Przejdź do zawartości

Ela/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
< Ela
<<< Dane tekstu >>>
Autor Natalia Dzierżkówna
Tytuł Ela
Podtytuł Powieść współczesna, odznaczona na konkursie „Biblioteki dzieł wyborowych.“
Wydawca Księgarnia A. G. Dubowskiego
Data wyd. 1903
Druk Warszawska Drukarnia Estetyczna
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Cokolwiek czynicie, z duszy czyńcie.



Była godzina szósta wieczorem. Czerwone słońce skośnymi promieniami wślizgiwało się do skromnego mieszkania, na ustronnej ulicy powiatowego miasta położonego, kładąc jasne plamy na wypłowiałe tapety, na ciężkie meble o staroświeckim zakroju, lampę, zwieszającą się od sufitu nad stołem dużym, pokrytym ceratą, wokoło którego szerokimi krokami przechadzał się mężczyzna już niemłody, o wysokiem czole, z chmurnym w tej chwili, lecz dobrodusznym wyrazem twarzy. Tuszy był okazałej; widocznie gorąco i zmęczenie rozpłomieniło jego policzki, gdyż co chwila chustką ocierał pot z czoła, a potem chłodził się nią jak wachlarzem.
Przy otwartem oknie siedziała młoda panna, w ręku miała w pół złożoną książkę, w której palcem przytrzymywała stronicę, jakby do nagle przerwanego czytania znów za chwilę zamierzała powrócić.
Rysy jej klasycznymi nie były, ani też niczem wybitnem na pozór nie odznaczała się jej postać, — owal jednak kształtnej twarzy, zgrabna i wiotka kibić i spojrzenie sympatycznych, szarych, w ciemną oprawę ujętych oczu czyniło ją uroczą.
Oparła głowę o ramę okna, słońce muskało jej rozwiane nad czołem ciemno-kasztanowate włosy, nadając im złotawe połyski, a drobne uszko od strony okna przybrało w świetle odcień purpurowy.
Pewne podobieństwo rysów, szczególniej czoła i oczu, pozwalało się domyślać, iż to istoty bardzo sobie blizkie, tylko jemu troski życia wyżłobiły brózdy na czole, które u niej było tak jasnem i pogodnem, jak gdyby cień smutku nigdy na niem nie postał.
Kasztanowate brewki, zakreślone w śmiałe łuki, odziedziczyła też widocznie po ojcu, oczy jej się śmiały, chociaż niby zdawała się seryo zupełnie słuchać tego, co mówił; w jego niespokojnym wzroku widać było wewnętrzne, hamowane pozornie wzburzenie.
— Powiedzże ostatecznie, Elo — rzekł nagle, zatrzymując się przed nią, — idziesz za Turczyńskiego, czy nie?...
— Nie, tatusiu — odparła spokojnym, lecz stanowczym tonem.
— Bagatela!... Krótko i węzłowato! „Nieee!“ i basta!... — To „nie“ starał się wymówić dyszkantem, naśladując głos córki. — Ale, moje dziecko, w takich razach lakonizm nic nie wart, tu trzeba jasno postawić kwestyę: co? jak? dlaczego?... Czy ty myślisz może, że ja mam kapitały w banku? Nikt lepiej od ciebie nie może wiedzieć, ile mnie już Tadeusz zdrowia i pieniędzy kosztuje!... Ten nicpoń myśli świat reformować, zamiast się uczyć jak inni... fiu fiu w głowie; a ty znów uroiłaś sobie może, żeś piękna jak królewna z bajki?... Że z tego powodu możesz przebierać, a tymczasem porządnego, zacnego chłopca trzymać w odwodzie! Co? Może nie?... Ale taktyka to niemądra i nieuczciwa! Wincenty Turczyński jest skończenie porządny chłopak, kocha cię, a przecie sama zauważyłaś, że go stara Kożuchowska do swej Maryńci zwerbować pragnie, jakie pani Starska robi mu awanse, panny wszystkie spoglądają nań mile, tylko ty jedna nie i nie!... I co ty mu masz do zarzucenia?
— Nie kocham go, tatusiu! — odparła młoda dziewczyna, podnosząc głowę i trochę lekceważąco wydymając usta. — Tysiące przyczyn, a ta najpierwsza — dodała wesoło.
— Kocham! nie kocham!... — przedrzeźniał stary, niecierpliwie kręcąc wąsa. — A ja ci powiadam, że to wszystko jest głupstwo! Dawniej panny były takie kochliwe, że tylko strzedz było trzeba, aby do pierwszego lepszego nie lgnęły, a dziś każda analizuje, rozważa: „Czy będę z nim szczęśliwą? Czy dam mu szczęście?“ Bóg wie co!... Jak się dwoje młodych pobierze, to im zawsze dobrze będzie! A może ty kochasz już kogo Elo?... Hę?... to mów!... niech raz się dowiem, co się w twem sercu dzieje!
Stanął przed nią z rękami w kieszeniach, z niespokojnym wyrazem twarzy, snać to przypuszczenie po raz pierwszy na myśl mu przyszło.
Eliza podniosła nań swe duże, jasne, zdziwione trochę oczy i uśmiechnęła się tak pogodnie, że wszelkie jego obawy pierzchły bez śladu.
— Zdaje mi się, że tatuś zna wszystkich tych, których i ja znam także! — zawołała wesoło. — Więc chyba, mój tatusiu, który z twych partnerów do winta, którzy bywają u nas w soboty?...
Kąciki ust jej zadrgały, z dziecinną pustotą rzuciła się nagle ojcu na szyję, wybuchając śmiechem.
— Tak, tatusiu!... kocham szalenie, gwałtownie, całą duszą pana Hejnałowicza!... On gra w karty z tobą, a ja patrzę w niego jak w tęczę: Gdyby nie on... kto wie, może Turczyński, może inny... ale łysina Hejnałowicza zasłania mi dziś świat cały! Tak, kocham go, ojcze! — zawołała patetycznie — zbudziło się serce, a zbudził je on!... pan Hej-na-ło-wicz — wymawiała z przyciskiem każdą sylabę, jakby tem dodając powagi swym słowom.
Ale po chwili parsknęła znów śmiechem i miała tak rozbawioną minkę, że ojciec mimowoli uśmiechnął się nieznacznie.
— Pustak z ciebie... kto się z tobą prawdy dogada!... — odparł jakoś miękko, choć niby chciał przybrać pozór surowy. — A z Hejnałowicza nie masz mi drwić, ani ząbków ostrzyć na nim! Hejnałowiczowi żeniaczka nie w głowie, człowiek poważny, o sentymentach mu już nie marzyć!... Ale to złote serce!... takich jak on ludzi niewiele się spotyka! Właśnie serce ma nieoszacowane!...
