Eli Makower/Tom II/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Eli Makower
Wydawca K. Kowalewski
Data wyd. 1876
Druk K. Kowalewski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

I.

Od śmierci Kajetana Orchowskiego siedem lat minęło.
W porze, w któréj do miasta N. przybywał ze stron północnych pociąg kolei żelaznéj przed głównym i najozdobniejszym w mieście hotelem wysiadał z dorożki mężczyzna po podróżnemu ubrany i podróżne tłumoki ze sobą wiozący.
Przybyły nie musiał już być bardzo młodym człowiekiem, bo gęste, ciemne włosy siwiały mu przy skroniach, a na wysokiem czole jego rysowało się kilka zmarszczek. Postać miał wysoką, szczupłą i kształtną, twarz o prawidłowych rysach, a żółtawéj cerze, starannie wygoloną, usta wązkie, oczy szafirowemi okularami przykryte. Wysiadając z doróżki i wchodząc na schody, głowę podnosił wysoko, a do służby hotelowéj przemawiał głośniéj może i z impozycyą wyraźniéjszą, niżby, wedle miejsca i okoliczności, wypadało.
W hotelu znajdowało się właśnie kilka mieszkań niezajętych, ale jakkolwiek wszystkie one posiadały pozór bardzo przyzwoity, do pewnego nawet stopnia wytworny, żadne z nich nie przypadło do smaku przybyłemu. Jedno było według niego zamałe, drugie zaskromnie umeblowane; tu wytykał brak kobierców na posadzce, owdzie niezgrabną formę sprzętów. Z wielką nakoniec biedą zdołano umieścić go w dwóch pokojach najparadniejszych z pomiędzy wszystkich, które znajdowały się w obszernéj i starannie urządzonéj budowie.
Pomiędzy ludnością hotelową wielka zapanowała ciekawość, kimby mógł być gość tak imponujący i wybredny. Służący niższych stopni domyślali się w nim bogatego i utytułowanego pana; ale rządzca hotelu i szwajcar, który niegdyś sługiwał po możnych dworach szlacheckich, dowodzili że prawdziwi panowie bywają zazwyczaj grzeczniejsi i mniéj z kaprysami swemi popisywać się lubiący. Nie upłynęła jednak godzina czasu, a zagadka bardziéj się jeszcze skomplikowała. Przybyły rozkazał przywołać do siebie komisyonera. Gdy pełniący ten urząd miejscowy faktor Żydek stanął we drzwiach pokoju, gość, który przechadzał się wolnym krokiem, z zamyśloną bardzo twarzą i wyborném wonném cygarem w ustach, zwrócił się ku niemu z pytaniem, czy zna starozakonnego, nazywającego się Eli Makower.
— Czemu ja jego mam nie znać, kiedy on w naszém mieście trzy lata już mieszka? odparł faktor.
— I wiész gdzie mieszka?
— Dlaczego nie mam wiedziéć? Największe panowie i najbiedniéjsze Żydki wiedzą gdzie Makower mieszka.
— Czy ten pan Makower jest tu tak wielką figurą, że wszyscy go znać muszą i wiedziéć gdzie mieszka?
Zdawało się że z za lekkiego, pozornego szyderstwa w słowach tych gościa przebijała się żywa, lubo ukrywana ciekawość.
— On nie jest żadną wielką figurą, rzekł faktor, on sobie prosty Żyd; ale wielkie panowie znają go dla tego, że on bardzo rozumny, a biédne Żydki dlatego, że on dla nich taki dobry... no, taki dobry!...
Przy ostatnich wyrazach Żydek-faktor aż zachłysnął się z wielkiego zapału, oczy mu błysnęły i frazes swój dokończył podniesieniem do góry dwóch palców prawéj ręki i głośnem cmoknięciem. Gość na widok zapału tego uśmiéchnął się zrazu jakby lekceważąco, a potém ściągnął brwi w zamyśleniu i odwracając się ku stołowi na środku pokoju umieszczonemu, szepnął:
— Tém lepiéj! tém lepiéj!
Na stole, pomiędzy różnemi podróżnemi gratami, leżały rozrzucone bilety wizytowe. Gość wziął jeden z biletów tych i dając go Żydkowi, rzekł:
— Zanieś to zaraz Makowerowi i powiédz mu, że będąc zmęczony podróżą, sam do niego przyjść nie mogę, lecz proszę aby on dziś jeszcze koniecznie przyszedł do mnie.
Faktor nie spojrzał na bilet i kłaniając się, zapytał.
— Z przeproszeniem jasnego pana, czy jasny pan ma majątek do sprzedania? Makower majątkami handluje, i jak ja jemu powiem...
— Nie potrzeba abyś mówił cokolwiek Makowerowi. Jak zobaczy ten bilet, to już sam będzie wiedział kto jestem i czego chcę od niego. Ruszaj prędzéj!
Ostatnie wyrazy powiedziane były w sposób niezupełnie grzeczny; to téż faktor zniknął wnet za drzwiami od korytarza. U dołu schodów zobaczył stojących rządzcę, szwajcara i parę innych osób do składu służby hotelowéj należących. Zbliżył się ku ludziom tym i pokazując im bilet gościa, rzekł:
— Proszę zobaczyć co tu stoi.
Na bilecie dużych, zbyt dużych rozmiarów stało pośrodku wielkiemi literami wylitografowane imię i nazwisko; Ildefons Porycki, poniżéj zaś znajdowały się wyrazy: Agent główny Domu pośrednictwa w sprzedaży majątków ziemskich.
— Hörste! zawołał faktor, gdy rządzca przeczytał głośno wszystko co stało na bilecie; agent domu pośrednictwa! No, i Makower taki sam agent...
Wąsaty i dumnie wyglądający szwajcar zmarszczył czoło, jakby sobie co przypominał. Po chwili wymówił:
— Na Wołyniu są hrabiowie Poryccy, panowie z panów... jeden z nich był podobno bardzo sławnym...
— Któż o tém nie wié? podjął rządzca. Tedeusz Porycki, ten co szkoły zakładał. Ojciec mój miał portret jego, bo go podobno znał i w Porycku u niego bywał.
— Ciekawa rzecz czy ten pan z tych samych Poryckich pochodzi? zagadnął któś z boku.
— Jeżeli pochodzi z tych samych, to musi być hrabią, zauważył szwajcar.
Rządzca patrzył wciąż na bilet, zadumał się i smutnie czegoś głową wstrząsał.
— Do czego to przyszło! mruknął pod wąsem; Porycki, jak Makower, handluje majątkami!
