscy tęsknimy do pańskiej obecności, zupełnie inny motyw sprowadził nas do pańskiego gabinetu.
— W samej rzeczy — dodał szybko doktór Redmiel — przyczyna naszego przybycia jest daleko poważniejsza. Nie odważyłbym się na to zwłaszcza ja, który nie cieszę się niestety pańską sympatią. Niedawno stwierdziłem, że do pałacu przedostali się jacyś podejrzani osobnicy, najprawdopodobniej włamywacze, planujący zamach na pański majątek, a może być nawet i na osobę.
Doktór Redmiel opowiedział pokrótce scenę, której był świadkiem. Podkreślił dziwne zachowanie się pokojówki Lizzi, rozmawiającej po nocy w parku z trzema osobnikami. Doktór Knox roześmiał się drwiąco.
— Jesteście na błędnym tropie, mili moi! Ci panowie, którzy wprowadzeni zostali przed kwadransem przez pokojówkę do mej córki, dostali się tutaj za moją wiedzą. Miałem z nimi bardzo poważną konferencję. W ostatniej jednak chwili musiałem odłożyć ją na jutro, ponieważ czułem się niezbyt dobrze.
— Ale kim są ci panowie? — zawołał młody Knox. — Czemu nie kazałeś abym porozumiał się i nimi w twoim imieniu?
— Nie — odparł stary szarlatan — szło o rzeczy niesłychanie ważne, które mogłem załatwić tylko osobiście. Cała ta sprawa powinna być zachowana w tajemnicy.
— Możesz mi chyba wymienić ich nazwiska.
— Bardzo chętnie, jeśli jesteś tego ciekaw — odparł ojciec. — Są to kapitaliści z Chicago niejaki Herbert Parker i jego spólnik Jack Stotts. Wyszli przed chwilą schodami wiodącymi na Duke Street i przyrzekli powrócić jutro.
— Drogi doktorze Redmiel — odezwał się inspektor policji Baxter — zdaje mi się, że widział pan jakieś duchy... Obawiam się, że jesteśmy istotnie na fałszywym tropie. Wydałem wszelkie dyspozycje, aby niepożądanych ludzi nie wpuszczono na salę balową. Postawiłem straże przy wszystkich wyjściach. Sam pałac otoczony jest kordonem policji. Oczywistem jest, że nikt niepożądany nie mógł przedostać się do środka. Zapewniam pana, że nikomu nie grozi tu najmniejsze niebezpieczeństwo.
— Jestem jednak zupełnie pewien — odparł doktór Redmiel zirytowanym głosem, że widziałem jakichś podejrzanych osobników, rozmawiających z Mabel. Dałbym sobie za to uciąć rękę. Moim zdaniem należy natychmiast przesłuchać Mabel.
— Jak to — zawołał doktór Knox z wściekłością — ośmiela się pan poddawać w wątpliwość moje słowa? Mówię panu przecież wyraźnie, że Mabel działała z mego polecenia.
— Oczywista, wszystko się zgadza — dodał inspektor policji.
Gruby inspektor policji nie znosił adoratora pięknej Lizzi. Baxter bowiem wyobrażał sobie, że może pewnego pięknego dnia uda mu się posiąść rączkę bogatej jedynaczki.
— Zupełnie niepotrzebnie przeszkodziliśmy doktorowi w jego pracy — rzekł Baxter, skłaniając się grzecznie przed szarlatanem.
Odwrócił się na pięcie i skierował ku wyjściu. Pozostałym trzem mężczyznom nie pozostawało nic innego tylko uczynić to samo. Marholm, którego bystry wzrok błądził uważnie po gabinecie, wyszedł z pokoju ociągając się i rzucił porozumiewawcze spojrzenie w stronę doktora Redmiela.
Choć drzwi z gabinetu były już zamknięte, Marholm jeszcze nie dawał za wygraną. Przez chwilę pozostał na miejscu z uchem przylepionym do drzwi. Dopiero, gdy kroki doktora Knoxa ucichły, detektyw zrezygnowany podążył za swymi towarzyszami.