— Ależ nieoszacowane... złote... brylantowe, mój tatusiu! To też go kocham... kocham... kocham!... — szczebiotała Eliza, która wpadła w niezmiernie dobry humor. — Czemuż mi tatuś nie wierzy?
— Et, pleciesz trzy po trzy! — zżymał się ojciec! — Widzę, że ci jeszcze pstro w głowie, i mówić z tobą rozsądnie nie warto. Ale słuchaj, mała, ty sobie jednak Turczyńskiego nie lekceważ; nie namawiam, nie zmuszam, broń Boże! Dobrze ci w domu, to siedź, ale koniec końców trzeba się będzie zdecydować. Więc pamiętaj, co mówię: Turczyńskiego nie lekceważ.
Pocałował ją w czoło i wyszedł z pokoju, skrzypiąc butami, aż klosz na lampie zadrżał.
Ela, zostawszy samą, rzuciła się na otomanę, obie ręce splotła nad głową, na ustach błąkał się jeszcze śmiech tłumiony.
— Kochany tatuś! — myślała — jemu się zdaje, że spełnia świętą powinność, starając się mnie jak najprędzej wydać za mąż!...
Nagle zasępiło się jej czoło.
— A mama biedna, gdyby żyła, czy i ona pragnęłaby tak bardzo dla mnie tego Turczyńskiego?
Na myśl o matce, serce jej ścisnęło się boleśnie; nie pamiętała prawie matki, lecz zawsze myślała o niej z głębokiem wzruszeniem.
W chwilę potem jej myśl ruchliwa wybiegła w przyszłość.
Zaczęła sobie wyobrażać, coby to było, gdyby się zgodziła zostać żoną Turczyńskiego. Eliza z Horoszkiewiczów Dębina-Turczyńska! Ha! ha! ha! Jak to zabawnie! I cobym ja właściwie z tym Dębiną-Turczyńskim, prócz nazwiska, miała wspólnego?...
— Nie! nie! nie! po stokroć nie! Eliza Horoszkiewiczówna wyjdzie za mąż z miłości — mówiła w myśli, jakby przekładając to dobitnie jakiemuś oponentowi; — a jakże, wyjdzie koniecznie, wcale się sakramentu małżeństwa nie wyrzeka, ale nie za pana Turczyńskiego, o! nie! Ten mój przyszły, ten „najmojejszy,“ to będzie taki miły, taki bardzo miły, taki kochany!... bardzo, bardzo kochany!... A tymczasem Eli dobrze jest w domu, ojciec gderze ot! tak sobie, dla zwyczaju, aby okazać, że jest przecież głową domu! Ale chociaż do małżeństwa ją skłania, byłoby mu strasznie smutno bez niej.
Eli to przeświadczenie sprawia w gruncie rzeczy wielką przyjemność.
— Ale dlaczego znów ojcu się wydaje, że pan Wincenty jest dobrą partyą? Przecież Turczyński jest bardzo niemądry, a przytem jaki śmieszny z tymi rudymi, nastroszonymi wąsami, z owemi dużemi, niezgrabnemi rękami, z któremi zdaje się sam nie wie, co począć!... I śmieje się tak zawsze nie w porę, bezmyślnie!... Albo siedzi zapatrzony w nią i rumieni się po uszy, gdy ona do niego przemówić raczy. Zabawny!... Nie chcę Wicusia!... nie będę panią Turczyńską!.. Nie będę!.. nie będę!.. nie będę!..
I Ela uderzyła pięścią w wałek otomany, jakby tym energicznym giestem przypieczętować chciała swe niezłomne postanowienie.
Zmrok zapadał. Ela wiedziała, że ojciec po zwykłej przechadzce wieczornej powróci około 8-ej na kolacyę.
Spojrzała na zegar; czas już był wielki zakrzątnąć się, by wszystko było gotowe i w porę podane. Wybiegła szybko do kuchni.
Tam stara Maryanna dmuchała energicznie w samowar. Węgle trzeszczały, pełno było dymu, sinawym obłoczkiem snującego się po kuchni i korytarzu.
— Niechże panienka drzwi od pokoju zamyka!.. — zawołała gniewnie stara sługa. — Z temi węgliskami to istne utrapienie! Męczę się, męczę z samowarem, i gaśnie mi co chwila.
— Trzeba śpieszyć, moja Maryanno! Niechno Maryanna mnie tu puści, ja z nim prędzej dam radę.
— A jakże!.. Panience się zdaje, że Maryanna to już sama nic nie potrafi! Ja w tej robocie od maleńkości, a panienka co?... Dawno może od książki? Dawno to ja panienkę na pensyę odprowadzała?...
— To i cóż, moja Maryanno? — uśmiechnęła się Ela dobrotliwie — a czyż teraz nie jest ze mnie gosposia zawołana?.. Umiem już doskonale mięso wybrać na targu, a może złe naleśniki dziś zrobiłam sama?... Tatusiowi ogromnie smakowały. No i samowar wybornie umiem nastawić, proszę tylko o parę suchych drewek.
— Nie potrzeba, nie potrzeba! Wszystko zaraz zrobię! Wszystko zaraz zrobię! I po co to panience chce się brać samej do wszelkiej roboty?... — zrzędziła Maryanna. — Niech panienka idzie do pokoju, bo mi zawsze aż ręce drżą z pośpiechu, kiedy kto stoi nade mną.
— Ależ, moja Maryanno, tatuś wróci za chwilę, a lampy?... Mój Boże! jeszcze lampy nie nalane! Gdzie nafta?... — wołała Ela, uwijając się po kuchni.
— Skaranie Boże z tym wiecznym pośpiechem! — mruczała Maryanna, drepcząc z kąta w kąt i rozpoczynając na raz kilka zajęć.
— Kiedy bo Maryanna więcej jest roztrzepana ode mnie — śmiała się Ela. — Co to musiało być za młodu! trzpiot był straszny! co?...
Maryanna jakoś nagle udobruchała się i przestała się irytować na wtrącanie się panienki do roboty.
Miała słabostkę opowiadania przy każdej sposobności jakichś epizodów z czasów młodości, kiedy była „piękną i młodą,“ na co zresztą świadków nie miała, więc należało jej wierzyć na słowo.
Ela od lat najmłodszych pamiętała ją taką samą pomarszczoną i zwiędłą. Dwadzieścia lat przebyła w domu Horoszkiewiczów, co jej dawało prawo do poufałości, ceniono ogromnie jej nieskazitelną uczciwość i przywiązanie do swych państwa, a za to wzamian wybaczano tysiące drobnych usterek, gdyż z powodu wieku zapominała się ciągle starowina.