— A czemu nie ma handlować, kiedy to dobry interes? podchwycił faktor. Eli zarobił już na tém może jakie dwadzieścia tysiąców rublów. A dlaczego Porycki nie ma także zarabiać?
Z temi słowami faktor wybiegł z hotelu.
Gość z imieniem głośném i świetném, a tytułem ciemnym i dwuznacznym, siedział tymczasem w pokoju swoim i popijając herbatę, przeglądał liczne papiéry w wielkiéj tece podróżnéj zawarte, a w urzędowe stemple zaopatrzone. Gdy tak papiéry te odczytywał, gatunkując je, składając i rozkładając, postawa jego stała się sztywną i fizyognomia niespokojną. Miał on teraz pozór nawpół urzędnika, który prostuje się, ilekroć końcami palców dotknie urzędowego papiéru, nawpół spekulanta, który oblicza w myśli szanse przypuszczalnych zysków. Z za szkieł szafirowych oczy jego błyskały żywo i od chwili do chwili zwracały się ku drzwiom.
Nie czekał długo. Drzwi otworzyły się niebawem i wszedł przez nie do hotelowego pokoju Eli Makower. W powierzchowności byłego dzierżawcy Orchowa i Łozowéj, współdzierżawcy Ręczyna i wielu innych majątków szlacheckich, zaszły przez czas ubiegły niejakie zmiany. Wprawdzie mały, rudawy zarost okalał mu, jak dawniéj, twarz ściągłych rysów i czerstwéj cery; postawa jego była poważna, krok powolny, oczy pełne w głębi gorących blasków, o spojrzeniu spokojném i obojętném; ale na czole powstało zmarszczek kilka, niby na świadectwo wielu przez czas ten poniesionych trudów i starań, a zamiast dawnego, długiego aż po ziemię, przybrudnego zawsze chałata, Eli miał teraz na sobie rodzaj surduta, który sięgając zawsze jeszcze poniżéj kolan, sporządzonym był z dość cennéj, błyszczącéj materyi, a roztwarty od góry do dołu, ukazywał znajdujące się pod nim sukienne ubranie i atłasową czarną kamizelkę, na którą opuszczał się gruby złoty łańcuch od zégarka i opadały końce jedwabnego, porządnie pod szyją związanego krawata. Był-to ubiór w połowie jeszcze żydowski, ale już znacznie wedle ogólnie-europejskiego wzoru zmodyfikowany. Na widok wchodzącego, Porycki powstał z krzesła z grzecznym pośpiechem, a kiedy Eli z powagą i spokojem zbliżył się ku stołowi, podał mu rękę i wskazał obok stojący fotel.
Po pierwszych krótkich słowach powitania, chwilowe milczenie zapanowało pomiędzy dwoma tymi ludźmi. Żaden z nich nie chciał znać piérwszy rozpoczynać rozmowy. Oczy Poryckiego z za ciemnych okularów badawczo tkwiły w twarzy Żyda, Eli obojętne spojrzenie wodził po papiérach stół okrywających. Nakoniec gość hotelowy, mniéj cierpliwy może, lub bardzéj zainteresowany w skutkach mającéj się toczyć rozmowy, przemówił piérwszy:
— Pan od dwóch lat już jesteś agentem naszego Domu pośrednictwa?
Eli potwierdzająco głową skinął.
— Od dwóch lat, rzekł z powagą, to jest od piérwszego miesiąca, kiedy ci panowie do nas przyjechali i Dom założyli. A pan?
Polszczyzna Eliego była teraz nierównie czystszą i poprawniejszą niż dawniéj. Człowiek ten, który był z kolei ulicznikiem, faktorem, kupcem, dzierżawcą i agentem jakiegoś handlowo-przemysłowego towarzystwa, uczył się znać z łatwością wielką wszystkiego, czego nauczyć się chciał lub potrzebował.
— A pan? zapytał; bo ja nie miałem dotąd honoru słyszéć w naszéj kompanii o nazwisku pańskiém.
Porycki rozparł się w fotelu i z wielką żywością mówić zaczął:
— Nic dziwnego, nic dziwnego, panie Makower, żeś o mojém nazwisku nie słyszał jeszcze. Zaledwo dwa miesiące temu przybyłem do Wilna z Wołynia, no niezupełnie z Wołynia, bo podróżowałem wprzód po Niemczech, Austryi, Wołoszczyźnie, Besarabii, byłem w Konstantynopolu, morzem azowskiém dobrałem się do Astrachania, ztamtąd na Moskwę przybyłem do Petersburga, a potem dopiéro wyjechałem na Wołyń, gdzie mam familią. Musiałeś pan słyszéć o zamieszkującéj Wołyń familii Poryckich.
Żyd, który z niewzruszoną obojętnością słuchał rozwijanéj przed nim nomenklatury geograficznéj, również obojętnie odpowiedział:
— Dlaczego nie? ja o familii Poryckich wiem i dużo słyszałem.
Na pozór słowa te wymówione były zupełnie obojętnie, a jednak w głosie Eliego był ton jakiś szczególny, który przykro znać uderzył hotelowego gościa, bo spuścił nagle śmiałe dotąd oczy i przez chwilę milczał, jakby o cóś samego siebie z lekkim niepokojem zapytywał. Zmieszanie to jednak i zaniepokojenie trwało krótko, poczém gość, odzyskując zwykły sobie sposób obejścia się śmiały, ożywiony i trochę imponujący, zaczął znowu:
— W długich podróżach moich zapoznałem się z najróżniejszemi gałęźmi europejskiéj administracyi i europejskiego przemysłu. W Austryi, w Mołdawii, w południowych stronach Rossyi prowadziłem interesa na wielką skalę i miałem przed sobą pole otwarte do wszelkiego rodzaju przedsięwzięć i spekulacyj. To téż nie byłbym nigdy ani pomyślał o przyjechaniu do tego biédnego, ciemnego kraju i przyjęciu podrzędnéj roli, w jakiéj widzisz mię pan obecnie, gdyby nie osobiste, naglące prośby barona von R... który stoi na czele Domu pośrednictwa i w imię przyjaźni pomocy mojéj w tém przedsięwzięciu żądał...
— Za pozwoleniem pana, przerwał Makower, dlaczego ta rola ma być podrzędną? Kiedy ona panu dużo pieniędzy dać może, to ona nie jest podrzędną. Albo to pan baron von R... dla czego innego Dom pośrednictwa założył, jak dlatego, żeby zarobić dużo pieniędzy?