W chwili gdy Marholm szedł w kierunku swych towarzyszy, błysnęła mu w głowie pewna myśl. Zawrócił nagle: wyjaśnienia doktora Redmiela wystarczyły mu, aby powziąć poważne wątpliwości.
Postanowił szukać śladu jegomościów, których miała wprowadzić pokojówka Mabel. Postępowanie starego Knoxa wydawało mu się niezrozumiale. Doszedł do wniosku, że stary łotr musiał paść ofiarą swego zbyt wielkiego zaufania do samego siebie i że jakieś niebezpieczeństwo wisiało nad jego głową.
Dla starego Knoxa nie żywił zbyt wielkiego podziwu. Jako detektyw wiedział, że doktór cudotwórca był zwykłym szarlatanem i ordynarnym oszustem. Obowiązkiem jego jednak było go bronić w każdej sytuacji. Marholm był detektywem uczciwym i oddanym swemu zawodowi.
Wedle Marholma osobnicy owi mogli być niebezpiecznymi włamywaczami, którzy, wkradłszy się w zaufanie Knoxa mieli możność dokładnego przestudiowania rozkładu mieszkania. Doktór Knox, dość skąpy dla samego siebie, był dziwacznym człowiekiem. Nie mając żadnego rachunku bankowego, cały swój majątek miał najwidoczniej ukryty w jednym, jemu tylko znanym miejscu. Czytelnicy domyślają się zapewne, że Raffles, który przed przybyciem do pałacu poczynił pewne dochodzenia przygotowawcze, wiedział już coś nie coś o miejscu ukrycia skarbu. Marholm uważał, że noc dzisiejsza sprzyjała niesłychanie tego rodzaju przedsięwzięciom. Zastanawiając się nad tym wszystkim Marholm przyszedł do wniosku, że, jeśli osobnicy owi wyszli naprawdę z gabinetu Knoxa, musieli prawdopodobnie zmieszać się z tłumem gości w oczekiwaniu na odpowiedni moment. Marholm powrócił do drzwi gabinetu doktora i powtórnie przyłożył ucho do dziurki od klucza. Usłyszał, że stary przechadza się tam i z powrotem, mrucząc do siebie niezrozumiałe słowa. Detektyw zapalił elektryczną lampkę, szukając na posadzce jakich śladów. Znalazł resztki błotnistej ziemi, przyniesionej prawdopodobnie z parku. Odciski stóp pochodziły od dwuch mężczyzn i jednej kobiety. Idąc ich śladem zszedł aż na parter. Twierdzenia doktora Redmiela sprawdzały się. Marholm odnalazł ślady na stopniach schodów, na posadzce pralni, a nawet w alejach parku. Nie było wątpliwości. Gdzież jednak podziali się teraz?
Detektyw postanowił zbadać tylną cześć parku. Skręcając w boczną aleję spotkał nagle dwa cienie ludzkie, które poznał odrazu.
Był to doktór Redmiel i Ryszard Knox. Obydwaj mężczyźni rozstali się z Baxterem, który marzył tylko o powrocie na salę balową, i powrócili do parku, wiedzeni tą samą myślą co Marholm. Po krótkiej naradzie wszyscy trzej doszli do zgodnego wniosku, że podejrzani osobnicy muszą się jeszcze znajdować gdzieś w pobliżu. Nie mieli wątpliwości, że zamiary ich nie były czyste. Byli oni prawdopodobnie członkami bandy niebezpiecznych włamywaczy.
— Sądzę, że mamy da czynienia ze zręcznymi i zdecydowanymi na wszystko ludźmi — rzekł Marholm. — Pokojówka pańskiej siostry Lizzi jest z pewnością z nimi w kontakcie. Ona zapowiedziała ich wizytę pańskiemu ojcu, ona wprowadziła ich bocznym wejściem, zamiast wprowadzać ich główną bramą. Nie mogę niestety odkryć śladów, prowadzących do gabinetu. Czy zechciałby pan, panie Ryszardzie, wskazać mi wyjście na Duke Street? Sądząc ze słów pańskiego ojca, goście wyszli tamtędy... Chciałbym to sprawdzić.
Trzej mężczyźni opuścili park i udali się powtórne do gabinetu doktora.
Po cichutku weszli na schody, minęli drzwi gabinetu, z którego nie dochodził żaden odgłos, i zapuścili się w prawdziwy labirynt korytarzy. Doszli wreszcie do małego korytarzyka przyległego do nie zamieszkałych części budynku. Korytarz ten kończył się lekką pochyłością, która następnie przechodziła w schody. Drzwi, wychodzące na Duke Street, były na dole.
Marholm zalecił jaknajdalej idącą ostrożność.
— Nie widzę tu żadnych śladów — rzekł po chwili. — Odciski stóp znajdujące się na deskach podłogi są bardzo stare i pochodzą conajmniej z przed trzech dni. Gdyby ci osobnicy przechodzili tedy niedawno, musielibyśmy odnaleźć świeże ślady. Przed gabinetem doktora Knoxa zrobiłem spostrzeżenie, że mężczyźni ci oraz jedna kobieta chodzili poprzednio po parku. Przyjmując nawet, że w międzyczasie obuwie ich osuszyło się na dywanach, nie możemy tutaj stwierdzić nic podobnego. W każdym razie dałyby się zauważyć jakieś ślady na warstwie kurzu. Wyjaśnienia dane przez doktora Knoxa nie znajdują się w zgodzie z rzeczywistością.
Syn doktora Knoxa wzruszył ramionami i wziął lampę Marholma. Poszukiwania jego dały ten sam rezultat.
— Nic z tego nie rozumiem — rzekł zatrwożonym głosem. — Czemuż u diabła mój ojciec miałby nie powiedzieć prawdy? Jeśli ci ludzie nie wyszli, pozostaje tylko jedna ewentualność: ci ludzie musieli być ukryci u niego podczas naszej wizyty. Czemu należy to przypisać?
— All right, panie Ryszardzie — odparł Marholm z zadowoleniem. — Jestem tego samego zdania. Przypuszczam, że podziela je również doktór Redmiel?
— Oczywiście, moi panowie — rzekł zagadnięty. — Jest to jedyna możliwa ewentualność.
— Zbierzmy raz jeszcze wszystkie fakty — rzekł Marholm głucho. — Obydwaj zamaskowani mężczyźni, których zauważył doktór Redmiel w parku w towarzystwie pokojówki panny Lizzi, znajdują się w domu. Trzeci, jak to mogę wywnioskować ze śladów kroków w parku, został wyprowadzony przez furtkę przez samą Mabel. Należałoby dowiedzieć się, czemu Mabel wyprowadziła z początku jednego z nich. Jest to pierwszy ciemny punkt w tej sprawie. Chwilowo musimy się zająć dwoma pozostałymi i ustalić plan akcji. Dla wszelkiego bezpieczeństwa zostańcie panowie tutaj przy furtce. Ja natomiast przejdę Duke Street, gdzie są porozstawiani nasi ludzie i zapytam, czy nie spostrzegli nic niezwykłego. Jeśli nie widzieli nikogo, nasi panowie są z pewnością jeszcze w pułapce. Sądzę, że trzeba będzie dokooptować jednego lub dwóch detektywów, aby w razie potrzeby móc się bronić. Nigdy nie wiadomo z góry, co nastąpi
Doktór Redmiel i Knox zaakceptowali ten plan w całości. Marholm wyszedł na Duke Street i przebiegł ją oczyma. W ciągu całej swej kariery jeszcze nigdy nie był tak zdenerwowany. Chciał pokazać swemu zwierzchnikowi, że popełnił błąd, nie zwracając dostatecznej uwagi na niepokojące znaki.