Eliza rosła prawie samotnie: brat, o lat kilka starszy od niej, wychowywał się w Warszawie, przyjeżdżał tylko na wakacye do domu i to w ostatnich latach pobytu w gimnazyum przyjmował kondycye, tak, że Ela widywała go rzadko, chociaż przywiązanie jej dla Tadeusza graniczyło z pewną egzaltacyą, szczególniej od czasu, gdy na uniwersytet wstąpił, a potem niespodziany jego wyjazd rozłączył ich na trzy lata, które miał przebyć w oddaleniu od rodziny.
Pisywała do niego listy długie, w których odzwierciadlało się całe jej życie i nieskończony świat młodzieńczych marzeń. Tadeusz pisał zwykle krótko i zwięźle, ale dosnuwała w swej fantazyi niedopowiedziane słowa, odczytywała tyle razy te ćwiartki, szerokiem męskiem pismem kreślone, że całe ustępy mogłaby z nich powtórzyć na pamięć. W jej wyobraźni brat był bohaterem, ideałem szlachetności, męstwa, piękności i dobroci. Stanowił dla niej punkt porównania; jeśli ktoś swym sposobem myślenia lub zachowaniem był choć w drobnej części do niego podobny, uczuwała już dlań sympatyę; ale wśród nizkiego w ogóle poziomu intelligencyi małego prowincyonalnego miasteczka rzadko do podobnych porównań zdarzała się sposobność.
Na pensyi nie przyjaźniła się zbytnio z koleżankami, z jedną tylko Zosią Skalską łączył ją serdeczniejszy stosunek, który i teraz, po ukończeniu nauk, trwał w dalszym ciągu. Nie mogły jednak widywać się tak często, jakby tego pragnęły, gdyż pp. Skalscy mieszkali dość daleko, na drugim końcu miasta, mieli odrębne koło znajomych i prowadzili życie więcej światowe; Horoszkiewicz znów nie lubił, żeby Ela się oddalała na długo, i miał ambicyę, którą się często ludzie podupadli majątkowo rządzą, a mianowicie: obawiał się, aby nie myślano, że zbyt szuka towarzystwa ludzi, do zamożniejszej stosunkowo należących sfery; był ogromnie drażliwy na tym punkcie i wydawało mu się zawsze, iż mu ktoś chce imponować.
Skalski miał znaczną posadę i majątek ziemski, — z tego powodu podtrzymywał liczne stosunki; Horoszkiewicz zaś trzymał się zawsze na uboczu, żył w kółku ścisłem kilku przyjaciół i kolegów z biura, ze Skalskim nie sympatyzował, choć właściwie nic mu nie miał do zarzucenia; parę razy nawet zdarzyło mu się zrobić mu drobne przysługi, a wtedy z zadowoleniem wielkiem powtarzał sobie:
— „Niech Pociej Macieja, a nie Maciej Pocieja ma za dobrodzieja!“
Dawniej Horoszkiewicze mieli też swój ładny kawał ziemi, ale jakoś to wszystko się zmarnowało, po śmierci żony Horoszkiewicz gospodarkę zaniedbał, potem, wydzierżawiwszy majątek, wyjechał do miasta, aby nie rozstawać się z dziećmi, gdy ich naukę rozpocząć wypadło.
Dzierżawca folwarczek zrujnował, z ludźmi źle postępował, tak, że mu zabudowania podobno przez zemstę spalili — jednem słowem posypały się klęski, które doprowadziły w końcu Horoszkiewicza do wyzucia się z ojcowizny.
Teraz urzędował w mieście powiatowem, nie lubił wspominać o przeszłości i każda wzmianka o Krzywinku, byłej jego posiadłości, wprawiała go w rozdrażnienie. Nawet nigdy odtąd nie był na wsi, gdyż widok pól i lasów budził w nim dziwną żałość za tem, co z powodu braku zapobiegliwości utracił.
Ela kochała wieś, zachwycała się przyrodą, wspomnienia dzieciństwa łączyły się w jej pamięci z sielskimi obrazami, w których się lubowała, ale przez wzgląd na ojca nigdy nie proponowała nawet wycieczki dalszej, wiedząc, że te wrażenia smutnie nań oddziaływały.
Przytem mieli w domu jeszcze kogoś, potrzebującego ciągłej opieki. Był to brat Horoszkiewicza, Hilary, od wielu lat cierpiący umysłowo.
Cichy był, nikomu swą osobą nieczyniący najmniejszej przykrości, oprócz zmartwienia, spowodowanego bolesnym widokiem nagłego zaniku wszelkich władz umysłowych w tym pełnym niegdyś energii i siły organizmie.
Życie Eli płynęło regularnie a monotonnie, jakby puszczona w ruch maszynerya zegaru.
Gdy oczekiwała już właśnie lada chwila powrotu ojca, nagle rozległ się dzwonek w przedpokoju, hałaśliwy staroświecki dzwonek, pociągnięcie którego tak już Eli dobrze było znane, że odróżniała prawie po jego dźwięku, kto przybywa.
Tym razem poznała, że to nie był ojciec, a serce jej zabiło radośnie, gdyż tak niecierpliwie i gwałtownie dzwoniła zwykle Zosia.
Ela poskoczyła, by drzwi otworzyć.
I rzeczywiście przeczucie nie omyliło jej tym razem.
W jasnym żakiecie, z modną parasolką w ręku, stanęła przed nią panna Skalska.
— To ty!... o radości!... — zawołała Eliza, ściskając ją gorąco i pomagając zdjąć żakiet. — Chodźmy do mego pokoju, Zosieńko. Dobra moja, złota Zochna! Gdybyś ty wiedziała, jak pragnęłam cię obaczyć dziś właśnie!... Ale nawet mi na myśl nie przyszło, że przyjdziesz. Tyś nawet jeszcze nigdy wieczorem nie była u mnie, nieprawdaż?...
— To też skorzystałam z tego, że ojciec wybrał się w odwiedziny do mecenasa i jest w sąsiednim domu; do dziesiątej mam urlop, poczem przyślą tu po mnie. Ale nie domyślasz się nawet, z czem przybywam! — trzepała Zofia, rozprostowując fałdy jasnej bluzki przed zwierciadłem.
— Opowiadaj, opowiadaj prędko! — wołała Eliza, ożywiona jej przybyciem — przedewszystkiem czuję się już dobrze, gdy jestem z tobą!
— O to właśnie chodzi mi, Eluś, abyśmy dłuższy czas razem przebyć mogły! — mówiła Zofia, sadowiąc się na małej kanapce w pokoju Elizy i rzucając przelotne spojrzenie dokoła.
— Jak tu dobrze u ciebie!... cicho, chłodno, spokojnie; miłe masz sanktuaryum, moja droga! — zawołała serdecznie.
Nie było właściwie nic szczególnego w tym skromnym pokoiku, jednak wywierał rzeczywiście sympatyczne wrażenie.