Gość hotelowy wydął zlekka wygolone policzki i rzucając spojrzenie w sufit, rzekł:
— Baron von R... jest człowiekiem idei.
Żyd zwolna ręką machnął.
— Tak się to mówi dla honoru... Czy pan baron nie chce przypadkiem majątku jakiego tu nabyć i czy pan nie przyjechałeś tu z jego plenipotencyą?
— Właśnie, właśnie, odparł Porycki, mam plenipotencyą barona i nietylko jego...
Tu rozkładać i rozwijać począł z kolei przed oczami Żyda wyjęte z teki papiéry, przyczem w kształcie komentarzy mówił:
— Oto plenipotencya, na imię moje wydana przez barona von R.., a to druga podobna, którą otrzymałem od grafa K..; tę mam od generała L.., a tę od radzcy stanu W... Przywiozłem jeszcze i inne pomniejsze, ale te cztéry, a najbardziéj już barona, są główne i powinny obchodzić najżywiéj tak mnie, jak pana.
— Mnie? przeglądając z uwagą papiéry zagadnął Żyd.
— Tak mnie, jak pana, powtórzył gość hotelowy. Osoby których nazwiska widzisz pan wypisane u dołu tych papiérów, życzą sobie nabyć tu dobra ziemskie. Pan, jako osiadły w tych stronach agent Domu pośrednictwa, najtrafniejszych udzielić nam wskazówek i najlepiéj w danym celu współdziałać z nami możesz. Czy dobrze pan zrozumiałeś ten interes?
Żyd nie odpowiedział zaraz. Czytał i czytał przedstawione sobie przez hotelowego gościa urzędowe papiéry, oglądał je ze stron wszystkich, przypatrywał się po razy kilkanaście znajdującym się na nich podpisom, aż nakoniec podniósł głowę i z nieokreślonym uśmiéchem na cienkich wargach, z oczami uważnie utkwionemi w twarz towarzysza, rzekł:
— Pan masz wiele i dobrych stosunków...
Porycki rzucił się znowu w głąb fotelu i z nietajoném zadowoleniem odrzekł:
— Zostaję w stosunkach osobistéj znajomości i przyjaźni z najdostojniejszemi osobami w kraju.
Żyd nie spuszczał z niego oczów; zdawało się, że odpowiedzi jego, samochwalstwem i blagierstwem tchnącéj, wcale nie słyszał. Po chwili milczenia, myślenia i przypatrywania odezwał się znowu:
— Pan masz wiele i dobrych stosunków... z rybakami.
Porycki wyprostował się i długo w twarz Żyda popatrzył, jakby myśl w słowach jego zawartą dobrze wyrozumieć usiłował. Nagle śmiéchem parsknął.
— Rozumiem! zawołał, ja mam stosunki z rybakami, a pan... z rybami.
Eli potwierdzająco głową skinął i rzekł znowu:
— Pan trzymasz w ręku wędki, a ja mogę pokazać w które miejsca stawu zapuszczać je trzeba, aby szczupaki łapać.
Porycki śmiać się przestał. Oczy jego z takiém natężeniem w twarz Żyda patrzyły, że blask ich przedziérał się przez szkła ciemne i grube. Eli przenikliwy wzrok towarzysza spotykał wzrokiem również badawczym, ale spokojnym. Porycki nakoniec pochylił się nieco ku Eliemu i zniżając głos, rzekł z większą niż dotąd powagą:
— Wyraziłeś się pan niezupełnie dokładnie. Jeżeli ja i pan działać będziemy wspólnie i zgodnie, wtedy tak rybacy, jak i ryby zamienią się w naszych rękach — w przewyborne dojne krówki.
— Jak to być może? zagadnął Eli.
— Tak jak bywa zwykle. Głupi ludzie stworzeni są na to, aby służyć rozumnym za drabinę, po któréj idą oni ku celom swoim, a jakiż może być cel inny życia mego i twego, panie Makower, prócz ciągnienia zysków?
Wymawiając ostatnie wyrazy, gość ze świetném nazwiskiem miał na twarzy wyraz bezświadomego, wesołego cynizmu i białą ręką, zdobną w wielki pierścień z herbem, uderzył się po kieszeni.
— Niech pan mówi o sobie, ale nie o mnie, z powagą ozwał się Eli; u każdego z nas inne mogą być cele. Ale kiedy my z panem mamy robić interes, to celem interesu tego naturalnie musi być zarobek. A dla czego nie zarobić, jeżeli można? każdy chce zarobić.
— Otóż to, rzekł gość, podajmy sobie ręce, panie Makower, i działajmy wspólnie.
Podali sobie dłonie. Porycki uczynił to z pewnym, ruchy jego cechującym, niespokojnym, nerwowym jakby pośpiechem. Eli, z obojętnością, a nawet z rodzajem chwilowego ociągania się. Porycki zwrócił się ku drzwiom od korytarza.
— Héj! służba! zawołał.
Eli powolnym gestem zatrzymał rękę jego, sięgającą ku taśmie od dzwonka.
— A czego to pan chce? zapytał.
— Rozkażę podać buteleczkę szampana. Wypijemy za pomyślność interesów naszych i trwałość przyjaźni naszéj z tobą, panie Makower.
— A na co to wszystko? wyrzekł Żyd z flegmę. Na co tu szampan i na co tu przyjaźń? Kiedy mam o interesach gadać, nie lubię wina pić, i od niego w głowie robi się ciemno, a interesa to taka rzecz, że najlepiéj ich robić, kiedy w głowie widno, a naokoło cicho.
Porycki zmieszał się trochę tém odrzuceniem przez Żyda propozycyi, jaką uczynił w przystępie zadowolenia i dobrego humoru. Po wązkich wargach jego przebiegł szybko uśmiéch wzgardliwy, tłumaczyć się mogący słowami: i poco to ludziom takim zarobki i piéniądze?
— Może więc przynajmniéj cygaro zapalić zechcesz, panie Makower?
— Dlaczego nie? Cygaro nie szumi i w głowie ciemno nie robi, to można go palić, o interesach gadając.
Zapalili obaj cygara, które Porycki wyjął z cygarnicy kosztownej, i usiedli znowu obok siebie przy stole. Eli nie zaczynał rozmowy; oczekiwać na pierwsze słowo tego, z kim miał rozmawiać, było znać jego zasadą. Nie spieszył się zresztą i nie niepokoił, a jakiemikolwiek były tajemne zamiary i żądania jego, czuł się na dobrze znanym sobie gruncie działania.
