Ela/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Ela
<<< Dane tekstu >>>
Autor Natalia Dzierżkówna
Tytuł Ela
Podtytuł Powieść współczesna, odznaczona na konkursie „Biblioteki dzieł wyborowych.“
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1903
Druk Warszawska Drukarnia Estetyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I tak podróż Eli została stanowczo postanowioną.
Z tego powodu w cichym i spokojnym trybie życia Horoszkiewiczów nastąpiło pewne wykolejenie.
Ela, niewiele dotąd dbająca o stroje, miewała teraz codzienne narady z panną Dorotą, protegowaną przez panie Skalskie krawcową.
Od kiedy bowiem panna Dorota wywiesiła nad oknami pracowni szyld sążnisty, opiewający „Modes et robes“ „Dora,“ i podniosła ceny w dwójnasób, zasłynęła od razu w miasteczku i okolicy jako pierwszorzędna mistrzyni swego fachu, w skomplikowanych sprawach damskiej toalety rej wodząca.
Eliza z Zosią biegały po sklepach, wybierając letnie materyały na suknie — w obu domach pośpiesznie robiono przygotowania, gdyż termin wyjazdu był bardzo blizki.
Ela przytem, nie wychodząc z roli skrzętnej gosposi, miała mnóstwo drobnych spraw do załatwienia. Trzeba było usmażyć trochę konfitur, zrobić jakieś konserwy na zimę, bieliznę tatusia i stryjka przejrzeć. Starała się nie zapomnieć o niczem, aby ojciec następnie nie miał najmniejszego powodu do wyrzekań.
Niezmiernie ożywiona, wydawała wciąż różne polecenia na przyszłość Maryannie, która zapewniała, że o niczem nie zapomni i że panienka nie powinna się o nic turbować, bo już ona od maleńkości do tego przywykła i wie dobrze, co, jak i kiedy ma być zrobione.
— Już to nasza panienka to w gorącej wodzie kąpana, wszystko chce szach! i mach! prędko, a tymczasem powolutku to się zrobi — mówiła poufnie do Horoszkiewicza, mrugając porozumiewawczo, — ale młodzi myślą, że oni lepiej wszystko umieją!...
I śmiała się cichaczem, pięścią zakrywając usta. A Horoszkiewicz, klepiąc córkę po zarumienionej twarzyczce, mówił z lekkim odcieniem żalu w głosie:
— Niech się bawi dziecko! Niech się bawi, byle nam nie płakało... Tylko nie rozbałamuć się tam, dziewczyno, bo zobaczysz!...
Ela zaś całowała ojca, okręcała Maryannę z szalonym impetem i po całych dniach nuciła piosenki — tak ją podniecała nadzieja zobaczenia czegoś nowego; myśl o tej podróży rozbudzała jej wyobraźnię.
Chwilami czuła wyrzuty sumienia, że, opuszczając dom rodzinny, nie doznaje takiego żalu, jakiego spodziewała się po sobie. Śpieszno jej było lecieć w świat szeroki i zaczerpnąć nowych wrażeń. Ludzie, których znała dotąd, robili na niej wrażenie przeczytanej książki, której treść umie się na pamięć. Gdy jednak nadeszła sobota ostatnia przed wyjazdem Elizy, z niezwykłą uprzejmością tym razem robiła honory domu i witała poważnych, statecznych partnerów ojca, którzy na winta przychodzili punktualnie i nieomieszkali w tym dniu stawić się w komplecie.
Pierwszym był zawsze radca Hejnałowicz, dobrej tuszy, z błyszczącą łysiną i ogromnie poczciwym wyrazem twarzy.
Po nim przybywali najczęściej razem Wysocki i Balik, koledzy biurowi Horoszkiewicza; zwykle też w sobotę zjawiał się Wincenty Turczyński, który czasem musiał na piątego zasiąść do winta, ale wolał przesiadywać przy pannie Elizie; winta nauczył się nawet podobno specyalnie dla tego, żeby mieć sposobność korzystania z zaprosin Horoszkiewicza na małe sobotnie partyjki.
„Poczciwy Wicuś,“ jak go koledzy nazywali, był rzeczywiście bardzo zacny, ale zarazem ogromnie komiczny. Wrodzona niezgrabność jego, w połączeniu z pretensyą do elegancyi, stanowiła zabawną mieszaninę. Wąsiki nosił butnie nastroszone, jaskrawe krawaty i kołnierzyki wedle ostatniej mody; śmiejąc się zaś, ukazywał dwa rzędy białych, niezmiernie dużych zębów.