Białe łóżko, malowanym parawanikiem osłonięte, w kącie palma wyniosła, a pod jej cieniem bujak, obok szafka z książkami, na oknie pachnące kwiaty, dalej biurko staroświeckie, mahoniowe, parę foteli w stylu empire, zabytek z dawnych lepszych czasów, i mała kanapka, na której zajęły miejsca w tej chwili obie panny.
Na stoliczku obok lampy rozrzuconych trochę książek i dzienników i zwitek różowego muślinu, z którego widocznie Ela przykrawywała jakieś stroje, bo nożyczki i centymetr spoczywały na nim.
Ela wybiegła na chwilę, by Maryannie wydać gospodarskie zlecenia, z czego skorzystała ruchliwa Zosia, znów się przed zwierciadłem znalazła, poprawiając jasne włosy i przypudrowując z lekka zrumienioną twarzyczkę.
— Teraz możemy zasiąść do gawędki — zawołała Eliza, wchodząc w parę minut potem do pokoju. — Cała w słuch się zamieniam!
I otoczywszy Zosię ramieniem, wpatrywała się z upodobaniem w jej błyszczące oczy.
A Zosia tonem, jakim się bajki opowiada, zaczęła poważnie:
— Rzecz się tak ma: Jedziemy za tydzień na wieś. Spędzimy lato u cioci w Szumlance. Otóż zrobiłyśmy projekt z mamą, żeby ciebie porwać z nami!... Przyjechałam z prośbą do twego ojca i do ciebie; pomyśl tylko, co to będzie za rozkosz być na wsi i razem! Musimy uprosić tatusia, by pozwolił. Eluś! Eluś! jak będzie wesoło! — wybuchnęła rozradowana miłą nadzieją Zofia i poczęła gwałtownie ściskać przyjaciółkę.
Wszystkie młode panny mają zwyczaj objawiania radości gorącymi pocałunkami. Eliza i Zofia kochały się entuzyastycznie; parę lat, w przeciągu których uczęszczały razem na pensyę, zbliżyły je i tysiącem drobnych wspomnień złączyły z sobą. Nigdy jeszcze najlżejszy cień nie zamącił ich zgody, obie były głęboko przekonane, że jedna dla drugiej gotowaby chętnie w razie potrzeby narazić życie.
Było to nawet coś więcej, niż owa klasyczna przyjaźń dwóch naiwnych panienek, która mniej więcej w ten sposób się zaczyna: (Tłem jest balik lub raut nieodmiennie).
— Więc pani także lubi kolor niebieski? — mówi jedna. — Bo ja przepadam za niebieskim!...
— Ach, tak! kolor niebieski i konwalie! — szczebiocze druga — szalenie lubię konwalie!
— I ja również! Jak to przyjemnie, że zgadzamy się w gustach!
— A ciekawa jestem, czy woli pani brunetów, czy blondynów? — konfidencyonalnie pyta znów pierwsza.
— Naturalnie, że blondynów!... No, ale czasem także podobają mi się bruneci — dodaje po pewnem zastanowieniu.
— Doskonale!... Ach! ja czuję, że będziemy się we wszystkiem z sobą zgadzały!...
Następują gorące uściski, kilka jeszcze równie głęboko psychologicznych pytań i natychmiast stereotypowa propozycya:
— Czy chce pani, abyśmy od dziś mówiły sobie po imieniu? Droga!... kochana!... — znów uściski. I oto zadzierzga się węzeł panieńskiej, nigdy niemającej się zerwać przyjaźni!
Ach! te efemeryczne przyjaźnie, ze swem motylem istnieniem! Ileż ich każdy widział w życiu! Genezis ich — to młodociany nadmiar uczucia, potrzeba pieszczoty, potrzeba zwierzeń z nieistniejących jeszcze właściwie dziejów duszy!...
Elizie i Zofii zdawało się, że odgadują wzajemnie myśli najskrytsze i że one jedne kochają się, jak jeszcze nikt na świecie.
Ela przytem z bałwochwalczym zachwytem podziwiała dobroć serca, piękność i wytworność obejścia Zosi Skalskiej. Była ona w jej mniemaniu na równi prawie z Tadeuszem ideałem wszelkiej doskonałości. Samo zestawienie tych imion, kojarzących się w jej wyobraźni z najulubieńszymi bohaterami naszej poezyi, sprawiało jej przyjemność. W skrytości serca marzyła, że są przeznaczeni dla siebie.
Projekt wyjazdu na wieś, który tak cieszył Zosię, wydawał się Eli równie ponętnym, ale zarazem nie tak łatwym do wykonania.
— Ależ... moja Zochno! — mówiła trochę zakłopotana. — Rozważ tylko, czy podobna jechać mi do obcego domu? Gdyby do was, to co innego, tatuśby mi z pewnością pozwolił, ale tak daleko!... Nie! nie! Przeczuwam, że się nie uda! — dodała, potrząsając głową.
— Żadnych ale. Żadnych protestów, bardzo proszę! Wszystko się ułoży jak najlepiej. Nie znasz jeszcze cioci Zuzi; powiadam ci, jest to najlepsza pod słońcem ciotunia, kocha mnie ogromnie. W raju nam lepiej być nie może, jak w tej kochanej Szumlance!... Miejscowość prześliczna, las, staw olbrzymi, będziemy pływały łodzią, jeździły konno; zobaczysz, co to za rozkosz! już ja cię we trzy dni nauczę!... Ciocia zaprasza nas gorąco w każdym liście; przygotowania wielkie robią na nasze przyjęcie. Napisałam do cioci, że przyjedzie z nami ósmy cud świata, to znaczy ty, Eluś. A na to ciocia Zuzia mi pisze... Ale masz zresztą, czytaj sama, list umyślnie wzięłam z sobą.
I to mówiąc, podała Eli drżącą ręką kreśloną ćwiartkę papieru, — czytały razem, a Zosia palcem wiodła jednocześnie pod wierszem każdym, jakby go dobitniej podkreślić chciała.

„Wszystko, co mi piszesz o swej przyjaciółce Elizie — brzmiał ustęp listu, — jest najzupełniej zbytecznem, dość mi bowiem wiedzieć o tem, iż ją kochasz, ażeby tem samem już miłą mojemu sercu się stała. Powiedzże jej ode mnie, Zosieńko droga, że ją na niewidziane do piersi przyciskam i najuprzejmiej proszę, aby raczyła gościnę w mym domu przyjąć, a zrobię co tylko będzie w mojej mocy, by wam u starej cioci dobrze było.“

Teraz znów Ela z kolei zaczęła ściskać przyjaciółkę z całej siły.
