Dwór Karola IX-go/XVIII

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Dwór Karola IX-go
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1893
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chronique du règne de Charles IX
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVIII.
W kapturach.

W gospodzie nad Loarą, niedaleko Orleanu, siedział przy stole młody mnich, w brunatnym habicie, z wielkim kapturem, nasuniętym na czoło, i z uwagą czytał brewiarz. U pasa miał różaniec, przy którym wisiało mnóstwo mosiężnych medalików. Ilekroć podnosił głowę, z pod kaptura błyszczały oczy i wyzierały ciemne wąsy tak zawadyacko podkręcone do góry, że nie powstydziłby się ich dworak.
Gospodyni zbliżyła się do niego i kłaniając się niezgrabnie, zapytała, czem może służyć.
— Czy statek do Beaugency rychło nadejdzie?
— Nie wiadomo, zwykle przychodzi później. Radziłabym wam, ojcze, zjeść tutaj obiad.
— Niech i tak będzie. Ale czy niema innej izby? Tutaj czuć jakiś swąd.
— Ja nic nie czuję.
— Chyba gdzie blizko opalają wieprze?
— Wieprze? Ha! ha! ha! Nie wiele więcej oni byli warci od trzody, ale na półmisek nie są zdatni. To wrogów palą nad rzeką i swąd aż tu zalatuje.
— Palą!
— Tak. Cóż to wam, ojcze, może przeszkadzać? Zresztą nie mam innej izby... Gdyby ich nie spalono, cuchnęliby jeszcze gorzej. Dziś nad Loarą leżał ich cały stos na piasku, wysoki jak ten komin. Wczoraj w Orleanie musieli ich wyrżnąć moc, bo od rana woda spławia trupy. Zamiast ryb mamy ludzi. Wczoraj chłopak od młynarza zarzucił sieć i wyciągnął trupa kobiety. Ale co się wam stało, ojcze? Zbledliście jak ściana. Możeby dać wina?
— Nie trzeba.
— Co mam przygotować na obiad?
— Wszystko zjem z apetytem. Dajcie mi kurczę.
— Kurczę? A to mi się podoba! Przecież dziś jest piątek?
— Prawda, jakże jestem roztargniony... Więc dajcie mi jaj... Dziękuję za przestrogę.
Gospodyni zabrała się do przyrządzenia jajecznicy, dziwiąc się roztargnieniu zakonnika, który tymczasem znów się pochylił nad brewiarzem. Właśnie odstawiała rondel od ognia, kiedy do izby wszedł inny zakonnik, wysokiego wzrostu, otyły, rumiany na twarzy, z siwą brodą i wielkiemi wąsami; ogromny plaster zakrywał mu jedno oko i część twarzy.
Młodszy mnich, spostrzegłszy, wchodzącego, szybko nasunął kaptur na oczy i jeszcze gorliwiej czytał brewiarz.
— W samą porę, ojcze, przychodzicie na obiad — rzekła gospodyni — razem będziecie mogli spożyć jajecznicę; wystarczy na dwóch.
— Nie śmiem przeszkadzać wielebnemu ojcu — wyjąkał młody zakonnik.
— Pochodzę z Alzacyi i źle mówię po francusku — mruknął stary, spuszczając głowę — obawiam się, żeby moje towarzystwo nie znużyło was, ojcze.
— Co za ceregiele! — zaśmiała się Małgorzata — przecież obaj jesteście Franciszkanami.
Przysunęła ławę do stołu, na który postawiła jajecznicę. Stary zakonnik usiadł z niechęcią i odwrócił się bokiem; młody także unikał jego wzroku.
— Teraz, wielebni ojcowie, zmówcie prędko Benedicite i weźcie się do jedzenia — zachęcała gospodyni — jajecznica doskonała.
Zakonnicy więcej się zmieszali.
— Jesteś starszy, ojcze, więc odmów Benedicite— rzekł młody.
— Przyszedłeś tu pierwszy, zatem do ciebie to należy.
— Nie wypada...
— Co znowu...