A nic nie było łatwiejszego, jak rozśmieszyć Turczyńskiego. Śmiał się serdecznym, dziecinnym jakimś śmiechem, który działał rozweselające na jego towarzyszy. Lubili go zresztą niezmiernie, gdyż miał bardzo dobre serce, nie liczył się nigdy z groszem, miał zupełnie dosyć na własne potrzeby, więc pożyczał chętnie każdemu, kto się do niego udawał; nieraz całą miesięczną pensyę rozdał w ten sposób od razu, zanim wyszedł z biura. Śmiano się cichaczem z jego wymowy, gdyż nie wymawiał paru liter; on jednak, obojętny na to, czy treść czy forma tego, co mówił, budziły wesołość słuchacza, zaśmiewał się po prostu, widząc uśmiech na czyjejś twarzy. Mniej wymagające panny na wydaniu uważały go za nadzwyczaj sympatycznego i miłego chłopca — zwykle bowiem gdzie się zjawił Turczyński, robiło się od razu gwarno i wesoło. Wprost już miał szczęśliwą fizyognomię, działającą dobrze na otoczenie.
On zaś mawiał o sobie z pewnym dobrodusznym a zarazem wyrażającym wielkie zadowolenie z siebie wyrazem twarzy:
— Jestem psystojny, z dobłej łodziny, płacuję uczciwie... czemużby mnie panna Eliza odrzucić miaua?....
„Poczciwy Wicuś“ uważał za rzecz tak pewną, że Eliza musi zostać jego żoną, iż coraz mniej ukrywał swoją serdeczną tajemnicę przed ludźmi; wiedziano, że Horoszkiewicz go lubi i przyjmuje uprzejmie, a według niewygórowanych wymagań małomiasteczkowej sfery mógł uchodzić za najzupełniej przyzwoitą partyę. Poczęto więc z dnia na dzień oczekiwać oficyalnego potwierdzenia nowiny, iż nowa para się kojarzy. Wiadomość, że Eliza wyjeżdża ze Skalskiemi, zrobiła piorunujące wrażenie w kwartecie stałych sobotnich gości Horoszkiewicza.
Wysocki, szczupły niezmiernie, o chorobliwie żółtej cerze, mający wygląd przybranego w tużurek kościotrupa, miał zwykle ruchy nerwowe i humor często zmienny i zgryźliwy; ceniono go za jego nieskazitelną prawość, lecz obawiano się trochę z powodu znanej wszystkim złośliwości.
Nie lubił on Skalskich, a właściwie do niej samej miał niechęć, — skrzywił się więc z takim wyrazem niesmaku, jak gdyby co najmniej całą cytrynę przełknął niespodzianie — i wycierając nagle mu spadłe z nosa binokle, rzekł do Horoszkiewicza z pewnym odcieniem goryczy w głosie:
— I chce się to panu oddawać dziecko pod opiekę tego komiwojażera w spódnicy!
Nazywał tak Skalską najpierw za to, iż, jak powiadał, koczowniczy pędziła żywot, a powtóre, iż wiecznie jakieś próbki przeróżnych materyałów bławatnych nosiła z sobą.
Ale radca Hejnałowicz, który bywał u Skalskich i szczycił się przyjaźnią pani Antoniny, odrzekł dość ostro:
— Panie Wysocki! O kobietach z towarzystwa tak mówić nie można!.... Pani Antonina jednym więcej, drugim mniej się podoba: to rzecz gustu; pan też ongi należał do szeregu jej wielbicieli, a teraz przy każdej sposobności jej docinasz.
A Wysocki, który nie lubił, gdy wspomnień młodości dotykano, rzekł tonem wyższości, który chętnie przybierał:
— Stare plotki, panie radco!... Nie przeczę, że nieszpetna była ongi panna Tonia, zresztą, gdy się miało lat dwadzieścia, a gust niewyrobiony.... Ale teraz co się z tej kobiety zrobiło!...
— Moja żona ogromnie ją lubi i wychwala pod niebiosy — wtrącił Balik, który rad był coś o swej żonie wspomnieć; — co prawda, moja Mańcia nigdy o nikim złego słowa nie powie, ale już co Skalską, to specyalnie adoruje.
— Eee.... to zupełnie co innego! — zawołał Wysocki z zapałem — bo pani Marya to zacności kobieta. Wiesz pan... gdybym wiedział, że taką znajdę... kto wie... możebym i ja jeszcze się namyślił.