Porycki więc piérwszy znowu głos zabrał.
— Od dwóch lat, to jest od czasu, w którym zostałeś pan agentem towarzystwa pośredniczącego w sprzedażach majątków, rozwijałeś pan działalność swą w bliższych okolicach miasta N, gdzie przez pośrednictwo pana kilkanaście większych i mniejszych posiadłości ziemskich właścicieli swych zmieniło. Dalsze jednak strony tutejszego powiatu są dotąd, o ile nam wiadomo, zupełnie nienaruszonemi, a z dóbr położonych dokoła miasteczka Orchowa na obszarze mil sześciu lub óśmiu mniéj więcéj, żadne nie przyniosło jeszcze w zysku domowi pośrednictwa ani jednego rubla.
— To prawda, potwierdził Eli, ale widzi pan, ja nigdy nie zrywam owocu, kiedy widzę, że on jeszcze nie dojrzał. Takie owoce jak te, o których my gadamy, najprędzéj dojrzéwają blizko jakiegokolwiek, choć trochę większego miasta. Ja téż zerwałem je, a tamte były jeszcze niedojrzałe, więc ja ich zrywać nie próbował. Teraz co innego, teraz może już i na tamte pora...
— Wybornie! zawołał Porycki, trafnie więc czas wybrałem do eksploatowania gruntu jeszcze niewyeksploatowanego. Jeżeli jednak, panie Makower, mniemasz, że my z naszéj strony żadnych nie mamy wiadomości o tém co się tu dzieje, to mylisz się wielce. I my także posiadamy naszę małą kartę geograficzną, ze skréślonemi na niéj niektóremi drogami i zaznaczonemi punktami.
Tu rozwinął duży arkusz papiéru, który nie był dotąd w ręku Eliego, i tym samym tonem dobrego humoru, jakim mówił słowa poprzedzające, przeczytał:
Numer 1-szy: dobra Orchów, wraz z miasteczkiem tegoż nazwania. Grunta dobre, lasy wielkie, łąk poddostatkiem, dwór obszérny, z ogromnemi i starożytnemi ogrodami. Własność Mieczysława Orchowskiego. Numer 2-gi: folwark Rydlówka. Obszar mały, gospodarstwo we wzorowym stanie, dogodności gospodarskie wszelkie, dom mieszkalny świéżo zbudowany i pozór małego, bardzo gustownego pałacyku mający. Własność Kamila Orchowskiego Numer 3-ci: Ręczyn. Rozległość księztewka udzielnego, grunta mierne, gospodarstwo w stanie opłakanym, pałac murowany nad brzegiem Niemna, w położeniu malowniczém. Dziedzic Konrad Ręczyc. Numer 4-ty: Łozowa, ziemia wyborna, pszenna, rozległość znaczna. Dziedzic Łozowicz. Numer 5-ty: Białowola. Folwark nieduży, grunt wyborny, położenie piękne, nad wielkim stawem i między sosnowemi lasami. Dziedziczka wdowa po Kajetanie Orchowskim, Leontyna z Ręczyców Orchowska.
Przeczytawszy to wszystko, odłożył papiér na stronę i z wyrazem tryumfu zapytał:
— I cóż, panie Makower? nie dziwi cię to, że siedząc o mil kilkadziesiąt, członkowie Domu pośrednictwa tyle o stronach tych wiadomości posiadają?
Eli zlekka ramionami wzruszył.
— Dlaczego ja mam dziwić się, kiedy to ja sam wiadomości te im posłałem?
— No proszę! nie powiedzieli mi nic o tém, rzekł Porycki, zbity trochę z toru odpowiedzią Żyda. Powinienem był jednak domyśléć się tego, bo jak honor kocham, sprytnym był człowiek, co spis ten wykonał. Żadnej cyfry, żadnego pewnego okréślenia ani ilości ziemi, ani intrat, ani stanu dworu i inwentarzy. Chcecie wiedziéć o czém napewno? to przyjedźcie i zobaczcie. Nie macie czasu na oglądanie? nie chcecie odbywać dalekich podróży? to spuście się na mnie i wierzcie mi na słowo, albo przyślijcie tu do mnie plenipotenta, Ildefonsa Poryckiego naprzykład, a my już z nim wspólnie porachujemy, wymierzymy i przed ostatecznym aktem nabycia wizerunki przyszłych dóbr waszych wam złożymy. Czy wizerunki te podobne będą do swych orginałów? to już wasza rzecz, nie moja.... Wybornie! wybornie! jak honor kocham! Cieszę się całem sercem, cieszę niewypowiedzianie i poczytuję to sobie za prawdziwy zaszczyt, żem poznał pana, panie Makower.
Śmiał się gość hotelowy, mówiąc to, śmiał się jeszcze i potém przez chwilę i zwyczajem swym rozpiérając się w fotelu, rzucał pod sufit kłęby cygarowego dymu. Z twarzy Elego można było poznać zadowolenie z tego, że został zrozumianym, ale zadowolenie to cichszém było nierównie i objawiło się tylko przelotnym uśmiechem.
— Niech się pan nie cieszy tak z góry, rzekł Eli. Nie mówmy: hoc! póki nie przeskoczym. Jeszcze ja z panem o pańskich ludziach nie mówił i nie wiem dobrze co to za jedni, co z nimi można a czego nie można.
Głośna wesołość Poryckiego zniknęła nagle, jakby na rozkaz hamującéj ją woli.
— Późniéj, rzekł z powagą, pomówimy obszernie o moich, a teraz powiédz mi pan cokolwiek o swoich. Znać ludzi z którymi będzie się miało do czynienia — to rzecz główna.
— Dobrze pan mówi, to rzecz główna, potwierdził Żyd, a ponieważ my już z panem razem do téj roboty brać się musiémy, więc pan powinieneś wiedziéć wszystko co ja wiem, żeby czasem krzywą drogą do kogo z nich nie pójść i roboty przez to nie zepsuć. Ja panu powiem o nich wszystkich kto oni są i jakie.
— Czy tylko pewnym pan jesteś, że znasz ich dobrze?
Dziwny uśmiech, wyrażający szyderstwo, wzgardę i dumę zarazem, przeleciał po twarzy Elego.
— Ja miałbym ich nie znać? Chybabym oczu i uszu nie miał. Ja, kiedy byłem małym chłopcem jeszcze, widziałem ich ojców, jak do zajezdnych domów w miasteczku naszém przyjeżdżali, kupowali, sprzedawali, stękali i hulali; a potém ja im kupców stręczył i sam kupcem był; a potém ja u nich albo sam majątki w posesyi trzymał, albo trzymali moje bracia, i szwagry, i krewni.... Ja miałbym ich nie znać? Ot, niech pan słucha!