— Nigdy nie widziałam, żeby zakonnicy wyprawiali takie ceregiele — rzekła gospodyni jajecznica tymczasem wystygnie. Ja ojców pogodzę: starszy niech odmówi modlitwę przed jedzeniem, a młodszy po jedzeniu.
— Modlić się umiem tylko w moim języku — rzekł starszy.
Młodszy się zdziwił i z ukosa spojrzał na niego. Tamten pobożnie złożył ręce i schyliwszy głowę, zaczął mruczeć niezrozumiale; potem usiadł, w kilka minut pochłonął większą część jajecznicy i wypił całą butelkę wina. Towarzysz jego jadł w milczeniu. Kiedy już nic nie zostało w rondlu, wstał i złożywszy ręce, wyrecytował kilkanaście słów po łacinie, z których nic zrozumieć nie było można.
— Ksiądz proboszcz inaczej odmawia modlitwy — zauważyła gospodyni.
— Czy prędko nadpłynie statek do Beaugency? — zapytał starszy.
— Nie wiadomo.
Młody zakonnik był niezadowolony z odpowiedzi, ale milczał i czytał brewiarz. Starszy odwrócił się od niego; przesuwając paciorki różańca mruczał coś po cichu.
— Nie widziałam tak milczących zakonników — dziwiła się gospodyni, zasiadając do przędzenia.
Wtem do izby weszło czterech uzbrojonych ludzi, którzy spostrzegłszy zakonników, skłonili się im i zwracając się do gospodyni, zażądali posiłku.
— I wina, Małgosiu — dodał jeden.
— Jeszcze czego! Kto mi zapłaci za wino, panie Bois-Dauphin? Jesteś mi już winien sześć talarów.
— Tylko dwa, Małgosiu, tylko dwa! — zaśmiał się Bois-Dauphin.
— Kłamstwo! — krzyknęła zaperzona gospodyni — sześć mi winieneś, jako żywo!
— Niech będzie i sześć, mniejsza o to. Dziś wszystko zapłacę, bo mam pieniądze. Zarobiło się w tych czasach, chociaż spodziewałem się zarobić więcej. Co ci łotry robią z pieniędzmi!
— Może je połykają, jak to u Niemców się praktykuje — odparł jeden z towarzyszów.
— Może to i prawda!
— Jak ona wrzeszczała, ta młoda ichmościanka, którąśmy dziś wyprawili na tamten świat!
— A ten grubas, jej ojciec, który ciągle z wody wypływał! Dawno tak się nie uśmiałem.
— Dużo mieliście dziś do roboty? — zagadnęła Małgorzata, wracając z piwnicy, z koszem butelek.
— Tak sobie — odrzekł Bois-Dauphin — zabitych i utopionych było razem dwanaścioro, licząc w to kobiety i dzieci. Żadne z nich nie miało grosza przy duszy; trochę pierścieni, kolczyków i zapon złotych, oto cały nasz połów.
Młody zakonnik poruszył się na ławie.
— Głodny jestem jak pies — rzekł jeden z żołdaków — w kurniku Małgosi widziałem tłuste kokosze, z któremi radbym bliższą zawiązać znajomość.
— Dziś piątek! — zawołała zgorszona Małgorzata.
— Otrzymamy dyspensę od wielebnych ojców. Nieprawdaż, ojcze, że zasłużyliśmy na obiad mięsny?
Starszy mnich skłonił głowę, ku wielkiemu zdumieniu gospodyni.
— To mi zakonnicy! takich kocham! — zawołał Bois-Dauphin i wyszedł, a za chwilę powrócił z kurczętami.
— Niegodziwcze! — krzyknęła Małgorzata — chcesz jeść mięso w piątek?
— Cicho bądź, Małgosiu, i weź się do skubania, inaczej źle będzie z tobą.
Gospodyni jeszcze się wzdragała, ale groźne spojrzenie Bois-Dauphina zmusiło ją do posłuszeństwa.
Żołdacy wysuszali jedną butelkę po drugiej; żarty rubaszne i klątwy sypały się jak z rękawa.
— Przyjaciele — wrzasnął Bois-Dauphin, uderzając pięścią w stół — wypijmy za zdrowie króla. Niech żyje król!