— Nic gorszego w takich razach, jak namyślać się długo! — zawołał jowialnie Horoszkiewicz. — Toć pan już niejednokrotnie rozpoczynałeś konkury, a w stanowczej chwili wycofujesz się zręcznie... Żal swobody?... hę?...
Wysocki ramionami wzruszył, co miało ironii najwyższej być wyrazem. Mówił zawsze, że kobiet nie znosi, ale podobno parę odkoszy, które otrzymał, były powodem tego przymuszonego w celibacie rozmiłowania.
— A widzi pani?... Cha! cha! cha! Jak to tatuś pani mądrze powiedział! — zawołał Turczyński, pokręcając nastroszone wąsiki i zwracając się wprost do Elizy. — Nic golszego, jak dwugo się namyślać. I ja jestem tego zdania! bo potem może być za późno!...
Karty właśnie rozdano. Turczyński się zręcznie od winta wykręcił, żeby zdobyć chwilkę rozmowy na osobności z panną Elizą.
— Ja wierzę w przeznaczenie — rzekła Eliza wymijająco, czując, do czego Turczyński zmierza; — panu Wysockiemu widocznie nie było przeznaczonem ożenić się za młodu....
— A mnie? jak pani myśli? co jest sądzonem? — zapytał pan Wincenty, przysuwając się bliżej i starając się zajrzeć w oczy Elizy, która trzymała je teraz uparcie utkwione w robótkę, zajęta haftowaniem jakiegoś monogramu.
— To nazbyt dla mnie zawiłe — odparła filuternie.
— No, ale jednakże — nalegał Tarczyński, — tak na przykład, ogólnie biołąc, jeśli ktoś jest z dobłej familii, dosyć psystojny, ma dobłe stanowisko i bałdzo dobłe sełce, czy ma szanse spodziewać się, iż go ktoś pokocha wzajemnie?
— „Niech żywi nie tracą nadziei!...“ — zaśmiała się wesoło Eliza, której nie wiadomo dlaczego nagle wiersz poety na myśl przyszedł.
Powiedziawszy go, pożałowała natychmiast, w obawie, aby Tarczyński nie uważał tego za zachętę z jej strony.
Wicusiowi oczy się rozjaśniły.
— To jest... jak to pani łozumie?... przecież tylko żywi mogą mieć nadzieję?...
— Tak powiedział Słowacki. A czy pan lubi Słowackiego?... — zapytała nagle, chcąc gwałtem rozmowę na inne pchnąć tory.
— Ja wszystkie poezye lubię — odrzekł Turczyński, — a szczególniej te, w których jest mowa o miwości!... Przyznam się pani, że sam też zacząwem pisać wiełsze. Niedawno poswawem do Tygodnika i wydłukowali mi jedną stłofę...
— Dlaczego tylko jedną? — zdziwiła się Ela.
— Bo ja wiem?... Ci litełaci to podobno stłaszni intłyganci!... Chcą mwodszym pióło z łęki wytłącić!...
— Przecież redakcye muszą się znać na tem! — odrzekła Eliza, która miała iście prowincyonalną cześć dla drukowanego słowa i oburzała się, gdy kto śmiał niechętnie o literatach się odzywać.
— Im się zdaje, że fołma niewyłobiona! To przecież bywo bałdzo uadne!.... Do E.... H!.... A oni na zwość napisali, że tak uadnie pisać nie należy! I tę stłofę umieścili w odpowiedziach od łedakcyi!.... Intłygi.... wszędzie intłygi!....
Eliza zaledwie zdołała powstrzymać się od śmiechu, lecz rada, że Turczyński wpadł na temat innego rodzaju zwierzeń, niż te, których się obawiała, zaczęła domagać się, aby jej coś z własnych utworów zadeklamował, lub zaimprowizował.
— Mnie ogłomnie uatwo to przychodzi — rzekł Turczyński: — byle papieł i ouwek pod łęką, to już i wiełsz się zuoży....
Eliza poskoczyła do biurka, i wysunąwszy z szuflady ćwiartkę listowego papieru, podała ją Tarczyńskiemu.
— A zatem proszę mi na pożegnanie coś zaimprowizować — rzekła wesoło; — nie wiedziałam, że pan ten talent posiada.
— Dawniej mi się zdawao, że nic niema tłudniejszego, jak dobiełać łymy, a tełaz to mi same pwyną i pwyną!.... Sam nie wiem, skąd ich się tyle bierze!