Porycki obu łokciami oparł się o stół, twarz na dłoni złożoną przybliżył do twarzy Żyda i patrząc na niego z wytężoną uwagą, rzekł:
— Słucham! Zaczynaj pan od początku.
Eli siedział na krześle wyprostowany, z dłońmi złożonemi na kolanach, ze schyloną nieco w zamyśleniu głową. Przez chwilę milczał, a potém powoli i z namysłem mówić zaczął:
— Z przeproszeniem pańskiém, ja zacznę od końca.
— Więc od numeru 5-go?
— Od numeru 5-go?. A jakie tam nazwisko stoi przy tym numerze? Białowola, własność pani Orchowskiéj wdowy. Nu, ta pani Orchowska, to była kiedyś kobiéta bardzo wesoła, ale potém zrobiła się bardzo smutna. Ten smutek przyszedł na nią od tego, że już między ludźmi nie tak dobrze szło jak dawniéj, na balach nikt na nią patrzyć nie chciał, tylko wszyscy patrzyli na młodsze i piękniéjsze od niéj. Ona miała męża i dwóch synów, i jednę córkę, śliczną córkę! i wielki majątek i duże ludzi we dworze; ale to jéj nic nie pomagało. W czarnéj sukni chodziła i mówiła, że ona nikomu niepotrzebna i nic do robienia na świecie nie ma. A jak na nią taki wielki smutek przyszedł, to ona zrobiła się bardzo nabożna. Kiedy stary pan Orchowski umarł, synowie.... to jest jeden syn.... dał jéj Białowolę, jabłuszko małe, ale złote. Nu, ona i tam nie miała co robić i była bardzo smutna, a żeby ludzie wiedzieli o jéj wielkim smutku, ona w całym swoim białowolskim dworze zrobiła wszystko czarne. Firanki u niéj przy oknach czarne, i pokrycie na meblach czarne, i służba chodzi czarno. Ale była przy niéj córka, młoda panna, co nie chciała być smutna i przeszkadzała modlić się; więc ona oddała ją do miasta do jakiejś pani, Ręczycowéj, o któréj późniéj powiem. Ta pani Ręczycowa woziła ją na bale i robiła jéj różne rozrywki, bo ona rozrywki bardzo lubi, a potém ją za syna swego za mąż wydała. Pani Orchowska zaś, jak tylko jéj córka za mąż poszła, urządziła sobie w swoim domu jeden pokój cały czarném suknem obity i w trupie głowy pomalowany. W tym pokoju okiennice zawsze zamknięte, i świece woskowe palą się, i ona tam siedzi i modli się, a mówią ludzie że bardzo płacze. Z nią w naszym interesie biédy nie będzie, bo ona nic nie lubi i ją nic nie obchodzi, a żeby jéj powiedzieli że w Australii jest dla niéj przygotowany taki sam pokój z czarném suknem i trupiemi głowami, to ona, sprzeda Białowolę i tylko ją trzeba będzie na ręce wziąść i do Australii zanieść, bo sama z własnéj woli i własnego rozumu trzech kroków nie zrobi.... Ot i wszystko o numerze 5-tym.
Numer 4 ty, zaczął Porycki, patrząc w papiér, Fabian Łozowicz. Zasłyszałem ja cóś tu i owdzie o tym Łozowiczu. Ma on nawet podobno rodzaj sławy parafialnéj, czy gubernialnéj jako człowiek zadziwiająco dobry.
Eli skinął głową, na znak potwierdzenia.
— To prawda, rzekł, dobry on bardzo dla wszystkich, tylko nie dla swoich własnych dzieci i nie dla tych, co jemu piéniądze pożyczają. On kupę rezydentów u siebie trzyma i jak zobaczy biédnego, to gotów surdut z siebie zdjąć, a jemu oddać, ale jego własne dzieci w podartych sukniach chodzą i niczego nie uczą się, a kto jemu pieniądze pożyczy, albo co na kredyt da, to jakby w wodę wrzucił; nie dlatego, żeby on był niepoczciwy, broń Boże! ale dlatego, że wszystko zawsze rozda, a czego nie rozda to mu rozkradną, bo on nic nie widzi i na nic nie patrzy, co wkoło niego dzieje się, tylko wiérsze pisze i maluje. Dobry on, to prawda, ale nie człowiek.
Porycki parsknął śmiéchem.
— Poczciwota jakiś! zawołał. No, mam nadzieję że z piękną jego Łozową wielkiego kłopotu nie będzie; musi on już ją trzymać na włosku. Teraz więc numer 3-ci: Konrad Ręczyc.
— O tym niéma co długo gadać. On człowiek niezły, grzeczny i gospodarz byłby może z niego jaki taki, gdyby go nie zjadały i od wszystkiego dobrego nie odprowadzały trzy rzeczy; konie, matka i żona.
— Czy to nie jego właśnie żoną jest owa piękna córka téj pani z Białowoli, bardzo smutnéj i bardzo nabożnéj?
— Zgadł pan. On ożenił się z panną Lilą Orchowską, a raczéj ożeniła go z nią matka, bo on matkę bardzo kocha i robi wszystko co ona chce, a ona niczego więcéj nigdy nie chce jak pieniędzy, rozrywek, pięknych mebli i drogich sukien. Myślała że panna Lila Orchowska miéć będzie duży posag...
— Pan Konrad tedy musi żony nie kochać, skoro ożenił się z nią tylko przez uległość dla woli matki. Rozumiem więc... obojętność pomiędzy małżonkami, niezgody familijne, ztąd częste wyjazdy, podróże, bezrząd w domu, długi, ruina..
— Z przeproszeniem pańskiém, pan Konrad, czy jak go tu wszyscy nazywają, pan Konio, ożeniwszy się, zaczął żonę kochać, bo on miękkiego serca, a jego żona bardzo piękna. Ale ona jego nie kocha i mówią ludzie, że suchot prędko dostanie z wielkiego smutku...
— Zajmująca istota! półgłosem rzekł do siebie Porycki i dodał głośniéj: wszak to być musi siostra panów Kamila i Mieczysława Orchowskich? Jakiż to człowiek ten pan Kamil z Rydlówki?