Wedle Marholma chodziło tu o dwóch niebezpiecznych bandytów, może nawet o samego Rafflesa. Instynkt mówił Marholmowi, że Tajemniczy Nieznajomy jest w pobliżu. Instynkt ten nie zawodził go nigdy. Raffles bowiem atakował zazwyczaj ludzi tego rodzaju co doktór Knox.
Pogrążony w myślach szedł ulicą Duke Street, poszukując policjantów. Nie ulegało wątpliwości, że była to nowa sprawka Rafflesa. Marholm wiedział, że Knox, eks-fryzjer z małego prowincjonalnego miasteczka, rozpoczął swą karierę wynalezieniem leków przeciwko soliterowi. Był to początek jego fortuny. Za pierwsze zarobione pieniądze przeniósł się do Londynu, gdzie kupił podejrzanej jakości dyplom chemika i rozpoczął swe operacje na wielką skalę. Policja znała liczne jego sztuczki, lecz wołała nie wywlekać ich na światło dzienne. Powoli Knox począł robić karierę. Dzięki bogatemu małżeństwu uzyskał dostęp do zamożniejszych sfer i zetknął się z arystokracją oraz wyższymi sferami urzędniczymi. Rozpoczął zakrojoną na olbrzymią skalę kampanię reklamową. Jakkolwiek lekarstwa jego od czasu do czasu wyprawiały kogoś na tamten świat, wszystko załatwiało się pocichu i szerokie warstwy publiczności nie miały o tym pojęcia. Uniknął nawet skutków interpelacji w parlamencie, ponieważ zdążył w porę przekupić urzędników Ministerstwa Zdrowia. W ten sposób, opłacając jednych i drugich, doszedł do majątku. Człowiek ten nie posiadał żadnego rachunku bankowego — rozmyślał Marholm. Jeśli Raffles zainteresowałby się jego osobą, doktór Knox mógłby się pożegnać ze swymi pieniędzmi.
Marholm brnął w błocie ciemnej i nieoświetlonej uliczki. Padał ulewny deszcz. Gdzież u licha byli policjanci? — szepnął zdenerwowany. — Po pewnym czasie spotkał trzech agentów, którzy schronili się do jednej z bram przemoczeni do nitki. Byli wściekli, zziębnięci i niezadowoleni. Od kilku godzin mokli tu na deszczu, podczas gdy ich szef, Baxter, zabawiał się z paniami w rzęsiście oświetlonej sali balowej. Uważali, że pilnowanie domu, pełnego gości, nie ma najmniejszego sensu. Park otoczony był wysokim murem, którego powierzchnia obsypana była kawałkami szkła.
— Do diabła! — zaklęli na widok sekretarza Scotland Yardu — czy nie uważacie, Marholm, że całkiem niepotrzebnie warujemy tu na deszczu?
Marholm wzruszył ramionami.
— To poprostu idiotyczne — rzekł drugi z policjantów. — Baxter ma naprawdę wspaniałe pomysły. Wstrętne zajęcie!
— Ilu ludzi jest dziś na służbie w pałacu doktora Knoxa?
— Około dwudziestu...
— Dwudziestu — powtórzył Marholm. — Słuchajcie mnie chłopcy: to wcale nie zadużo. Moris zawiadomi centralę, aby przysłała mi wszystkich ludzi, jakich ma w tej chwili do dyspozycji. Będą mi potrzebni do pilnowania z wszystkich stron mieszkania doktora. Sądząc ze słów Baxtera, powinienem was wszystkich zastać na posterunku. Tymczasem zastałem tylko trzech na Duke Street, nikogo zaś na Wigmore Street. Niechaj wszyscy mają się na baczności. Moris natychmiast po przybyciu posiłków rozstawi ludzi na posterunkach. Wy zaś, Berting i Wesley, pójdziecie ze mną. Oby nam udało się dzisiejsze polowanie!
Moris, doskonały służbista, szybko zabrał się do dzieła. Gwizdnął przeciągle. Odpowiedział mu zdaleka przytłumiony gwizdek. Marholm, widząc, że wszystko idzie sprawnie, wraz z dwoma policjantami skierował się w stronę bramy i wszedł do pałacu. W małej sionce spotkali doktora Redmiela i młodego Knoxa.
— Co nowego? — zapytał.
— Nic — odparli obaj mężczyźni.
— Wróćmy więc na korytarz, prowadzący do gabinetu doktora — rzekł Marholm.
W milczeniu wrócili tą samą drogą, którą szli przed chwilą. Przystanęli wstrzymując oddech. Panowała zupełna cisza.
Dziwne — szepnął Marholm.
— Istotne — dodał Redmiel. — W gabinecie panuje kompletna cisza.
— Nie słychać ani rozmowy, ani odgłosu kroków — rzekł młody Knox. — Wygląda jak gdyby ojciec mój już się położył. Nie wydaje się to jednak prawdopodobne. Czyżby zasnął w fotelu? W pokoju tym nie ma łóżka. Całe szczęście, że wrócił pan z nami, panie Marholm! Co należy teraz czynić?
— Cisza ta jest istotnie niezrozumiała — rzekł doktór Redmiel. — Gdyby doktór Knox pracował jeszcze, musielibyśmy usłyszeć niewątpliwie jakiś choćby najlżejszy szmer. Mam wrażenie, że zrobilibyśmy najlepiej, gdybyśmy przemocą wtargnęli do gabinetu.
— Jestem tego samego zdania — rzekł młody Knox. — Należy jaknajprędzej wyjaśnić tę tajemnicę. Biorę na siebie całą odpowiedzialność. Wejdźmy siłą do gabinetu.
— Zgadzam się — rzekł Marholm. — Ryzykujmy!
W tej samej chwili zbliżył się do drzwi, wyciągnął z kieszeni wytrych i włożył go do zamka. Drzwi otwarły się.
Okrzyk zdumienia i przerażenia wyrwał się z piersi mężczyzn. W pokoju panowały zupełne ciemności. Marholm przekręcił kontakt elektryczny. Spojrzeli na siebie w milczeniu. Doktora Knoxa w pokoju nie było. Na biurku leżały porządnie poukładane papiery.
Gdzież się mógł podziać doktór Knox, sławny lekarz-cudotwórca?
Nie mógł wyjść z pokoju, ponieważ drzwi byty od wewnątrz zamknięte.
— Czy pokój ten nie ma innego wyjścia? — zwrócił się Marholm do Ryszarda z zapytaniem.
— Nie... Myślałem już o tym... To niemożliwe... Ten pokój nie ma żadnego innego wyjścia.
— Nic nie rozumiem w takim razie — odparł Marholm.
Doktór Redmiel i obydwaj policjanci spojrzeli na siebie.
— Bądźmy logiczni, panie Ryszardzie, — ciągnął dalej Marholm. — Jeśli pański ojciec nie mógł wyjść z tego gabinetu normalnym wyjściem, należy przyjść do wniosku, że pokój ten ma jakieś drzwi ukryte. Weźmy się więc do poszukiwania.
Pięciu mężczyzn zabrało się ochoczo do roboty, przeszukując cierpliwie centymetr po centymetrze powierzchnię pokoju. Zbadaliśmy ściany, lecz nic nie zdradzało sekretnego przejścia. Marholm oraz Redmiel poczęli się denerwować. W trakcie poszukiwań, Marholm skierował na biurko światło swej latarki. Nagle na samym froncie ujrzał zapisaną kartkę papieru. Chwycił ją z okrzykiem tryumfu. Czterej pozostali podbiegli do niego. Marholm głosem pełnym wściekłości rozpoczął czytanie:

Oszczędźcie sobie daremnego trudu, młodzi ludzie! Nie znajdziecie nas. Jakkolwiek przybyłeś tu w licznej kompanii, drogi Marholmie, i ożywiony jak najlepszymi intencjami, nie zdołasz przeszkodzić lekcji, jakiej mam zamiar udzielić doktorowi-cudotwórcy. Jest to największy oszust, jakiego wydała nasza ziemia, i zasługuje na przykładną karę.
Zechciej przyjąć ode mnie najserdeczniejsze pozdrowienia i nie zapomnij pokłonić się Baxterowi, sławnemu inspektorowi Scotland Yardu, który zajęty jest właśnie spijaniem szampana w sali balowej.
Szczerze panu oddany
John C. Raffles.



W laboratorium doktora-cudotwórcy

— Do licha Edwardzie, — sytuacja staje się krytyczna — szepnął Charley Brand do ucha swego przyjaciela, gdy obaj zamknięci zostali w wielkiej szafie. — Mam wrażenie, że spostrzeżono nas w świecie — dodał po chwili. — Czy widziałeś jak rozbłysły jego oczy gdy usłyszał o dolarach? Milion dolarów... Jest tak chciwy, że pod żadnym pozorem nie zgodzi się, aby utrudnić dojście do skutku tej tranzakcji. Słuchaj tylko...
Obydwaj chciwym uchem łowili odgłos rozmowy pomiędzy doktorem Knoxem, Baxterem, Redmielem i Marholmem.
Raffles zaśmiał się po cichu.
Pomimo uspokajających słów swego chlebodawcy, Charleyego ogarnął lęk. Uspokoił się dopiero, gdy niepożądani goście opuścili gabinet.
Mimo wszystko wyszli ze swej kryjówki dopiero w parę chwil potem. Charley chciał wyskoczyć natychmiast, lecz wstrzymał go od tego Raffles.
— Na miłość Boga, nie śpiesz się chłopcze! Uważaj... Poznałem głos Baxtera. Jest to straszliwy głupiec, który na niczym się nie zna. Jednak i Marholm był z nim razem. Jest to człowiek zdolny, stary wróbel, który nie da wziąć się na plewy.
Raffles był zadowolony, że Knox w dalszym ciągu nie przerywał swej przechadzki po gabinecie.
Dopiero po kwadransie oczekiwania odważył się otworzyć drzwi szafy. Knox wyszedł na ich spotkanie.
— Słyszeliście, panowie, jakie wobec was żywi się tu podejrzenie? — rzekł. — Ci ludzie z policji widzą w każdym człowieku przyszłego zbrodniarza lub też włamywacza! Gdybym nie był z nimi w przyjaznych stosunkach, miałbym niewątpliwie tysiące przykrości. Teraz, skoro pozbyliśmy się inspektorów Scotland Yardu, możemy porozmawiać o interesach.
— Drogi panie, zachował się pan doskonale — rzekł starszy z amerykan z ukłonem. — Trudnoby było zakończyć naszą rozmowę, gdybyśmy musieli odbyć najpierw długie wyjaśniające konferencje z policją. Dzięki panu i pańskiej przytomności umysłu ubijemy interes. Spieszmy się, bowiem o godzinie pierwszej w nocy musimy wyjechać do Liverpool. Jak już powiedzieliśmy, interesujemy się niezmiernie pańskimi produktami. Zastrzegamy sobie na Amerykę wyłączną eksploatację pańskiego eliksiru młodości. Następnie, chcielibyśmy się zapoznać bliżej z pańskim eliksirem pamięci oraz środkami uspakajającymi nerwy.
— Doskonale, doskonale — uśmiechnął się mister Knox zacierając z zadowoleniem ręce. — To jeszcze nie wszystko. Mam cały szereg nowych preparatów, które zainteresują panów z pewnością.
— Łykamy ślinkę na samą myśl o tym, drogi doktorze!... Nie traćmy czasu i chodźmy obejrzeć wszystko, co może nam zapewnić powodzenie w Ameryce.
— Bardzo chętnie, mili panowie, bardzo chętnie... Będziecie jednak musieli uprzednio odbyć ze mną małą podróż...
Obydwaj mężczyźni spojrzeli na siebie ze zdumieniem.
— Tak... tak... — ciągnął dalej doktór — musimy zniknąć stad jak najszybciej. Na szczęście jestem w posiadaniu środka, który nam to umożliwi. He, he — zaśmiał się. — I ja stosuję amerykańskie metody pracy.
Charley Brand i Raffles z zaciekawieniem oczekiwali tego co miało nastąpić. Knox poprosił ich o chwilę cierpliwości. Sam udał się w kierunku szafy. Otworzył jedną z szuflad i wyciągnął z niej pęk kluczy. Korzystając z jego chwilowej nieuwagi Raffles usiadł przy biurku i począł kreślić na kartce papieru list, który później znalazł Marholm. Zaledwie skończył pisać, Knox powrócił, trzymając z tryumfem maleńki klucz. Poprosił Rafflesa i jego towarzysza aby zechcieli towarzyszyć mu do niewielkiej alkowy, znajdującej się tuż obok komórki, w której do niedawna byli ukryci. W alkowie tej mieli ujrzeć coś cudownego.
Knox nacisnął na guzik, ukryty w boazerii, i natychmiast zajaśniało światło. Następnie podniósł stary dywan, włożył do ledwie dostrzegalnej wąskiej szparki cieniutki kluczyk i nacisnął. Nastąpiło wówczas to czego oczekiwał Raffles. Dał się słyszeć lekki trzask i boazeria rozpadła się na dwie części ukazując dość znaczny otwór. Otwór ten zajęty był czymś w rodzaju niewielkiej windy, umocowanej na grubych sznurach.
— Natychmiast po zajęciu miejsc w naszym pojeździć zamkniemy górną część windy i rozpoczniemy podróż — rzekł śmiejąc się oszust.
— Ale... dokąd to prowadzi? — zapytał Raffles, mierząc uważnym spojrzeniem przepaść.
— Do miejsca całkiem bezpiecznego — odparł stary. — Możecie mieć pełne zaufanie do mego mechanizmu. Posiada elektryczny motor, lecz może być jednocześnie poruszany ręcznie, w wypadku gdyby motor się zepsuł. Jak panowie widzą, z góry przewidziałem wszystko.
Wszedł do metalowej klatki, ruchem ręki zapraszając do środka obu mężczyzn. Raffles i Charley Brand nie wahali się ani przez chwilę.
— To bardzo praktycznie — rzekł stary, dumny ze zdziwienia okazanego przez obydwuch amerykan. W ten sposób bez wysiłku mogę się przenosić dokąd tylko chcę. Wystarcza, abym ja sam stanowił dostateczną przeciwwagę.
W pewnej chwili minęła ich druga podobna klatka, jadąca w górę.
— Wystarcza tylko abym zrównoważył ciężar ołowiu, znajdującego się w drugiej windzie. — Ołów mogę regulować za pomocą specjalnego haka.
Dał się odczuć lekki wstrząs.
— Jesteśmy na miejscu — rzekł. — Czy zechcą panowie zejść razem ze mną?
Wyprzedził swych gości, zapuszczając się w małą ciemna galeryjkę. Jakkolwiek posługiwał się dotąd elektryczna kieszonkową latarka, schylił się, począł manipulować przy przełączniku elektrycznym i zapału światło. Przeszli do dużego pokoju, dobrze oświetlonego, którego ściany pokryte były całą masą przyrządów, wag i probówek. Nie ulegało wątpliwości, że znajdowali się w laboratorium doktora Knoxa. Tam właśnie sławny doktór, bezpieczny przed wzrokiem ciekawych, sam przyrządzał swe cudowne leki.