— A jakże tam idą lekcye gry na flecie? — zapytała Eliza.
— Już zarzuciwem ten niewdzięczny instłument — odparł, śmiejąc się nagle, jak gdyby mu się udało coś bardzo dowcipnego powiedzieć. — Flet psuje fołmę ust, płoszę pani! Więc zacząwem tełaz uczyć się głać na cytrze! Wziąem już trzy lekcye.
— Gdy powrócę, to mi ją pan przyniesie, bo nigdy jeszcze nie widziałam cytry — rzekła Eliza.
— Lepiejby bywo, żeby pani wcale nie odjeżdżawa! — rzekł melancholijnie Turczyński. I czując widocznie nagły przypływ natchnienia, wziął ołówek i jął szybko kreślić nim na papierze.
Po chwili zapisaną ćwiartkę podał Elizie, sam zaś, jakby nie chcąc być świadkiem wrażenia, jakie sprawi na niej czytanie owego utworu, wstał, przeszedł się po pokoju, i zapaliwszy papierosa, do grających się zbliżył.
Eliza tymczasem czytała:

Gdy burza grzmi,
Ja mówię ci:
Ja kocham Cię,
Ty kochaj mnie!...

Ty pogoda — a ja burza,
Ty fijołek, a ja róża.
Jako gwiazdy na błękicie
Pędzić będziem miłe życie —
Obcym będzie niepokój,
Boś Ty moja, a jam Twój!!!

Eliza wybiegła do swego pokoju, aby się módz wyśmiać dowoli, gdyż po prostu śmiech ją dławił.
Głupota ludzka nigdy łatwiej się nie demaskuje, jak wówczas, gdy w zakres twórczości wkracza. Są ludzie, którzy przez całe życie uchodzą za przeciętnie intelligentnych dlatego, iż mają tyle taktu, że swego nieuctwa nie produkują.
Poczciwy Wicuś, dopóki miał do czynienia z cyframi i buchalteryą, uchodził nawet za zdolnego w swym zakresie urzędnika; szczęściem dla niego nikt jeszcze z kolegów nie wiedział, iż opętała go erotyczno-pisarska mania.
Eliza schowała do kieszeni drogocenny autograf wschodzącej gwiazdy literackiej; jeszcze filuterny uśmiech po ustach jej się przewijał, gdy stała zakłopotana trochę, starając się w myśli sformułować jakąś stanowczą odpowiedź wobec tak gorąco wypowiedzianych afektów Turczyńskiego.
— Anim ja twoja, aniś ty mój!... dzięki Bogu! — szepnęła wesoło.
Szła właśnie, namyślając się, w jaki sposób dać grzeczną odprawę natrętowi, który więcej ją właściwie śmieszył, niż gniewał, ale usłyszawszy jej kroki, Turczyński wszedł do jadalni i zastąpił jej drogę. Łokcie zawsze trzymał rozsunięte szeroko, co go robiło podobnym do ptaka, zrywającego się do lotu.
— Cóż pani mi odpowie? — zapytał, pochylając się ku niej. — Niechże przed odjazdem pani mam jakąś pewność przynajmniej....
Ela zamyśliła się chwilę, potem rzekła nagle, patrząc mu prosto w oczy:
— Czy pan rozumie różnicę pomiędzy „kocham“ i „lubię?“
— A pewno, że łozumiem! — odparł. — To co innego, a to co innego.
— Otóż właśnie. A ja chciałabym panu wytłómaczyć wyraźnie, że ja pana bardzo lubię, panie Turczyński, ale to nie jest to, czego trzeba do wspólnego szczęścia... to nie miłość.
— Miwość, płoszę pani, jest z mojej stłony; niech pani mnie tylko tłochę lubi, niech pani mi odłobinkę sprzyja, o nic więcej nie buagam.
— I sprzyjam panu i lubię pana — odparła Ela z jakimś pobłażliwym uśmiechem, jak gdyby mówiła do dziecka, — ale nie trzeba się na mnie gniewać za szczerość; wdzięczną panu jestem ogromnie za okazywaną mi życzliwość, jednakże...
Ale Turczyński, nie czekając końca, za głowę się chwycił oburącz i zaczął latać po pokoju, wołając płaczliwie:
— Niech pani nie mówi... na litość Boską! Jeśli to ma być coś zwego, to wolę nie swyszeć! Nie, nie! za nic w świecie!...
Wyglądał tak komicznie w tem zacietrzewieniu, że Ela nie mogła ukryć uśmiechu.