— Ten pan Kamil to bardzo pyszny i bardzo uczony pan. On taki pyszny, że kiedy stąpa po kamieniach, to jemu zdaje się, że on tym kamieniom wielki honor robi, a taki uczony, że jak kto jego poprosi o kawałek chleba, to on, zamiast dać, zaraz opowie zkąd wzięło się to żyto, z którego chléb zrobiony, i z czego ono składa się, i kto je piérwszy na świecie posiał. On jednę tylko osobę bardzo kocha, a ta osoba to on sam, i o jednę rzecz bardzo dba, a ta rzecz to jego własna wygoda.
— Rozumiem, rzekł Porycki; epikurejczyk, kosmopolita, niewdający się w żadne sentymentalizmy i ideały... Mądry jakiś człowiek, lubię go już, nie znając. Czy brat jego Mieczysław podobny do niego?
Na pytanie to Eli Makower długo nie odpowiadał, brwi jego zsunęły się z wyrazem głębokiego zamyślenia, oczy nieruchomie utkwiły w ziemi. Szyderski i przenikliwy umysł ten, który bez najlżejszego wachania się z tłoczącą wzgardą i niemiłosierną obojętnością rysował przed badawczym wzrokiem głównego agenta moralne wizerunki osób innych, tym razem znaleść się musiał wobec zagadki nierozstrzygniętéj jeszcze i własną jego ciekawość budzącéj. Milczał długo i myślał, a potem, nie podnosząc oczu i nie rozchmurzając czoła, powolniéj niż dotąd i z większym namysłem mówić zaczął:
— O tym panu Mieczysławie najdłuższe teraz będzie między nami gadanie, a kiedy już przystąpim do naszego interesu, to z nim najtrudniejsza będzie robota. Jest-to owoc, który dla nas nie dojrzał jeszcze i nigdy może nie dojrzeje, a zerwać go nie będziemy mogli inaczéj, jak z wielkim gwałtem.
— A jednak, z widoczném niezadowoleniem przerwał Porycki, zerwać go trzeba koniecznie; bo orchowskie właśnie dobra stać muszą u nas na piérwszym planie. Nabyć je pragnie baron von R. Rozumiész pan?
Zdawało się, że w zamyśleniu swém Eli przerwy téj nie zauważył.
— Jest-to człowiek, mówił daléj, o którym ja sam nie wiem dobrze co myśléć. Dawniéj on był taki jak inni, hulaka, wesoły i trochę rozrzutny. Zawsze tylko ojca bardzo kochał. Nie było dnia, żeby do starego nie przyjechał i długo z nim nie gadał, a czasem to i całe dnie u niego siedział i książki mu czytał. Kiedy pan Kajetan Orchowski umiérał nie było przy nim nikogo z familii, prócz pana Mieczysława. Opowiadają ludzie, że pan Kajetan całą noc przed śmiercią mówił synowi o jakichś ważnych rzeczach i płacząc bardzo, prosił go o cóś i napominał, a on jemu przyrzekał i przysięgał. Jakie to były przyrzeczenia i przysięgi, może ja i domyślam się — ale o tém co umiérający ojciec mówi ze swoim synem, cudzym ludziom gadać nie trzeba. Ja sam mam starego ojca i wiem co to znaczy, kiedy on mnie o co prosi albo napomina.
Po ustach Poryckiego przebiegł szybko powściągniony uśmiech szyderski. Znać miłość synowska, głęboko wrosła w serce Elego, nie znajdowała w piersi i umyśle głównego agenta sympatycznego oddźwięku.
Po chwili milczenia Żyd mówił daléj:
— Ja wtedy był posesorem Orchowa i myślał zawsze że po śmierci starego pan Kamil, jako bardzo pyszny, zechce sobie wziąć wielki Orchów a brata uczonym swym rozumem przekona, że jemu dość będzie małéj Rydlówki. Ale wielki Orchów obciążony był długami, a mała Rydlówka czysta jak łza; pan Kamil tedy powiedział: „Ja wezmę Rydlówkę. Małe to ale spokojne i bezpieczne. Ty, Mieczysławie, zginiesz w tych długach i w téj ruinie!” A co pan myśli, że on jemu na to odrzekł? On odrzekł: „Będę czarny chléb jadał i w siermiędze chodził, będę od rana do wieczora pracował, a Orchów wyratuję.” Potém on stanął przy oknie i patrzył na pola, co tam dokoła dworu leżą, a twarz jego była bardzo blada i usta jego trzęsły się. Mnie zdawało się, że on podobny był wtedy do człowieka co na wojnę idzie.
I znowu Żyd umilkł na chwilę i patrzył w ziemię, a towarzysz jego uśmiéchał się lekceważąco i rzucał pod sufit kłęby dymu.
— Oni wtedy dzielili się majątkiem, opowiadał daléj Eli, a z nimi był prawnik, ich plenipotent i ja byłem, bo mi się od nich trochę pieniędzy należało. Ja wszystko widział i słyszał jak było. Pan Kamil chciał żeby brat dał mu dużo piéniędzy w dodatku do Rydlówki i bardzo długo dowodził, że przy wielkim Orchowie jest honor, a przy małéj Rydlówce powinny być za to pieniądze. Ale pan Mieczysław powiedział, że on nie dla honoru Orchów bierze i jak zaczął liczyć, tak wyliczył, że pan Kamil żadnéj pretensyi do niego miéć nie może.
Potém była mowa o siostrze. Pan Kamil powiedział, że jéj trzeba dać tylko czternastą część ojcowskiego majątku, to jest tyle ile prawo każe, i znowu długo prawił o tém, że jeszcze w Rzymie kobiéty mniéj brały majątku niż mężczyźni, że mężczyzna zachowuje blask familii i robi honor nazwisku, więc powinien być bogatszy od kobiéty, która idzie za mąż i z mężowskiego bogactwa żyje. Wtedy pan Mieczysław powiedział: „Jak sobie chcesz, tak zrobisz: ale ja dam siostrze 20,000 rubli. Jak powiedział, tak zrobił: wydał siostrze oblig na 20,000 rubli. Ot jaki on człowiek i niech pan z tego miarkuje, czy łatwy z nim będzie interes.
Porycki, który od czasu gdy mowa zaczęła być o cyfrach i podziale majątków, ze zdwojoną uwagą słuchał opowiadania i szczegóły jego z widoczną starannością w pamięci swéj notował, zapytał:
— Czy summę tę pan Mieczysław spłacił już siostrze?
— Jak mógł zapłacić, kiedy tam różnych cudzych długów kupa wielka była? Siostra, zwyczajnie jak siostra, czeka i tylko procent bierze, który pan Mieczysław regularnie płaci.