— Ach! moja Zochno! Jakaś ty dobra! Jakaś ty bardzo dobra! — mówiła. — Nie tylko, że pomyślałaś o mnie, ale tak wszystko naprzód ułożyłaś, aby tatuś nie miał żadnych skrupułów, że się może, broń Boże, sama narzucam. Nie możesz sobie wyobrazić, jak on pod tym względem jest drażliwy!... Poczciwa, kochana Zocha!... Ale, widzisz — dodała, — będę miała wyrzuty sumienia, pozostawiając dom na opiece Maryanny; ona wiecznie o wszystkiem zapomina. Nic w porę nie będzie podane, a szczególniej biedny stryj Hilary najgorzej na tem wyjdzie! Stryj tymi czasy ma się niezupełnie dobrze i potrzebuje ciągłej troskliwości.
— Ale, moja droga! — zawołała Zofia trochę niecierpliwie — przecież nikt nie może wymagać od ciebie, abyś była siostrą miłosierdzia! Kilkotygodniowa nieobecność twoja nikomu tak dalece krzywdy nie wyrządzi. Powiedz mi, Eluś — dodała przyciszonym głosem, — czy twój stryj jest stanowczo nieuleczalnie chorym?...
Ela wstrząsnęła smutnie głową.
— Zdaje mi się — rzekła, — że pod tym względem łudzić się niepodobna. Tyle lat minęło, a stan się jego nie zmienia. Jak to boleśnie pomyśleć, że właśnie taki człowiek, jak on, który przeszedł dwa fakultety, wykształcony, energiczny, zawsze czynny dawniej, przytem gorący entuzyasta, dziś bezradny zupełnie i potrzebuje opieki, jak małe dziecko. Mnie niby darzy największem przywiązaniem, najlepiej umiem dogodzić, bywają bowiem chwile, że jest mocno rozdrażnionym.
— Czy on tu nie wejdzie? — zapytała Zosia trochę trwożliwie — bo... bo daruj, moja złota, ale ja się tak boję szalenie!... Nigdy nie widziałam obłąkanych.
— Stryj Hilary jest tak cichy i spokojny, że gdybyś nie była uprzedzoną o jego nieszczęściu, nie domyśliłabyś się, iż jest cierpiący. Ten stan apatyi jest podobno najgroźniejszy; furyatów bez porównania łatwiej można wyleczyć.
— Biedny! biedny! — mówiła Zofia szeptem prawie, choć nikt ich nie mógł tutaj podsłuchać. — Mój Boże!... Więc on tak bardzo kochał swoją narzeczoną?... Mówiłaś mi kiedyś, że jej śmierć o utratę zmysłów go przyprawiła!... Chciałabym go widzieć i wyznaję, że drżę na samą myśl o tem!...
Ela zaczęła tłómaczyć, że płonnemi są jej obawy, gdy przez drzwi wpółotwarte Maryanna wsunęła swą twarz pomarszczoną i rzekła tonem tryumfującym:
— Samowar podałam. Wszystko już przygotowane, panienko!
— Chodź ze mną, Zochno! — zawołała Ela, podnosząc się z miejsca i pociągając za sobą towarzyszkę — zakrzątnę się trochę, a przytem będziemy gawędziły.
A Zosia, idąc za nią, szepnęła:
— Proszę cię, Elo, naucz mnie, jak mam zachowywać się w obecności twego stryja. Czy on co mówi? może nie znosi wcale obcych twarzy?....
— Chwilami się ożywia — rzekła Ela smutno, — ale czasem tygodniami całymi milczy i tylko skinieniem głowy na wszelkie pytania odpowiada. Ale jeśli zechcesz, możesz mu sprawić rozkosz niezmierną: ogromnie jest na dźwięki muzyki wrażliwy; zagraj co, proszę cię, moja Zosiu, i ja też z przyjemnością posłucham.
— I owszem — zawołała Zofia, — zagram ci nocturn Grieg’a, który studyuję teraz. A może wolisz balladę Chopin’a, te tajemniczo smętną, pod wrażeniem „Świtezianki“ Mickiewicza napisaną?
I nie czekając odpowiedzi, poskoczyła do salonu, gdzie już zmrok panował zupełny, więc potrącając po drodze jakąś półeczkę i krzesła, za chwilę znalazła się przy fortepianie.
— Poczekaj, Zosiu, zaraz świece zapalę! — wołała za nią Ela.
— Nie trzeba, nie trzeba!... grać będę z pamięci, wolę szarą godzinę! — odparła i biegłym pasażem przebiegła klawiaturę.
Smętne, ciche tony nocturnu płynęły z pod jej palców perlistą kaskadą. Uderzenie miała nadzwyczaj miękkie i technikę wyrobioną, po skończeniu pensyi dwa lata spędziła w Warszawie, pod kierunkiem prof. Michałowskiego pracując nad doskonaleniem się w muzyce. Talent posiadała rzeczywisty, tylko żywość usposobienia przeszkadzała jej w poważniejszem traktowaniu wrodzonych zdolności.
Eliza tymczasem uwijała się w stołowym pokoju, naparzyła herbatę, krajała bułeczki i układała wędliny na talerzu; nie zauważyła nawet, jak cicho drzwi się otwarły i stanął w nich wysoki, blady mężczyzna o siwiejącym mocno zaroście i szeroką, siną obwódką podkreślonych oczach, tak, iż na pierwszy rzut oka można było sądzić, iż nosi ciemne okulary.
Stanął i patrzył w milczeniu na krzątającą się Elizę; zdawało się, jakby coś sobie przypominał; nagle podszedł do niej blizko, i nachylając się nad uchem, prawie szepnął gwałtownie:
— Słyszysz?... Alina gra!... Ona jest tutaj!...
Eliza drgnęła.
— Nie, stryju — rzekła łagodnie, kładąc mu rękę na ramieniu. — To przyjaciółka moja, Zosia Skalska, przyszła do mnie; prosiłam, aby zagrała; wiedziałam.... że stryjkowi tem zrobi przyjemność. Prawda, jak ona gra ładnie?...
On wstrząsnął głową przecząco.
— Tak grać może tylko Alina — rzekł głucho, jakby do siebie, a wzrok jego zamglony błądził gdzieś w przestrzeni. — To ona!... Puśćcie mnie do niej!...
Postąpił krok na przód, dążąc w stronę salonu, ale Ela zastąpiła mu drogę.
— Nie trzeba iść, stryju! Zosia grać przestanie, gdy stryjek tam pójdzie. Proszę usiąść na swojem krześle, tu przy mnie, stąd przecież słychać doskonale. Gdy skończy, poproszę ją zaraz na herbatę.
— Więc niema Aliny, niema?... ani tu, ani tam, nigdzie niema?... Nieprawda!... — zawołał gwałtownie — wszyscy mnie oszukują. Ona jest tu... musi być!... — I obu dłońmi mocno się o stół wsparłszy, rozszerzone źrenice w półotwarte drzwi salonu utkwił, a cała jego postawa zdradzała wewnętrzny niepokój oczekiwania.