— Jesteśmy u celu — rzekł doktór, zwracając się do swych gości. — Tu właśnie sporządzam pigułki i mikstury, które od szeregu lat przynoszą ulgę cierpiącej ludzkości. Rozumiecie, panowie, że sekrety tego rodzaju nie mogą dojść do wiadomości publicznej. Dlatego też laboratorium moje umieściłem w miejscu, zabezpieczonym przed wzrokiem ciekawych.
— Zupełne słusznie — odparł Raffles, które uważnie obserwował laboratorium.
Tajemniczy Nieznajomy wyczuł od razu, że znajduje się w pobliżu skarbu starego skąpca i że doktór, jak wszyscy ludzie jego pokroju, zdradzi się niewątpliwie gdzie skarb ten jest ukryty. W rzeczy samej obchodziły go niewiele wszystkie te klatki, kolby i wagi. Zależało mu jedynie na odkryciu miejsca, w którym stary ukrył pieniądze.
— Tam do licha, mister Knox — rzekł, uderzając go przyjaźnie po ramieniu — widzę, że z pana człowiek poważny i ostrożny. O ile się nie mylę przygotował pan prawdopodobnie cały szereg nowych leków, które zamierza pan lada dzień wypuścić na rynek.
— Ma pan rację — odparł dumnie doktór Knox. — Mam zamiar rzucić się z panami na wielkie interesy. Przyszłość należy do nas. Proszę zwrócić uwagę na wspaniały środek nasenny, który stworzyłem niedawno. Po użyciu zaledwie jednej kropli śpi się bez przerwy pełną godzinę... Obliczymy ten środek na sen dwu, trzy i czterogodzinny. Będzie bez konkurencji i zaćmi nawet mój „Calmonerw“.
— Calmonerw? Czy to owa guma arabska, której krople nalewa się do uszu? — zaśmiał się Raffles. — Daj pan spokój z tym Calmonerwem! Trzeba mieć źle w głowie, żeby tego używać. To co mi pan tu pokazuje, wygląda bardziej obiecująco. Mam wrażenie, że tam dalej chowa pan jeszcze większe cuda?
Rozmawiając w ten sposób Raffles zbliżył się do ciemnej komórki, znajdującej się w głębi pokoju. Jego niezawodny instynkt mówił mu, że tam kryje się skarb starego. Instynkt nie zawiódł go: zaledwie zdążył zbliżyć się do drzwi komórki, doktór Knox chwycił go za ramię i odciągnął go z całej siły, nie zdradzając przy tym zdenerwowania.
— Nie warto tam wchodzić, mister Parker — rzekł. — Jest to komórka, gdzie przechowuje próżne butelki, paki i płótna do opakowania. Proszę, niech pan zajmie miejsce w fotelu. Zrobimy krótki przegląd leków, które rzucimy na amerykański rynek. Mam nadzieję, że skończymy do czasu odejścia pociągu do Liverpoolu.
Wszyscy trzej usiedli w wygodnych fotelach, przy małym okrągłym stoliczka i zapalili papierosy.
Stary Knox wyciągnął z szafy wielkie książki handlowe i położył je na stole.
— Widzieliście panowie moją korespondencję? — rzekł — teraz należałoby przejrzeć moje książki handlowe. Przekonacie się panowie łatwo, że to złoty interes. Czy zamierzacie złożyć na początek milion dolarów?
Raffles nonszalancko skinął głową.
— Jeden milion... może być dwa, jak pan będzie chciał... Będzie to zależało od ilości leków.
— Zgoda — rzekł stary z zadowoleniem — możemy rozpocząć od miliona dolarów. Chwilowo to wystarczy. Natychmiast po otrzymaniu owego miliona wręczę panom wszelkie przepisy fabrykacyjne, abyście mogli rozpocząć produkcję natychmiast po przyjeździe. Oczywiście, zastrzegam sobie pewien procent od dochodu.
— Zgoda, doktorze — rzekł Raffles. — Jest pan człowiekiem interesu.
— Wierzę w pańskie słowa — rzekł Knox z uśmiechem. — Doświadczenie nauczyło mnie ostrożności. Wyobrażacie sobie być może panowie, że Ameryka jest daleko i że komunikacja jest utrudniona. Zanim uczynię jakikolwiek krok poproszę o wręczenie mi pewnej sumy a conto. Zależnie od wysokości tej sumy dam panom pewną ilość recept. Nie chciałbym, abyście panowie sądzili, że zamierzam was podejść.
— Jesteśmy dalecy od tej myśli — mister Knox. Ile pan chce a conto?
Raffles wypowiedział te słowa tak poważnym tonem, że Charley o mało nie parsknął śmiechem.
— Powiedzmy... 250.000 dolarów — rzekł doktór.
— Zgoda. Co dostaniemy w zamian?
— Mój ostatni środek nasenny...
— Zrobione — odparł Raffles.
Wyciągnął z kieszeni książeczkę czekową na Bank Angielski. Wypełnił czek i wręczył go staremu, który obejrzał go z uwagą.
— Rozumie pan chyba, że nie mogę mieć tak wielkiej sumy przy sobie — rzekł Raffles tonem wyjaśnienia. — Jeśli pan chce, może pan podjąć ją już jutro, lub też przelać ją na swój rachunek w banku.
Stary szarlatan nie zdradził się ani słowem, że żadnego rachunku w Banku nie posiada.
— W porządku — rzekł, kiwnąwszy głową.
Schował czek do kieszeni. Charley uśmiechnął się: znał doskonale tę fałszywą książeczkę czekową.
— Oto mój środek nasenny i jego skład — rzekł Knox, zwracając się do Rafflesa.
Raffles spojrzał na formułkę chemiczną. Ponieważ był biegły w chemii farmaceutycznej od razu zdał sobie sprawę ze składu leku.
— Bardzo pięknie — rzekł — jaki jest główny składnik tego środka?
Knox wskazał na flakon.
— Jest to potężny środek nasenny, zawierający znaczną ilość opium.
— Drogi doktorze, mam wrażenie, że nasze interesy rozpoczną się natychmiast — rzekł Raffles tonem tak poważnym, że Charley o mało nie wybuchnął śmiechem.
— Jakto? — zapytał niespokojnie Knox.
— O... Nic wielkiego — rzekł Raffles śmiejąc się szczerze. — Trzeba tylko podpisać nasz kontrakt.
— Chętnie — rzekł doktór, kierując się w stronę ciemnej komórki.
Raffles zagrodził mu drogę.
— Hola — rzekł — teraz, gdy ma pan nasze pieniądze, chce się pan nam wymknąć i zostawić nas tutaj? Nic z tego nie będzie, drogi panie.
— Ależ, panowie... szepnął doktór - cudotwórca, otwierając ze zdumienia szeroko oczy.
— Bez żadnych historii! — zawołał Raffles, rzucając się na niego.
W minutę później doktór, związany jak należy sznurami, które Raffles i Charley przynieśli ze sobą, leżał rozciągnięty na ziemi.
Zaskoczony przez nagłość ataku, stary filut nie zdążył zareagować odpowiednio. Dopiero teraz odzyskał przytomność.
— Złodzieje, bandyci! — krzyczał z całej siły. — Na pomoc!...
Na próżno starał się oswobodzić ze swych więzów.
— Psy nieczyste! — wymyślał w dalszym ciągu. — Doktór Redmiel miał rację... Rozwiążcie mnie i pozwólcie odejść. Każę was zaaresztować i dostaniecie po dwadzieścia lat więzienia każdy!
Tymczasem Raffles zrobił ze swej chusteczki spory knebel.
— Jeśli nie uspokoisz się natychmiast, stary łotrze, zastosuję do ciebie narkotyk o wiele lepszy niż twoje wszystkie świństwa... Czy wiesz z kim masz do czynienia?
— Masz przed sobą samego Rafflesa...