— Siostra jak siostra, czeka, powtórzył Porycki, ale że szwagier nie dopominał się dotąd, to mię bardzo dziwi.
— Ja panu mówił, że ten pan Konrad ma nie złe serce, a zresztą on i niebardzo potrzebował tych piéniędzy.
— Ale gdyby potrzebował, toby szwagierka przycisnął i do sprzedania Orchowa zmusił, ze znaczącém mrugnięciem zagadnął Porycki.
Żyd głową wstrząsnął.
— To może być i może nie być. Żeby on tak zrobił, toby szwagra zgubił, a dotąd on jeszcze nikogo nie zgubił, i na to bardzo liczyć nie trzeba. Co się tyczy pana Mieczysława, on w kilka miesięcy po śmierci ojca ożenił się...
— A! przerwał Porycki z widoczném niezadowoleniem, ożenił się pewno z bogatą panną, posag wziął albo weźmie, i z naszéj roboty nic nie będzie.
— Przepraszam pana, on ożenił się nie z bogatą panną, ale z biedną dziewczyną, z guwernantką.
Schmurzone czoło głównego agenta rozjaśniło się.
— O poczciwy głupiec! zawołał ze śmiechem. Przez całe życie pracował nad tém, abyśmy teraz łatwiéj do jego Orchowa dobrać się mogli.
— Jak widzę, rzekł Żyd powoli, to pan lubi na każdą rzecz z jednéj tylko strony patrzyć. No, to od gustu zależy; ale ja lubię rzeczy ze wszystkich stron obejrzéć.
Filuterny uśmiech przewijał się po ustach Elego, gdy słowa te wymawiał.
— Pan mówi, że on zrobił głupio, żeniąc się z biedną guwernantką, a ja mówię że on zrobił rozumnie. Żeby on ożenił się z bogatą panną, toby ją musiał do ślubu powieść w pięknéj karécie, a w domu miałby zbytki, i bale, i meble z Warszawy, i suknie z Paryża. Posag djabliby wzięli, a biéda byłaby jeszcze większa. Ale panna Michalina Szyłłówna nie potrzebuje od niego ani karety, ani balów, i w domu z założonemi rękami nie siedzi, bo kiedy ona była biédną guwernantką, to przywykła pracować, i w jednéj wełnianéj sukience chodzić, i kaprysów żadnych nie miéć. On żeniąc się, nietylko karéty nie kupił i mebli z Warszawy nie sprowadził, ale wszystkie pojazdy, piękne konie, drogie meble, srébra i klejnoty, które w Orchowie jeszcze były, sprzedał, a piéniądze które za nie wziął mnie oddał, bo mój dług był najpilniejszy. Ja, przyznam się panu, piéniędzy tych brać nie chciałem, bo wolałbym Orchów nadal w posesyą wziąć. Ale on zaśmiał się i powiedział: „A co ja będę robił, panie Makower, jeśli pan tu u mnie gospodarować będziesz?" I ja z Orchowa wyjechać musiałem. Teraz to oni tam żyją w tym Orchowie nie jak panowie, ale jak ekonomy, nu, co ja mówię, ich ekonomy dawniéj żyli lepiéj i pracowali mniéj, jak oni teraz żyją i pracują.
— A więc, rzekł Porycki wpół z niezadowoleniem, wpół z szyderstwem: bogacz już być musi teraz z tego pana Mieczysława. Długi pospłacał kapitały zbiéra.
— Długi to rzeczywiście wszystkie prawie pospłacał, prócz tego co siostrze się należy; ale co do kapitałów, to jeszcze tam o nich ani słychać.
— Ani słychać? proszę! A jednak pracują oboje.
— W naszém teraźniéjszém gospodarstwie, widzi pan, pracować bez pieniędzy, to wszystko jedno co wodę do dziurawego naczynia lać. Co wleje się, to i wyleje.
Porycki zaśmiał się.
— Aha! zawołał, więc ten rycerz twój, panie Eli, od stóp do głowy w pancerz żelazny zakuty, ma jednak Achillesową piętę jakąś, w którą trafić można, aby go powalić na ziemię.
— Ja nie wiem co to za pięta, o któréj pan mówi, z przebiegłym uśmiechem odparł Żyd. Ja tylko to wiem, że jeżeli który z nich nie ma dziś piéniędzy na gospodarstwo, to siedzi on na majątku swoim jak na lodzie. Jak słońce przygrzeje, lód stopi się i on utonie.
— Szczególniéj jeżeli bawi się w wydawanie siostrom obligów.
Po wymówieniu słów ostatnich agent główny milczał chwilę i z rozjaśnioną zadowoleniem twarzą białe ręce zaciérał.
— No, rzekł, jest tam jeszcze na spisie moim niemało imion innych ludzi i miejscowości, ale o nich pogadamy późniéj, te bowiem o których mówiliśmy przed chwilą, są dla nas najważniéjszemi, idzie teraz o to, jak zrobić znajomość z ludźmi tymi, jak przyciągnąć ich i w interes z nami wprowadzić. Plan z którym tu przyjechałem jest następujący. Najmuję w N. piękny jaki, obszérny lokal, w pokaźnem i uczęszczanem miejscu położony, urządzam parę wielkich salonów z lustrami, firankami i eleganckiemi meblami, a nad wéjściem od ulicy zawieszam wielką tablicę, na któréj pozłacanemi literami stać będzie napis Filia Domu pośrednictwa. Być może, iż kupię sobie ładny powóz i będę nim jeździł po mieście, aby widziano jak występuje główny agent Domu i prezes filii. Jedném słowem, trzeba nam wiele blasku, szumu, elegancyi, tytułów, a oni się na to wszystko złapać dadzą, jak sroki na błyszczące blaszki. Cóż, czy nie dobry projekt?
Śmiał się, mówiąc to, Porycki i znowu ręce zaciérał. Ale Żyd nie podzielał uniesień jego.