W tej chwili Zofia uderzyła akord ostatni i wbiegła szybkim krokiem do pokoju.
Hilary nie zmienił postawy, wzrok tylko przeniósł na nią, uparcie się wpatrując, co tak zmieszało Zosię, że stanęła nagle jak wryta.
Chwilę trwało przykre milczenie.
— Jaka ładna! — rzekł, zapatrzony w jej twarz zaróżowioną wzruszeniem. — Ale to nie Alina! Czemu to nie Alina? — zawołał rozpaczliwie niemal, tak, że Zosi stanęły łzy w oczach. — Ale Alina żyje? prawda, pani? Znasz Alinę?...
— Znam — bąknęła Zosia, wystraszona do reszty zwróconem wprost do niej pytaniem.
Nie wiedziała właściwie, czy przytakiwać, czy zaprzeczyć należało.
Hilary rzucił się ku niej i za obie ręce ją pochwycił.
— Znasz?... znasz? — wołał uszczęśliwiony. — O ty dobra! anielska! Ty jedna mówisz prawdę! Oni wszyscy mnie zwodzą! rozdzielić nas pragną! Ale ty jej powiedz, że mnie widziałaś; powiedz, że ja tu jestem; powiedz, że ją szukam wszędzie i że czekam na nią... Chaos! cierpienie! otchłań! Ale wszystkiemu kres być musi!... Powiedz jej tylko, że ja czekam... błagam o to!...
Zdawało się, że do kolan jej się rzuci, ale Zofia przerażona cofnęła się szybko.
Ela zaniepokoiła się również, widząc niezwykłe podniecenie chorego, który od dłuższego już czasu zapadł był w stan zupełnego odrętwienia i zdawało się, iż nic go z tej apatyi ocucić nie może.
Wszedł właśnie Horoszkiewicz — obu pannom zrobiło się nieco raźniej. Ela tylko wyrzucała sobie, że nie przewidując skutków wywołanego wrażenia, sama zachęciła Zosię do grania.
Lecz Hilary uspokoił się naraz zupełnie, uczuwał jakiś lęk nieokreślony wobec brata i siedział teraz cichy, pochylony nad szklanką herbaty, mieszając w niej łyżeczką zawzięcie, chociaż jeszcze wcale słodzoną nie była.
Horoszkiewicz wrócił w wybornym humorze, bardzo serdecznie powitał Zosię, ożywiona przy stole wszczęła się rozmowa. Domowi przestali zwracać uwagę na chorego, do którego bierności nawykli, on zaś od czasu do czasu swe rozszerzone oczy przenosił na Zofię i zdawał się słuchać uważnie, gdy mówiła; z ust jego jednak przez cały czas trwania kolacyi ani jedno nie wymknęło się już słowo.
Panna Skalska, ochłonąwszy z pierwszego wrażenia, stała się teraz znacznie śmielszą w obecności Horoszkiewicza, a spotykając spojrzenie stryja Hilarego, odpowiadała nań miłym uśmiechem, w którym tkwił odcień głębokiego współczucia. Zauważyła, że, gdy się uśmiecha, i jego oczy nabierają weselszego wyrazu. Mówiła więc dużo, opowiadając barwnie o nowej sztuce, w Teatrze Rozmaitości wystawionej, którą właśnie przed tygodniem widziała w Warszawie.
Zosia z matką robiły bardzo częste wycieczki do Warszawy po tualetowe zakupy i w ogóle zasadą było pani Skalskiej być w ciągłym ruchu; w skrytości ducha powiedziała sobie, iż młoda panna, tkwiąc stale w jednem miejscu, nigdy dobrej partyi zrobić nie może. Te przelotne wycieczki były rodzajem rekonesansów, czy aby coś dobrego mimochodem się nie nadarzy.
Każda więc bytność tych pań, czy to w Warszawie, Lwowie, czy na wsi, z powodu licznego koła znajomych i krewnych zamieniała się w cały szereg naprzód powitalnych, a następnie pożegnalnych obiadów, wieczorków, rautów, five-o’clock’ów lub majówek, stosownie do sezonu.
Właściwie olbrzymie kufry podróżne p. Skalskiej nie były nigdy zupełnie rozpakowane: albo gotowano się do drogi, albo wyładowywano z nich stosy sprawunków, paczek i paczuszek, a wszystko to miało być za bezcen kupione na jakiejś bajecznie taniej wyprzedaży.
Skalski zaś, który właśnie czuł wstręt nieprzezwyciężony do wszelkiej włóczęgi, a w spryt i rozumek praktyczny swej żony wierzył niezachwianie, uważał te wieczne podróże za szczyt macierzyńskiego poświęcenia, tak bowiem pani Antonina umiała to w pięknych barwach mężowi przedstawić, iż był wprost zdumionym i olśnionym jej nigdy niewyczerpaną pomysłowością.
Gdy u Horoszkiewiczów po kolacyi przeszli wszyscy do saloniku, Ela chciała odprowadzić stryja do jego pokoju, — lecz on, zwykle powolny na każde jej żądanie, oparł się temu stanowczo.
— Pójdę z wami — rzekł krótko; i wsunąwszy się w najciemniejszy kąt pokoju, siedział tam spokojnie, śledząc wciąż wzrokiem smukłą postać Zosi.
A ona, jakby zgadując jego życzenie, z właściwą sobie zalotną i pewną siebie minką zasiadła raz jeszcze do fortepianu i poważne tony sonaty Beethovena rozległy się, wibrując w powietrzu. Grała z taką werwą i uczuciem, że nawet Horoszkiewicz wydawał się wzruszony i słuchał z wielką uwagą, chociaż w ogóle wyznawał szczerze, że muzyka klasyczna nie trafia mu do przekonania, bo nic a nic jej nie rozumie.
Tym razem jednak, gdy skończyła, podszedł do fortepianu, a drobną rączkę Zosi ściskając w szerokiej dłoni, zawołał z zapałem:
— Bravo!... panno Zofio! bravo! Jestem profanem co prawda, ale rządzę się wrażeniem i wyznaję, że mi się jakoś dziwnie rzewnie na sercu zrobiło, słuchając panią! Artyzm, proszę pani, prawdziwy artyzm! Winszuję talentu i postępów, jakie pani zrobiła.
Ela zarumieniła się po uszy, uszczęśliwiona, iż ojciec tak serdecznie przemówił do Zosi, i rada oddawanym pochwałom, jakby one jej osobiście dotyczyły.
Zosia, nawykła już do tego, iż wszyscy jej grę chwalili, uśmiechnęła się tylko mile; jedną ręką od niechcenia wygrywając jakąś melodyę, rzuciła okiem w stronę Hilarego, lecz ten siedział nieruchomie, z wyrazem wielkiego smutku i przygnębienia, z głową na piersi zwieszoną, zdawał się nic nie widzieć i nie interesować się tem, co się działo naokół.