— To pan jest Raffles? — jęknął. — Tajemniczy Nieznajomy... Którego nigdy policja nie zdołała schwycić?
— Jeżeli nie uspokoisz się natychmiast, zmuszę cię do wypicia całego flakonu twego eliksiru młodości!
Ponieważ doktór Knox nie przestawał w dalszym ciągu krzyczeć i wyrywać się, Raffles wprowadził swoją groźbę w czyn. Wlał mu przemocą do ust parę łyków gęstego płynu. Następnie wziął ze stołu flakon ze środkiem nasennym i uczynił to samo. Po chwili biedny Knox spał już snem kamiennym.
— W ten sposób pozbyliśmy się go na pewien czas — rzekł Raffles. — Winniśmy mu wdzięczność, że na pierwszy ogień wziął środek nasenny. A teraz zabierzmy się do pracy. Czy masz wszystkie potrzebne narzędzia?
— Tak, Edwardzie — odparł Charley.
Weszli do ciemnej komórki. Raffles zapalił elektryczną latarkę. Ponieważ jednak latarka ta dawała niedostateczne światło, przyniósł z laboratorium dużą lampę, która na szczęście posiadała długi sznur. Obydwaj przyjaciele obejrzeli uważnie komórkę. Stary oszust miał do pewnego stopnia rację. Komórka pełna była połamanych butelek i pustych skrzyń. Nie ulegało wątpliwości, że zniesiono je tu umyślnie, aby odwrócić podejrzenia od ukrytego skarbu. Z trudem utorowali sobie drogę pomiędzy zwałami śmieci. Bystre oko Rafflesa dostrzegło w ścianie miejsce, gdzie rysowała się szczelina ukrytego zamka.
Raffles zbliżył się, obejrzał uważnie to miejsce i uśmiechnął się z tryumfem.
— Betonowa skrytka, wpuszczona w mur — rzekł. — Nic to nam jednak nie zaszkodzi. Drzwiczki są ze stali. Dobra konstrukcja, lecz nie wytrzyma mojego ataku.
Raffles i Charley wyjęli z kieszeni niewielki aparacik. W parę minut później aparat ten począł funkcjonować. Jaskrawy płomień ze świstem ślizgał się po grubym metalu i ciężkie stalowe łzy padały na podłogę.
Po chwili zamek został wykrajany i Raffles otworzył szeroko stalowe drzwi. Skrytka pełna była paczek z banknotami. Trzy czy cztery worki złota leżały na niższych półeczkach. W jednej z przegródek leżały akcje i papiery wartościowe.
— Zostawimy to — rzekł Raffles wskazując na papiery — mielibyśmy zbyt wiele trudności z pozbyciem się tego. Zabierzemy tylko złoto i banknoty, drogi Charley. Będziemy musieli zwrócić trochę pieniędzy i biedakom, którzy dali swe grosze temu oszustowi. Oczywiście, pominiemy bogatych...
Dwaj przyjaciele napełnili kieszenie złotem i pieniędzmi.
— Co za szkoda — szepnął Charley — że nie będziemy mogli unieść wszystkiego!
— Jakże to? — odparł Raffles — każdy z nas weźmie spory worek na plecy i skarbiec pozostanie prawie pusty. Musimy mieć swobodę ruchów. Pewien jestem że Marholm przeczytał na górze mój list i że teraz cały dom otoczony jest grubym kordonem policji. Ponadto nie jestem pewien, czy nie złożę jeszcze powtórnej wizyty naszemu cudotwórcy. Trzeba zresztą coś zostawić naszej pięknej Lizzi!
Charley uśmiechnął się na znak zgody.
— Czy słyszałeś? — szepnął Raffles nadstawiając ucha. — Wydaje mi się, że jakieś odgłosy dochodzą nas od strony studni, którąśmy tu się dostali. Gotów jestem założyć się o każdą sumę, że tam na górze znaleziono sekretne przejście.
— Ja jestem również tego zdania — odparł młody sekretarz. — Rozróżniam nawet na górze gwar zmieszanych głosów.
— Do licha, to z pewnością Marholm — szepnął Raffles. — Musimy działać jak najszybciej. Sprawdźmy, czy jest jeszcze na miejscu nasza metalowa klatka. Gdyby jej nie było, w żaden sposób nie wydostalibyśmy się z tej zasadzki.
Obaj rzucili się w stronę studni. Okrzyk przerażenia zamarł na ich ustach: klatki nie było a lekki szmer świadczył o tym, że podciągano ją właśnie w górę.
— Złap ją — zawołał Raffles.
Sam chwycił rozpaczliwie żelazne liny, znajdujące się na dole. Charley rzucił mu się z pomocą. I klatka stanęła.
— Musimy przeszkodzić za wszelką cenę podniesieniu się w górę naszej klatki... Bylibyśmy zgubieni...
Wskutek wspólnych wysiłków Charleya i Rafflesa klatka poszła w dół o pięćdziesiąt centymetrów. Odczuli kilka gwałtownych wstrząsów. Z góry od strony galerii doszły ich jakieś krzyki.
W końcu zapanowało milczenie. Prawdopodobnie ludzie na górze, zdziwieni nagłym otrzymaniem się tej dziwacznej windy poczęli głowić się nad przyczyną.
— Dobrze, dobrze — rzekł Raffles z uśmiechem, ocierając czoło. — Klnijcie i krzyczcie ile tylko sił w płucach. Nie zdołacie wciągnąć windy, jeśli ja na to nie pozwolę. Pomóż mi, Charley, teraz przy związaniu tej przeklętej klatki, aby nam nie uciekła w górę.
Jeszcze jednym grubym sznurkiem przywiązano klatkę do dna studni.
— A teraz idź po worki. Spiesz się, mój mały...
— Przecież z laboratorium nie ma innego wyjścia niż przez tę przeklętą studnię — szepnął Charley zdumiony. — Jakże się z niej wydostaniemy?
— W ten sam sposób w jakiśmy tu weszli. Stary krokodyl zostanie dostatecznie ukarany.
Weszli do komórki i formalnie owinęli się banknotami dokoła bioder. Następnie przymocować sobie worki ze złotem do pasa i tak uzbrojeni wrócili do klatki.
W tej samej chwili dały się słyszeć przekleństwa dobiegające z góry studni. Przekleństwa te ustąpiły miejsca wściekłym uderzeniom w drugą windę, która znajdowała się właśnie na górze.
— Nasi panowie z policji niecierpliwią się — rzekł Raffles z uśmiechem. — Założę się, że zostali oni zamknięci w klatce i nie mogą się z niej wydostać.
Raffles i Charley wślizgnęli się do klatki przez wąski otwór.
— Będziesz miał piękne widowisko — rzekł Raffles.
Związał razem kilka kawałków drzewa, leżących na podłodze i zapalił je.
— A teraz uwaga! — rzekł Tajemniczy Nieznajomy, trzymając w ręku płonącą pochodnię. — Zachowaj zimną krew i sprawdź rewolwer. Być może, że zmuszeni będziemy zrobić z niego użytek. Jeśli ktokolwiek zostałby na brzegu studni, musielibyśmy go unieszkodliwić chwilowo. Jesteśmy dostatecznie dobrymi strzelcami, aby dać panom policjantom okazję wykorzystania zdrowotnego urlopu.
— Stop — rzekł Charley — cóż zrobimy z Knoxem?
Raffles, który podpalił już sznury, przytrzymujące na dole klatkę, wzruszył ramionami.
— Zostawimy go jego własnemu losowi. To będzie najlepsze...
Sznury zajęły się ogniem i poczęły trzeszczeć. Raffles poprawił rewolwer w ręku. Nagie sznury pękły i pęk iskier zajaśniał w powietrzu. Klatka ruszyła i Raffles ze swym przyjacielem poczęli unosić się do góry w przyspieszonym tempie.