— Wielebni ojcowie wypić muszą także.
— To się rozumie! przywtórzył Bois-Dauphin i chwiejąc się, powstał z ławy.
— Wielebny ojcze — rzekł, nalewając wina młodemu zakonnikowi — wypij za zdrowie króla a na zgubę jego wrogów.
— Nie pijam po jedzeniu — odparł zaczepiony.
— Zobaczymy, czy nie wypijesz!
Bois-Dauphin wziął szklankę i przysunął ją do ust zakonnika; ten zerwał się, pochwycił szklankę, i rzucił ją w twarz natręta. Wszyscy się rozśmieli.
— Żart wcale mi nie przypadł do smaku; gdyby nie twój habit, nauczyłbym cię szanować ludzi! — zawołał rozgniewany Bois-Dauphin.
Wziął drugą szklankę i chciał ponownie zmusić zakonnika do spełnienia toastu; zakonnik stracił cierpliwość, jedną ręką pochwycił go za kołnierz, drugą, uzbrojoną w butelkę, wymierzył mu tak silny cios w głowę, że Bois-Dauphin, zalany krwią i winem, upadł bez zmysłów na ziemię.
— Doskonale! — zawołał starszy zakonnik — z ciebie, ojcze, zuch nielada!
— Bois-Dauphin nie żyje! — krzyknęli żołdacy, widząc, że towarzysz ich się nie rusza — czekaj, łotrze, zapłacimy ci za to!
Pochwycili za broń, ale młody zakonnik zakasał rękawy habitu, i podniósłszy miecz, leżący na ziemi, wywinął nim młynka; kolega jego wydobył z zanadrza sztylet i groźnie wzniósł go do góry.
— Damy wam nauczkę! — krzyknął donośnym głosem.
W kilka minut potem, żołdacy ranni i rozbrojeni uciekali przez okno.
— To dziwy! — zawołała Małgorzata, która w osłupieniu przyglądała się walce — jak żyje nie widziałam zakonników, którzyby się tak gracko bili! Ale jeden został na placu, mogę mieć z tego powodu kłopot.
— Zapewne pilne sprawy powołują was, podobnie jak mnie, do Beaugency — rzekł młody zakonnik do starego — statek nadpływa, jedźmy.
— Masz słuszność — odpowiedział towarzysz, chowając sztylet.
Zapłaciwszy gospodyni, udali się ku Loarze.
— Jeżeli się nie mylę, już was kiedyś widziałem — odezwał się młodszy.
— Wasza twarz także jest mi znaną.
— Gdyśmy się raz pierwszy widzieli, nie miałeś habitu na sobie.
— Ani wy, ojcze.
— Rotmistrz rajtarów?...
— Dietrich Hornstein, do usług. Bernard de Mergy, z którym obiadowałem w Etampes?
— Ten sam. Teraz nie nazywam się już Mergy, tylko bratem Ambrożym.
— A ja bratem Antonim, z Alzacyi.
— Dokąd dążysz, rotmistrzu?
— Do Roszelli.
— Ja także.
— Doskonale się składa! W okropny kłopot wprawiłeś mnie, panie de Mergy; nie umiem słowa po łacinie, a wziąłem cię za prawdziwego zakonnika.
— Ja tak samo ciebie, rotmistrzu.
— Skądże uciekasz?
— Z Orleanu; ukrywałem się tam przez tydzień. Moi biedni rajtarzy, mój chorąży... wszyscy w Loarze.
— A mój koń, rotmistrzu?
— Wasz koń? Kazałem obić trębacza, który go zabrał, ale nie wiedząc, gdzie was szukać, nie mogłem go oddać.
— Mniejsza o niego, myślmy teraz, żeby wyjść cało z matni. Dopomagajmy sobie, jak przed chwilą.
— Zgoda.
Podali sobie ręce i wsiedli na statek, który dowiózł ich szczęśliwie do Beaugency. W drodze widzieli mnóstwo trupów, na falach Loary; byli to mieszkańcy z Orleanu.
— Pomścimy ich! — rzekł Bernard do towarzysza.
Dietrich w milczeniu skłonił głową.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: anonimowy.