Obie panny, spojrzawszy porozumiewawczo na siebie, zdecydowały, iż jest to dobra chwila, aby przemówić do ojca w sprawie wyjazdu Eli.
— Mam do pana wielką, ot! taką wielką prośbę... — zawołała nagle Zosia, rozkładając ręce z dziecinnym giestem i patrząc mu w oczy z przymileniem.
— I owszem i owszem, konia z rzędem! — zaśmiał się dobrodusznie Horoszkiewicz, ulegając mimowolnie urokowi śmiałych, filuternych ocząt Zosi. — Jestem na pani rozkazy.
Ela, w stanowczej chwili zupełnie onieśmielona, cofnęła się o parę kroków, jakby nie chcąc brać na siebie odpowiedzialności za to, co Zosia wypowie.
— Otóż ułożyłyśmy sobie z mamą — zaczęła Zofia, — że Elcię panu zabierzemy na parę miesięcy i że z nami do cioci pojedzie. Elcia się zgadza, potrzebujemy teraz sankcyi pana...
Chwilkę trwało kłopotliwe milczenie.
Horoszkiewicz brwi ściągnął i rzucił na Elę przelotne, pytające spojrzenie, które jej przypomniało rozmowę, jaką miała z nim kilka godzin temu. Odgadła z wyrazu jego twarzy posądzenie, iż właśnie wskutek narzucanego jej małżeństwa chce z domu czasowo się usunąć.
— Bo, widzi pan, Ela jest trochę anemiczną, pobyt na wsi dobrze jej zrobi — ciągnęła dalej Zosia z ożywieniem, zachęcając Elę spojrzeniem, aby jej zdanie podtrzymała.
— Więc zgadza się pan, panie Horoszkiewicz?... Czy możemy liczyć na to, iż swego pozwolenia pan nie odmówi?...
Ale Horoszkiewicz spochmurniał jeszcze więcej. Z zasady, jak w ogóle starsi ludzie, zmian nie lubił. Hardym też był niezmiernie, powtarzał nieraz, że nie mając możności równą gościnnością odpłacić, nie powinno się z grzeczności ludzkiej korzystać.
— Eliza wie, co myślę o takich wycieczkach — rzekł chłodno; — jabym tam nigdy w życiu nie narzucał się obcym, ale Ela jest w tym wieku, że powinna sama wiedzieć, jak postąpić. Jeśli panie zdecydowały, że jej zdrowie tego wymaga, no, to trudno!... Nie można przypuszczać, bym źle swemu dziecku życzył! Mógłbym wprawdzie dla nas wszystkich letnie mieszkanie wyszukać, chociaż znów Ela, dzięki Bogu, jakoś mi wcale na chorą nie wygląda... Ale jeśli tak bardzo chce się tobie nowych ludzi i nowy kawał świata zobaczyć...
— Tatusiu! — przerwała Ela, do której wprost skierowane były ostatnie wyrazy — nie pojadę, za nic w świecie nie pojadę!... Mówiłam właśnie Zosi, że nie mogę pozostawić domu na opiece Maryanny, która sama opieki potrzebuje. Tak, Zosieńko, to jest zupełnie niemożebne!
Zofia z minką zafrasowaną stała teraz jak winowajczyni.
— Proszę pana — rzekła z żalem w głosie, — nie sądziłam, że chwilowe rozstanie się z Elą tak przykrem wyda się panu, a cieszyłam się niezmiernie tą myślą, że razem spędzimy wakacye i że Elci tak dobrze będzie u cioci, jak w najbliższej rodzinie. Ale ponieważ pan sobie tego nie życzy...
— Ja nic jeszcze stanowczo nie mówię — odrzekł, już trochę zaczynając się godzić z niespodziewanym dla siebie projektem, Horoszkiewicz. — Pomyślę jeszcze o tem. No, rozpogódźże się, Elizo! możnaby pomyśleć, że jestem jakimś tyranem dla swego dziecka. Zapewne — mówił, jakby odpowiadając własnym myślom, — więzić ją przy sobie nie mam prawa; niech trochę pobuja po świecie, a potem albo zatęskni za nami, albo...
— Naturalnie, że tęsknić będę, tatusiu! — zawołała Ela, tuląc się do ojca z pieszczotą — nigdy jeszcze więcej niż na kilka godzin nie rozstawałam się z domem rodzinnym.
— Będziesz pisała często, będziemy pisywały obie, jeśli pan pozwoli — dodała Zosia pośpiesznie, ogromnie rada, że się Horoszkiewicz widocznie do jej życzeń skłaniać zaczyna. — Dwa miesiące miną jak jedna chwila i przywieziemy panu Elcię zdrową, wesołą...
— I rozbawioną, niech pani doda — dorzucił Horoszkiewicz, chodząc szerokimi krokami po pokoju. — A potem jej się wszystko w domu nie podoba... zechce, aby tu jej tak było, jak wśród wołyńskich magnatów! Znam ja ich, panie!.... każdemu się wydaje, że jest udzielnym księciem!
— Ależ, proszę pana — protestowała Zosia, — moja ciotka do magnatów nie należy, stara siedziba szlachecka w Szumlance jest cichem wiejskiem ustroniem, niemającem nawet pretensyi do arystokratycznych pałaców; zresztą Ela jest tak dobrą i rozsądną, że pan nie może się chyba obawiać dla niej żadnych złych wpływów.
— Janie!... — zawołał nagle głos cichy z kąta pokoju — zrób to, o co cię ona prosi! Dobra jest i pewno chce czegoś dobrego! Nie sprzeciwiaj się, bracie. Młodzi zawsze mają racyę!
Ten dziwny a niespodzianie rzucony paradoks wywołał uśmiech na usta obecnych, a Zosia, zupełnie już nie okazując lęku, poskoczyła ku zagłębionemu w półcieniu Hilaremu.
— Dobry panie Hilary! — zawołała, ściskając jego długie, kościste palce — dziękuję panu, że pan jest moim sprzymierzeńcem, dziękuję!....
— Powiesz Alinie, że mnie widziałaś i że czekam na nią?... — szepnął, wpatrzony w Zofię błagalnie, zatrzymując jej rękę w swej dłoni.
— Powiem, powiem — mówiła szybko Zosia, którą znów strach jakiś mimowolny ogarnął wobec uparcie utkwionego w nią spojrzenia. — Powiem, że pan jest dobry i bardzo nieszczęśliwy... i ona przyjdzie do pana....
— Bardzo, bardzo nieszczęśliwy! — powtórzył jak echo — i ona przyjdzie, przyjść musi niezawodnie... ale kiedy?... Jutro?... Za tydzień?... Powiedz, powiedz jej, niech się śpieszy, bo już sił mi braknąć zaczyna...