— Nic tak bardzo złego nie mówię, niech się pan nie przeraża — rzekła spokojnie. — Ale, według mego zdania, prawda, chociażby przykra, sto razy więcej od fałszu jest warta.
— I za co pani mię krzywdzi? za co?... — mówił Tarczyński, nie słuchając prawie słów ostatnich, oddany własnym rozmyślaniom. — Ja panią tak kocham, panno Elizo, że oto, jak mię pani widzi, załazbym dla pani ten ueb łozbiw o ścianę!
Tak dobitnie zarazem illustrował gestem chęć przebicia głową muru, czy murem głowy, że Eliza nie wiedziała już, czy się śmiać z jego wybryków, czy gniewać, czy litować? To ostatnie uczucie przeważyło w jej sercu nad innemi; wzięła go za rękę i rzekła serdecznie:
— Dobry panie Wincenty! Ja i tak wierzę, że pan mnie kocha; ale cóżem winna temu, że nie mogę panu tem samem odpłacić?... Życzę panu jak najlepiej i pragnęłabym widzieć pana szczęśliwym.
— A jakże!... — mówił rozżalony. — A jakież to mi może być szczęście bez pani, panno Elizo?...
W tonie jego głosu brzmiało tyle smutku, a zarazem jakiejś dziecinnie szczerej bezradności, że jej się seryo żal zrobiło poczciwego Wicusia.
— Mój Boże, mój Boże!... Jakie to nieszczęście, że to ja się właśnie panu podobałam! — rzekła, zakłopotana jego frasunkiem. — Tyle jest przecież panien tutaj, co tysiąc razy więcej są warte ode mnie!... Bo ja jestem zła i kapryśna. O! nie ma pan pojęcia, jaka czasami bywam nieznośna!...
I nagle uczepiła się tej myśli, aby go zrazić do siebie.
Ale Turczyński głową wzruszał i powtarzał swoje:
— Co mi pani guowę zawłaca!... Takiej jak pani niema na świecie!... Dobrze! Niech pani będzie zwa, a ja dobły... to się zrównoważy...
W tej chwili cicho wsunął się Hilary i stanął pomiędzy nimi.
Elizie było to na rękę, że ich samnasam przerwano, chociaż stryj Hilary był raczej cieniem ludzkiej postaci, niż człowiekiem.
Ale Hilaremu, który rzeczywiście do Eli był przywiązany, słysząc gwar ożywionej rozmowy, zdało się widocznie, że trzeba ją od napaści jakiejś bronić.
Odsunął więc lekko Turczyńskiego i mówił zwolna, jakby do siebie, szklisty wzrok utkwiwszy w przestrzeni.
— Chaos... Otchłań... Odmęty... Wszystko się kręci, kręci... kręci... i wpada w przepaść... taki świat!...
Był to frazes, który od kilku dni powtarzał uporczywie.
— Ot, widzi pani, widzi pani, do czego nieszczęście doprowadza czuowieka! — zawołał Turczyński gwałtownie. — I ja tak skończę! Inaczej być nie może. Niema dla mnie łatunku. A wszystkiemu pani winna!...
— Innym razem pomówimy o tem... niech się pan tymczasem uspokoi — odrzekła Eliza.
A Hilary, wpatrując się kolejno w ich zarumienione twarze, zapytał nagle:
— Czego on chce, Elo?... Powiedz, niech stąd idzie!... Idź, idź, idź!...
I niecierpliwym ruchem odtrącał go coraz dalej.
Eliza skinęła na Turczyńskiego, by się choremu nie sprzeciwiał i wyszedł do salonu.
Uspokoiwszy wuja, podała panom zakąski i wino, i tak manewrowała, aby już z Turczyńskim nie pozostać sam na sam.
Usiadła więc przy ojcu i, oparta o jego krzesło, przyglądała się grze w milczeniu, chociaż nic a nic ją ona nie zajmowała.
Turczyński się zachmurzył, i skarżąc się na silny ból głowy, pożegnał wcześniej towarzystwo.
Ojciec rzucił na Elę badawcze spojrzenie i westchnął nieznacznie.
Ela, udawszy się na spoczynek, długo jeszcze usnąć nie mogła. Była dziwnie znużoną i rozstrojoną.
Starała się pocieszyć myślą, że za parę dni stąd wyjedzie, i uczuwała ogromną wdzięczność dla Skalskich, że ją właśnie teraz zabiorą, — nie umiała już sobie przedstawić, coby było, gdyby nagle projekt się zmienił.