— Z przeproszeniem, rzekł po chwili milczenia, projekt pański niedobry. Oni lubią wszystko co błyszczy i brzęczy — to prawda, ale oni i inne jeszcze rzeczy lubią i z tem liczyć się koniecznie trzeba. Jak oni zobaczą te wszystkie napisy i salony, o których pan mówi, to oni zaraz pytać się będą jedni drugich: a co to znaczy? a na co to. I zejdą się do kupy, zaczną myśléć i będzie gwałt, strach, wielkie gadanie o tém, że ich chcą wywłaszczyć, zgubić. Każdy z nich schowa się przed temi salonami, przed tą tablicą i przed panem agentem, który powozem jeździ, i zrobi się tak, że ten co był hultaj, weźmie się do roboty, a ten co piéniądze rozrzucał, będzie je w kieszeni dusił, a ten co milczał, krzyknie; ostrożnie! Wtedy interes nasz z pewnością źle pójdzie i pan baron von R.. i pan generał L... i wszyscy inni pańscy ludzie kontenci nie będą.. Ja panu powiem. To jest interes taki, który lepiéj rośnie pod ziemią, jak na ziemi.
— Każdego z nich trzeba brać osobno i zaczynać pocichu, zdaleka, ale ze wszystkich stron razem. Fajerwerków żadnych nie wyprawiać, strachów nie wypuszczać, nikogo nie budzić i tak zrobić, żeby ptaki były w klatce, nim się jeszcze spostrzegą, że ta klatka nie na jednego z nich postawiona, ale na wszystkich. Ot jaki mój projekt.
Porycki z niezadowoleniem słuchał słów tych Elego. Miał on sam widać wielki pociąg do wszystkiego co błyszczy i brzęczy, i z trudnością przychodziło mu wyrzec się perspektywy świetnych salonów. Że jednak zachcianki wytworności i przyzwyczajenia blagierskie łączyły się w nim z chciwemi popędami spekulacyi, wywody cichego, w żydowski hałat ubranego, lecz przebiegłego i wytrawnego spekulanta nie mogły nie trafić do jego przekonania. Eli zresztą był mu potrzebnym i bez jego pomocy planów swych w żaden sposób ziścić nie mógł. Po chwili więc milczenia, w czasie któréj żegnał z przykrością wymarzony przez się obraz, rzekł:
— Niech i tak będzie! Każdego z nich weźmiemy osobno i obejdziemy dokoła — pocichu. Jutro zaraz jadę do Orchowa. Ciekawym, doprawdy, zobaczyć tego rycerza.
Eli uczynił żywe poruszenie.
— Niech pan do niego nie jedzie, bo pan nic nie zrobi i interes do reszty zepsuje.
— A to dlaczego?
— Nu, już ja wiem dlaczego. Pan jedź do Ręczyna, a do Orchowa ja sam pojadę. Pan Mieczysław z panem i gadać nie zechce... ze mną to co innego.
— Ciekawym dlaczego?
Eli odpowiedział:
— Ja — Żyd, Makower, a pan — Porycki!
— Głupstwo! wymówił agent główny.
— Dla pana i dla mnie to głupstwo, ale pan Orchowski inaczéj o tem myśli. No, a teraz może trochę o pańskich ludziach pogadamy.
Zapalili nowe cygara, popróbowali drzwi czy dobrze zamknięte, umieścili krzesła swe ściśle jedno przy drugiém i z głowami opartemi na dłoniach, z twarzami zblizka ku sobie pochylonemi, szeptali długo. Porycki opowiadał i śmiał się często, Eli słuchał uważnie i od czasu do czasu tylko uśmiéchał się zlekka. Było już po północy, gdy wzięli obaj ołówki i na kartkach papiéru kreślić zaczęli i przekreślać długie cyfr szeregi. Przy końcu rozmowy w szepcie tych dwóch ludzi czuć było sprzeczkę lekką. Porycki parę razy głos podniósł i powtórzyły się w ustach jego wyrazy: procent, podział, zysk. Ale Eli nie sprzeczał się, nie gniéwał, głosu nie podnosił. Powstał i biorąc do ręki jeden z leżących na stole wizytowych biletów, zwolna wymówił:
— Z przeproszeniem pańskiém, ja jeszcze cóś powiem. Pan nie nazywasz się Porycki, tylko Pirucki. Odmienić w nazwisku swojém dwie litery, to zdaje się mała rzecz, ale przez to ludzie zaraz myślą o panu, że pan jesteś hrabia, z wielkiéj familii pochodzisz, a ztąd honory dla pana wielkie, a jak u kogo, to i wiara w pańską poczciwość większa. Ja nie mówię, że pan źle zrobił, ja nic nie mówię... ja to powiedziałem dlatego tylko, żeby pan wiedział, że ja o tém wiem.
Przy piérwszych zaraz słowach Żyda Porycki zarumienił się gwałtownie, potém zbladł bardzo, ręce i usta mu zadrżały i gniewnie zawołał:
— Zkąd pan wiész o tém?
— Dlaczego ja mam nie wiedziéć? odparł Eli. Nas było rodzeństwa osób piętnaście. Kiedy my wszyscy pożenili się i powychodzili za mąż, to nas zrobiło się trzydzieści. Żebyśmy tylko po dwoje dzieci mieli, to byłoby w naszéj familii osób 60, ale u nas dzieci rodzi się więcéj. Widzi pan jaką ja mam wielką familią, a ta familia wszędzie jest, i na Wołyniu także jest, i jak pan wyjeżdżał ztamtąd na agenta Domu pośrednictwa, to już ja wiedział kto pan, zkąd i jaki. Ot i wszystko. Niech pan ani dziwi się, ani lęka, ja nie czarownik i nie denuncyant. Ja to tylko powiedziałem dlatego, ażeby między nami zawsze zgoda była. Dobranoc panu. Jutro jadę do Orchowa, a pan jedź do Ręczyna. Wszystko będzie dobrze.
Z temi słowami Eli opuścił hotelowy pokój. Po odejściu jego Porycki stał długo jak skamieniały przy stole.
— Niegodziwe żydzisko! szepnął przez zaciśnięte zęby, trzyma mię teraz w ręku!
Po chwili dodał:
— Chciałbym bardzo wiedzieć, czy téż on wiéco i o Julii.
Widocznie przecież lekkomyślność była jedną ze składowych cech charakteru człowieka tego, bardzo prędko bowiem ochłonął z gniewu swego i przerażenia, uczynił ręką gest lekceważący i rzekł:
— At! co tam, strachy na Lachy! Interesa zapowiadają się pięknie i... ciekawie. Ciekawym jest, jak honor kocham, ten pan Mieczysław Orchowski sentymentalny głupiec, który konającemu ojcu swemu składał przysięgi jakieś, ożenił się z guwernantką i żyje jak ekonom. Ciekawą jest siostra jego, piękna Lila, która męża swego nie kocha, a w ślicznéj łapce swéj trzyma losy brata, pod postacią dwudziestotysiącznego obligu.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.