Zosi żal ogromny ścisnął serce i łzy duże zabłysły w oczach. Sama nie zdawała sobie sprawy, dlaczego przyszło jej na myśl podtrzymywać złudzenie biednego szaleńca; prawdopodobnie, wypowiedziawszy pierwsze twierdzenie bezwiednie prawie, pod wrażeniem strachu, w dalszym ciągu nie miała odwagi niewinnej mistyfikacyi odwołać. Nie wiedziała zresztą, że w rodzinie postanowionem było unikanie wobec chorego drażliwego przedmiotu. Od lat dziesięciu imienia Aliny w jego obecności nikt się wymówić nie odważał, w obawie wywołania gwałtownego ataku. Hilary bowiem uczuł tak dotkliwie stratę młodej, ubóstwianej przez siebie istoty, iż wpadł w obłęd. Tragiczny ten epizod głośnym był w swoim czasie, rozwodziły się o tem dzienniki, gdyż rodzina Aliny znaną była w szerokich sferach.
Rzecz się tak miała: Alina z matką bawiła wówczas w Szwajcaryi, Hilary pojechał odwiedzić swą narzeczoną, dzień ślubu już był oznaczony. Młodzi, rozkochani, szczęśliwi, snujący może właśnie w owej chwili najrozkoszniejsze obrazy wymarzonej przyszłości, poszli w góry, wspinając się na najniedostępniejsze szczyty.
Co się stało dalej?... Jakiś krok nieuważny, kamień, usuwający się nagle z pod drobnej stopy dziewczyny, zawrót głowy — jednem słowem przyczyna miała pozostać na zawsze zagadką.
Alina straciła równowagę i runęła w przepaść.
Godzina zaledwie upłynęła od chwili, gdy matka, żegnając zakochaną parę, przestrzegała ich, aby się na podwieczorek nie spóźnili, gdy jak grom spadła wieść straszna. Przyniósł ją pastuszek, strzegący trzody; trupa do niepoznania zmienionej dziewczyny wydobyto z głębi przepaści, a on, towarzysz jej, nie był w stanie dać żadnych wyjaśnień; oszalały z bólu, przedstawiał widok okropny. Zdawało się z początku otaczającym, że to gorączka nagła, tyfus, gdyż mówił nieprzytomnie, wołał wciąż Aliny, lecz doktor od razu powątpiewająco wstrząsnął głową. Stan chorego nie pozwalał się łudzić, skonstatowano obłęd i niezwłocznie musiano umieścić go w zakładzie dla obłąkanych, gdzie przebył lat kilka.
Później nastąpiło pozorne polepszenie o tyle, że chory nie rzucał się gwałtownie, lecz zapadł w głęboką melancholię, tak, że lekarze zdecydowali się powierzyć go opiece rodziny. Pan Jan liczył na to, że w innem otoczeniu, w domu rodzinnym, może z czasem iskra świadomości jeszcze w tym skołatanym umyśle zaświta, — jednak mijały miesiące i lata, nie przynosząc żadnej zmiany, musiano się powoli pogodzić ze smutną pewnością, iż Hilary Horoszkiewicz straconym jest na zawsze.
To całe dawniej słyszane opowiadanie stanęło teraz jasno w pamięci Zofii, zdawało jej się, że widzi żywą illustracyę interesującej powieści.
Dzwonek się rozległ w przedpokoju i lokaj, przysłany przez Skalskiego, oznajmił, że pan czeka na panienkę w powozie.
Zosia zaczęła się żegnać pośpiesznie.
Horoszkiewicz zaś, podając jej żakiet, rzekł bardzo miękkim i uprzejmym tonem:
— Niech pani staremu przebaczy, jeśli pani mimowolną przykrość zrobiłem, ale dla mnie nagła decyzya jest rzeczą trudną; jutro to sobie wszystko rozważę i Elę pani przyszlę z ostatecznem postanowieniem. Źle mi będzie bez niej, to prawda, ale z drugiej strony chciałoby się wam obu, moje panny, dogodzić. Jednem słowem, zważywszy wszystkie za i przeciw...
— Mam nadzieję, że się dobrze ułoży! — zakończyła Zosia pośpiesznie. — Do widzenia, do widzenia! — zawołała od progu. — Do jutra, Eluś kochana!
Turkot oddalającego się powozu dał się słyszeć. Horoszkiewicz tymczasem systematycznie zamykał drzwi na klucze i rygle, lampę w przedpokoju sam zdmuchnął, Ela zaś, wziąwszy wuja pod rękę, zaprowadziła go zwolna do jego pokoju.
Gdy została z ojcem sam na sam, Horoszkiewicz rzekł do córki dość chłodno:
— Powiedz mi: czy to twój koncept, czy Zosi?...
— Daję słowo, tatusiu, że ani mi się śniło o tem, by stąd wyjechać. Zosia pokazywała mi list ciotki, z którą w niespodziance dla mnie ułożyła ten projekt.
— No, to dobrze — odparł weselszym tonem; — myślałem, że może przedstawiłaś mnie wobec Skalskich jako tyrana, który cię do małżeństwa z niekochanym człowiekiem zmusza. Bo to wam, pannom, zawsze fiu fiu w głowie!... Zaraz uciekać z domu, u obcych przeciw swoim szukać obrony... Już ja to wiem!
Horoszkiewicz miał tę słabostkę, że udawał domyślnego wtedy nawet, kiedy żadnych tajemnic nie było do odgadywania.
— Zapewniam cię, tatusiu — rzekła Ela, podnosząc na ojca swe duże, szczerze patrzące oczy, — że chociaż z Zosią, jesteśmy w wielkiej przyjaźni, nawet jej o zamiarach Turczyńskiego nie wspomniałam ani słowa. Nie uważam za stosowne chwalić się tem i nie chcę, aby kto obcy wiedział o osobistych, mnie tylko dotyczących sprawach.
— To masz rozum! — zawołał zupełnie udobruchany Horoszkiewicz. — Trzeba ci wiedzieć, że Skalska, chociaż niezła kobieta, ale strasznie ploteczki lubi; byłaby zaraz w miasteczku niepotrzebna gadanina, ośmieszony zaś konkurent może bardzo pannie zaszkodzić. Bo, jak to powiadają:
„I tysiąc przyjaciół nie za wiele będzie. — Jednego miej wroga, a spotkasz go wszędzie.“
— No, a teraz śpij spokojnie, córuchno; jutro dam ci kilkanaście rubli, żebyś tam sobie oporządziła swą garderobę, dopełniła braki, bo do obcych jadąc, trzeba pamiętać o tem, że: „jak cię widzą, tak cię piszą!“


∗                    ∗


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Natalia Dzierżkówna.