Ucieczka

Powróćmy przez chwilę do zdarzeń wcześniejszych. Gdy Marholm i jego koledzy naklęli się dowoli nad listem Rafflesa, przystąpili do szczegółowej rewizji gabinetu doktora. Mieli nadzieję, że lada chwila ujrzą gdzieś w kącie związanego Jamesa Knoxa. Nagle Knox junior uderzył się w czoło.
— Co za głupiec ze mnie! — zawołał — że też nie pomyślałem o tym wcześniej! Za gabinetem znajduje się mała pusta komórka, w której może natrafimy na jaki ślad.
Weszli tam wszyscy. Wprawne oko Marholma natychmiast spostrzegło ukrytą klapę. Opukał starannie deski podłogi, wreszcie wykrzyknął z triumfem.
— Patrzcie! Wiedziałem, że coś tu musi się ukrywać.
Skierował światło latarki kieszonkowej na podłogę.
— Widzicie: ukryty zamek w sznurach pomiędzy klepkami posadzki!
W sekundę później zaczął otwierać zamek ten swoim wytrychem. Nie poszło to łatwo. Marholm, jednak, widząc, że jest na właściwym śladzie, nie dawał za wygraną. Nagle dał się słyszeć dziwny szelest: podłoga usunęła się i zgromadzeni w komórce mężczyźni stanęli ponad otworem głębokiej studni. Na szczęście żaden z nich nie wpadł do środka.
— Na miłość Boską, ciszej — syknął Marholm w stronę hałasujących policjantów. — Studnia powtarza wszystkie głosy...
— Nie znam tego przejścia — rzekł syn doktora Knoxa. — W jaki sposób mogli przedostać się tędy, jeśli nie ma tu żadnej drabiny?
Marholm nie odpowiedział, wzruszył tylko ramionami. Skierował światło latarki w głąb studni i badał jej ściany. Z zupełnym spokojem wskazał na windę, stanowiącą przeciwwagę klatki, którą zjechali w dół nasi przyjaciele.
— Oto środek lokomocji — rzekł. — Zdaje mi się, że znalazłem słowo zagadki. Prawdopodobnie są tu dwie klatki tak zrównoważone, że gdy jedna jedzie w dół, druga idzie w górę. Doktór James Knox oraz obydwaj bandyci zjechali prawdopodobnie w dół druga windą. Ponieważ nikt z nas nie wyłączając pana Ryszarda nie zna tego przejścia będziemy musieli sami utorować sobie drogę. Trzeba będzie zjechać w dół tą klatką. Z Boską pomocą schwycimy obydwóch ptaszków.
Nie dokończył zdania: doświadczenie nauczyło go, że mając do czynienia z Rafflesem nie wolno z góry przechwalać się powodzeniem.
Marholm wszedł do klatki wraz z doktorem Redmielem, Knoxem i jednym z policjantów.
Żelazna klatka nie ruszała się z miejsca. Marholm napróżno badał mechanizm.
— Być może, że obciążenie jest jeszcze za małe? — szepnął Knox.
Policjant, który początkowo miał zostać na górze, wszedł do klatki. Klatka rozpoczęła posuwać się powoli. Marholm spostrzegł na dole malutką dźwignię. Nie namyślając się długo nacisnął: klatka poszła w dół jeszcze o kilka metrów po czym znieruchomiała, jak gdyby wstrzymana w miejscu przez potężną siłę.
— Jestem pewien, że ci ludzie na dole usłyszeli wszystko i spłatali nam tego figla — rzekł Marholm wściekły z powodu tej przeszkody.
Byli w potrzasku, z którego nie mogli wyjść. Marholm zaklął cicho.
— Słuchajcie, Marholm — rzekł jeden z policjantów — wyście nas wpakowali do tej ohydnej zasadzki, do was też należy wydostać nas stąd jak najprędzej.
— Sam słabo się w tym wszystkim orientuję, — rzekł Marholm. — Mam nadzieję jednak, że uda nam się stąd wydostać, usuwając górną ściankę klatki. Zabierze nam to w każdym razie parę godzin czasu.
Nagle, ku wielkiemu zdumieniu wszystkich klatka poczęła szybko zjeżdżać w dół. Szybkość ta wzmagała się z każdą chwilą. Zabłysło czerwone światło. Okrzyk wściekłości wyrwał się z pięciu piersi. W tej samej bowiem chwili mignęła przed nimi druga klatka idąca w górę. W klatce tej stali dwaj mężczyźni, z których jeden trzymał w ręce płonącą pochodnię.
— Do widzenia, panie Marholm — zawołał poruszając płonącą głownią na znak pożegnania. — Szczęśliwej podróży! Oddaj Jamesowi Knoxowi pozdrowienia od Rafflesa! Zostawiłem mu trochę papierów wartościowych, aby mógł je sprzedać na giełdzie.
Marholm wściekły wystrzelił kilkakrotnie w kierunku jadących w górę. Odpowiedziały mu salwy śmiechu. Obydwaj mężczyźni zdrowo i cało dojechali do gabinetu doktora Knoxa podczas gdy policjanci zjeżdżali w głąb studni.
— Można oszaleć! — wrzasnął Marholm. — Musimy natychmiast jechać do góry!
— Ale mój ojciec! — rzekł Knox.
— Zostanie tu jeden z policjantów — wrzasną! Marholm.
Wszelkie wysiłki, skierowane na to, aby wprawić w ruch windę pozostały bez skutku.
— Musimy wobec tego poszukać doktora Knoxa — rzekł Marholm.
Znaleziono go wkrótce, związanego w kącie swego laboratorium. Stary leżał nieruchomo i robił wrażenie trupa. Marholm obejrzawszy go dokładnie przyszedł do wniosku, że stary żyje i że popadł tylko w silne omdlenie. Po zdjęciu więzów Marholm wlał w jego usta odrobinę leku cuchnącego. Dopiero po kilkunastu minutach zdołano przywrócić go do przytomności. Marholm zbadał laboratorium oraz komórkę i w jednej chwili zdał sobie sprawę z popełnionego przed chwilą rabunku. Poszedł po raz wtóry do klatki. Nacisnął na dźwignię. Ku swemu zdumieniu spostrzegł, że mechanizm funkcjonuje bez zarzutu.
— Możemy wrócić na górę — rzekł spokojnie. — Oczywiście, przybędziemy tam za późno. Najważniejszą wygraną naszą jest to, żeśmy zdołali oswobodzić doktora. Resztę przegraliśmy haniebnie.

Impertynencka wizytówka

Gdy Raffles wraz ze swym towarzyszem znalazł się na poziomo komórki przylegającej do gabinetu doktora Knoxa, zabrał się przede wszystkim do uruchomienia windy. Wyciągnął z kieszeni swej sznur, przywiązał nim mocno windę do poziomu. Następnie podpalił drugi koniec grubego ciężko palącego się sznura.
— Nie powinni się na mnie żalić. Sznur spali się i za jakąś godzinę będą mogli ruszyć z gabinetu. Mam pewien pomysł: może byśmy odnaleźli nasze domina i zabawili się na balu?
Obaj przyjaciele powrócili do pralni, znaną im drogą odnaleźli zostawione tam domina, pochowali pieniądze oraz złoto i przez park skierowali się w stronę oświetlonego pałacu.
— Nie ulega wątpliwości, że odnajdziemy naszego przyjaciela Baxtera w bufecie.
Sławny inspektor ledwie trzymał się na nogach. Raffles znalazł się tuż obok niego i trącił się z nim po przyjacielsku kielichem. Baxter spojrzał na niego pół przytomnym wzrokiem. Raffles szybko wyciągnął z kieszeni wizytówkę, napisał na niej kilka słów wcisnął ją w lewą rękę inspektora. Baxter nie zwrócił początkowo na ten manewr uwagi. Dopiero gdy wyciągnął lewą rękę aby sięgnąć po smakowicie wyglądające udo homara, zorientował się, że ma coś w ręku.
Zwrócił się ostro do stojącego w pobliżu jakiegoś młodego człowieka.
— Jak śmiał pan odważyć się na podobnie niesmaczny żart? — natarł nań ostro.
Bogu ducha winny młodzieniec spojrzał nań ze zdumieniem:
— Tak — zawył obrażony Baxter. — Jak śmiał mi pan wcisnąć coś bez mojej wiedzy do ręki? Jestem inspektorem policji... Żądam wyjaśnienia!
— To przekracza wszelkie granice — zawołał młody człowiek. — Co za karta? O niczym nie wiem. Czy pan oszalał?
W jednej chwili otoczyło ich grono ciekawych, Charley i Raffles znajdowali się w pierwszych szeregach i zacierali ręce z uciechy.
Kawał udał się znakomicie.
Zaciekawione maski i domina zapytywały się nawzajem, jakie było tło nieporozumienia. Nikt nie potrafił dać właściwej odpowiedzi. Baxter z wściekłością rzucił kartę na ziemię.
Jakieś domino, a był nim Charley Brand, podniosło ją z ziemi.
— Oto karta — rzekł wręczając ją Baxterowi z ukłonem.
Baxter zaczerwienił się jeszcze mocniej. Ponieważ wypił olbrzymie ilości alkoholu, wszystko wirowało mu przed oczyma i nie mógł rozróżnić liter.
— Oto ona... — rzekł — oto dowód rzeczowy.... Nareszcie przekonamy się kto jest tym bezczelnym osobnikiem, który odważył się wręczyć mi swą wizytówkę bez zezwolenia!... Kto odważył się przeszkodzić urzędnikowi państwowemu w pełnieniu jego funkcji! Jakem Baxter, pokażę mu czym to pachnie, wynajdę go, choćby się ukrył przede mną pod ziemią. Wytrzeszczył oczy zamglone nadmiarem alkoholu i po raz wtóry przyjrzał się kartce papieru.
Nagle wargi jego zadrżały i rzucając dokoła przerażone spojrzenie opadł bez sił w ramiona najbliżej stojących.
Widzów ubawił ten przypadek.
Dziesiątki rąk wyciągnęły się ku niemu. Zewsząd padały okrzyki:
— Cóż się stało, inspektorze?...
Powstał zamęt nie do opisania.
— To on... To on... — mamrotał Baxter.
Nagle wyrwano mu kartę z rąk i w parę chwil później okrzyki przerażenia zastąpiły wesołe salwy śmiechu.
— Raffles... Raffles...
— Raffles jest pomiędzy nami...
— Tajemniczy Nieznajomy ukrył się w pałacu...
— John Raffles jest na balu...
Wszyscy krzyczeli, przerażeni.
Jakiś młody człowiek wskoczył na krzesło i zawołał na cały głos:
— Raffles jest na balu maskowym.
Kilka ciekawych kobiet zbliżyło się do młodzieńca, trzymającego w ręce kartę wizytową.
Biedny Baxter nie mógł przeszkodzić odczytaniu na głos treści listu. Był zgnębiony i całe jego podniecenie pijackie znikło bez śladu.
Grono gości otoczyło młodzieńca trzymającego kartę. Wobec licznych próśb zamaskowany młodzieniec począł czytać na głos treść listu, który Tajemniczy Nieznajomy przesłał swemu serdecznemu przyjacielowi Baxterowi.