— Cóż z tego? — mówiła sobie. — Pojadę na dwa miesiące, a potem znów życie tym samym pójdzie trybem. Mijają lata, zmian żadnych nie przynosząc z sobą... i dalej wciąż będzie to samo...
Nigdy jeszcze otoczenie dotychczasowe, mała, brudna mieścina i owi ludzie, których od dzieciństwa prawie widywać nawykła, nie wydali się jej tak obcy, tak banalni; nigdy nie była tak znużoną i przygnębioną, pomimo, że przed godziną do łez prawie się śmiała, czytając poezye Wicusia.
Przyszedł jej nagle na myśl opis doświadczeń, robionych na ptakach, trzymanych pod kloszem; coraz duszniej, straszniej, tchu niestaje biednej ptaszynie. Co za udręczenie! Brrr!... I jej się w tej chwili wydało, że ją przygniata jakiś klosz olbrzymi i że nie ma czem oddychać.
Myślała teraz o Tadeuszu. Jakżeby chciała mieć go w tej chwili przy sobie! On się wcześnie otrząsnął z tej przygniatającej go atmosfery, ale wrażliwy niezmiernie na wszelkie prądy, dążące do uszczęśliwienia ludzkości, dał się unieść fali i dziś jest jakby chwilowo osadzonym na mieliźnie, równie daleki od brzegu, który dobrowolnie porzucił, jak od celów, do których dążył...
Ojciec?... Poczciwe ojczysko! Zadawalnia się tem życiem monotonnem a regularnem jak zegarek. Rano biuro, po obiedzie przechadzka, od czasu do czasu wincik z kolegami — oto wszystko.
Stryj jest niepoczytalny. A ona? Cóż ją tu czeka?... Turczyński? lub inny w tym rodzaju konkurent?... Czy podobna, aby się mógł znaleźć kiedy tutaj ów inny, dobry, mądry, szlachetny, kochający i kochany, ten „najmojejszy,“ jak go nazywała w swej wyobraźni?...
A tymczasem z saloniku dochodziły ją wciąż głosy grających.
Hejnałowicz, Wysocki, Balik... Miała już dosyć tego! Ich wiecznie powtarzające się dowcipy, anegdoty, te same frazesy, te same spojrzenia!
Och! Nuda, śmiertelna nuda!...
Gdy była samą, czuła się bez porównania weselszą, prawie szczęśliwą.
Dnie mijały szybko przy zajęciach gospodarskich, książce lub szyciu, od paru miesięcy miała w dodatku pożyteczną i ogromnie zajmującą zabawkę. Były to sierotki, sześcioletnia Kasiunia i czteroletni Władek, dzieci wyrobnicy wdowy, mieszkającej w tym samym domu.
Gdy Ela zauważyła, że po całych dniach pozbawione są opieki, zabierała je odtąd do siebie na kilka godzin. Bawiła się z niemi, opowiadała bajki, szyła dla nich ubranka, sprowadziła nawet z Warszawy metodą Froebla urządzone gry rozmaite i znajdowała niezmierną przyjemność w towarzystwie swych malutkich przyjaciół.
Zawsze z żalem zobopólnym rozstawano się z sobą.
Ela przypominała sobie w tej chwili te ich szeroko otwarte oczęta i tulące się do niej z ufnością dwie główki płowe — i nagle ogarnęła ją wielka tkliwość.
— A swoją drogą jaka ja jestem wielka egoistka! — zakonkludowała, powracając znów do zwykłego optymistycznego nastroju. — Myślę o sobie, jak gdybym doprawdy była osią, około której świat się obracać powinien... Cieszę się, że opuszczam ten kąt, deskami zabity od świata, ale mi w gruncie ogromnie będzie żal tatusia i stryja, nawet gderliwej Maryanny, i mego pokoiku i wyhodowanej przeze mnie rezedy, która już przekwitnie, zanim powrócę, i tych moich miłych, zamorusanych dzieciaków, które się zmartwią biedactwa, gdy im powiedzą, że nie mają po co przychodzić, bo panienka wyjechała.
Tak rozmyślała Eliza, leżąc na swem białem posłaniu, a serce jej biło szybko pod natłokiem sprzecznych myśli i wrażeń.
Zasypiała już, gdy ją doszedł jeszcze basowy głos Hejnałowicza, zapowiadający wielkiego szlema.


∗                    ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Natalia Dzierżkówna.