John C. Raffles ma zaszczyt zakomunikować Panu, że dzisiejszego wieczora, podczas gdy Pan zabawiał się w bufecie, opróżnił kasę doktora Jamesa Knoxa, zabierając z niej około dwóch milionów funtów. Doktora wraz z jego synem oraz doktorem Redmielem, detektywem Marholmem i policjantami, znajdzie pan zamkniętych w laboratorium sławnego cudotwórcy. Wskazany jest pośpiech, bowiem inaczej wyjdą oni sami i nie będzie pan miał okazji powitania ich na progu.
Jestem szczęśliwy, że zwiedziłem jaskinię tego oszusta, gdzie produkował swe podejrzane leki, sprzedawane później na wagę złota. Inspektor Baxter zaprowadzi was do miejsca, gdzie znajdą się ci zacni ludzie. Trzeba udać się najpierw do gabinetu doktora, następnie wejść do małej komórki, znajdującej się tuż obok. Stamtąd już prowadzi prosta droga do podziemnego laboratorium. Wystarczy krzyknąć głośno, a uwięzieni dadzą wam odpowiedź. Detektywowi Marholmowi, najdzielniejszemu ze wszystkich, życzę powodzenia
i kreślę się z poważaniem
John C. Raffies.

Baxter oprzytomniał. Jedynym skokiem znalazł się poza salą balową i rzucił się do drzwi frontowych aby zaalarmować wszystkich policjantów znajdujących się na służbie. W niesłychanym zamieszaniu wszyscy ci, którzy znali drogę, ruszyli w kierunku gabinetu doktora Jamesa Knoxa. Przybyli tam akurat w chwili, gdy Marholm, widząc, że mechanizm windy funkcjonuje, wsiadł do klatki i wydostał się na powierzchnię. Była to chwila niezapomniana. Doktór Knox, pogrążony jeszcze w uśpieniu, został natychmiast przeniesiony do swego pokoju i ułożony na łóżku.
Marholm, nie wdając się w żadne dyskusje, rzucił się w kierunku wyjścia, gdzie natknął się oczywista na zdyszanego Baxtera.
Wszelkie wysiłki były próżne. Dalsze poszukiwania nie dały żadnego rezultatu. W chwili, gdy młody człowiek głośno odczytywał list, Raffles wraz ze swym przyjacielem Charley Brandem uciekli korzystając z ogólnego zamieszania. Bez żadnych przeszkód wydostali się na ulicę.
Szybkim krokiem skierowali się w stronę postoju taksówek i rzuciwszy bylejaki adres, ruszyli z miejsca. Następnie wysiedli z taksówki i wsiedli do innego auta, aby zmylić pogoń.
Złoto i pieniądze zawinęli w swe czarne domino i raz jeszcze zmieniwszy środek lokomocji, skryli się w bezpiecznej willi lorda Listera na Regent Park.

W kilka dni później pisma londyńskie rozpisały się szeroko o ostatnim wyczynie Johna C. Rafflesa. Zapanowało ogólne zdumienie.
Jeszcze nigdy dotąd policji londyńskiej nie dostały się tak bolesne cięgi za jej nieudolność.
Ponieważ nikt jeszcze nie wiedział o ciemnych sprawkach doktora cudotwórcy i o jego prawdziwym charakterze — ograniczono się tylko do pełnej ironii krytyki policji i do omawiania z podziwem śmiałych czynów Rafflesa. Przypomniano przy tej okazji niektóre z jego dawniejszych wypraw i podkreślano jego zręczność, poczucie humoru oraz pewną sprawiedliwość, przejawiającą się w tym, że zawsze występował przeciwko ludziom, którzy w sposób nieuczciwy doszli do majątku.
W dwadzieścia cztery godziny po pierwszym artykule „Times“ otrzymał grubą kopertę, zawierającą dokładny opis całego wypadku oraz fotografie listów dziękczynnych, rzekomo pisanych przez wybitne osobistości do doktora Knoxa.
Ponieważ listy te były fałszywe, osoby te zaprotestowały gorąco. Wybuchł skandal, który trudno było stłumić.
Baxter musiał udać się raz jeszcze do pałacu doktora Knoxa, aby przesłuchać go w charakterze oskarżonego o fałszowanie listów i korzystanie z fałszywych dokumentów.
Do procesu co prawda nie doszło, ponieważ doktór liczył wielu przyjaciół w sferach wpływowych. Formuły jego środków leczniczych zostały jednak opublikowane w „Timesie“ i cała Anglia zaczęła się bawić jego kosztem.
Doktór Knox stracił nietylko swój majątek, ale również i reputację.
Piękna Lizzi, opuszczona przez lorda wyszła za mąż za doktora Redmiela.
Nie trzeba dodawać, że stary Fred, ukryta sprężyna tych wszystkich wypadków, otrzymał od swego pana oprócz przyrzeczonych 5 funtów bardzo piękne pieniężne odszkodowanie.

Koniec.



   Kto go zna?
   ——————
   — oto pytanie, które zadają sobie w Urzędzie Śledczym Londynu.

   Kto go widział?
   ————————
   — oto pytanie, które zadaje sobie cały świat.
LORD LISTER
——————————
T. ZW. TAJEMNICZY NIEZNAJOMY
spędza sen z oczu oszustom, łotrom i aferzystom,
zagrażając ich podstępnie zebranym majątkom.
Równocześnie Tajemniczy Nieznajomy broni uciś-
nio­nych i krzywdzonych, niewinnych i biednych.
 Dotychczas ukazały się
w sprzedaży następujące numery:
    1. POSTRACH LONDYNU
    2. ZŁODZIEJ KOLEJOWY
    3. SOBOWTÓR BANKIERA
    4. INTRYGA I MIŁOŚĆ
    5. UWODZICIEL W PUŁAPCE
    6. DIAMENTY KSIĘCIA
    7. WŁAMANIE NA DNIE MORZA
    8. KRADZIEŻ W WAGONIE SYPIALNYM.
    9. FATALNA POMYŁKA
  10. W RUINACH MESSYNY
  11. UWIĘZIONA
  12. PODRÓŻ POŚLUBNA
  13. ZŁODZIEJ OKRADZIONY
  14. AGENCJA MATRYMONIALNA
  15. KSIĘŻNICZKA DOLARÓW.
  16. INDYJSKI DYWAN.
  17. TAJEMNICZA BOMBA
Czytajcie          emocjonujące i sensacyjne           Czytajcie
PRZYGODY LORDA LISTERA
Co tydzień ukazuje się jeden ze-
Cena 10 gr.   szyt stanowiący oddzielną całość   Cena 10 gr.
Wydawca: Wydawnictwo „Republika" Spółka z ogr. odp. Stefan Pietrzak.             Redaktor odpowiedzialny: Stefan Pietrzak.
Odbito w drukarni własnej Łódź, ul. Piotrkowska Nr. 49 i 64.
Konto PKO 68.148, adres Administracji: Łódź, Piotrkowska 49, tel. 122-14.   Redakcji — tel. 136-56


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autorów: Matthias Blank, Kurt Matull i tłumacza: anonimowy.