Dwór Karola IX-go/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Prosper Mérimée
Tytuł Dwór Karola IX-go
Wydawca Biesiada Literacka
Data wyd. 1893
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Chronique du règne de Charles IX
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Rajtarzy.

Niedaleko Etampes, na drodze do Paryża, stoi odwieczny budynek, kwadratowy z gotyckiemi oknami, nad któremi widać szczątki rzeźb niezgrabnych. W niszy, nad drzwiami, mieścił się niegdyś kamienny posąg Matki Boskiej, ale tłuszcza rozbestwiona wypowiedziała wojnę Bogu, Świętym i rozbiła go, w obecności prezydenta klubu. Skoro przeszła burza, we framudze postawiono znowu posąg Matki Boskiej, zrobiony z gipsu, ozdobiony strzępami jaskrawej materyi i szklanemi paciorkami.
Więcej niż przed trzema wiekami, w r. 1572, budynek ten miał takie same jak dziś przeznaczenie: był gospodą dla podróżnych. Mury jego pokryte były napisami, które świadczyły o zmiennych kolejach wojny domowej. Obok wyrazów: „Niech żyje książę Kondeusz!” czytało się: „Śmierć hugonotomi Niech żyje książę Gwizyusz!” Nieco dalej jakiś żołnierz wyrysował węglem wisielca i chcąc usunąć wszelkie wątpliwości, dodał pod spodem: „Gaspard de Coligny”. Ostatniemi czasy nazwisko wodza protestantów zostało przekreślone, a natomiast podpisano: „Książę Gwizyusz.” Inne napisy, na wpół zamazane i trudne do odczytania, a jeszcze trudniejsze do przetłumaczenia na język przyzwoity, świadczyły, że nie oszczędzono tu ani króla, ani jego matki. Najwięcej jednak w wojnach domowych i religijnych ucierpiał posąg Matki Boskiej. Hugonoci znęcali się nad nim, tłukli kamieniami, rozbijali kulami, lżyli bezbożnemi słowy; każdy żołdak protestancki uważał za obowiązek strzelić do posągu z rusznicy i jeżeli trafił, czuł się tak dumnym, jak gdyby wykorzenił w kraju bałwochwalstwo.
Od kilku miesięcy pokój zapanował jędzy katolikami i hugonotami, ale choć usta go zaprzysięgły, serce nie potwierdziło. Nienawiść między dwoma stronnictwami nie zmniejszyła się bynajmniej; choć wojna ustała, można było przewidzieć, że rozejm nie potrwa długo.
Gospoda pod „Złotym lwem” pełna była żołnierzy. Sądząc po cudzoziemskim akcencie i dziwacznym stroju, byli to jeźdzcy niemieccy, zwani rajtarami, którzy za dobry żołd ofiarowywali protestantom swoje usługi. Odwaga ich i zręczność w używaniu broni palnej znane były ogólnie, ale zarazem słynęli jako rabusie i okrutnicy. Oddział, który się rozłożył w gospodzie, liczył może pięćdziesięciu jeźdzców i szedł z Paryża do Orleanu.
Jedni sypali obrok koniom, inni rozpalali ogień, obracali rożny i przyrządzali wieczerzę. Nieszczęśliwy oberżysta ze łzami w oczach przyglądał się dziełu zniszczenia; kurnik, spiżarnia i piwnica zostały zrabowane do szczętu, najlepsze wino płynęło strumieniem, najtłuściejsze kury padły pod nożem. Wiedział dobrze, że pomimo surowych rozporządzeń króla, zalecających karność wojskową, nie dostanie ani szeląga od łupiezców. W owych nieszczęsnych czasach, bez względu na to, czy panował pokój lub wojna, żołnierze żyli zawsze kosztem obywateli.
Przy dębowym stole, zatłuszczonym i zczerniałym od dymu, siedział dowódzca rajtarów, wysoki, pięćdziesięcioletni mężczyzna, z orlim nosem, rumianą cerą i szpakowatemi włosami, które nie zakrywały szerokiej blizny, idącej od lewego ucha do wąsów. Zdjął pancerz i hełm, zostawiając tylko łosiowy kaftan i takież spodnie. Obok na ławce, leżały pistolety i szpada, za pasem miał szeroki puginał, z którym człowiek roztropny nigdy się nie rozstawał.
Z lewej strony siedział młody oficer w haftowanym kaftanie, ubrany wiele staranniej niż jego zwierzchnik. Towarzyszyły im dwie kobiety, w wieku od dwudziestu do trzydziestu lat, odziane w kosztowne szaty, zmięte i zbrukane. Starsza miała zwierzchnią suknię adamaszkową w złote kwiaty, młodsza fijołkową aksamitną i męski, pilśniowy kapelusz z koguciem piórem. Znać były to łupy wojenne, ofiarowane przez wdzięcznych wielbicieli. Obie kobiety były ładne, ale wyzywające ich spojrzenia, śmiałe ruchy i swobodna mowa świadczyły, że przyzwyczajone są do towarzystwa obozowego. Młodsza była pochodzenia cygańskiego, umiała wróżyć z kart i grać na mandolinie; starsza znała się na lekach, osobliwie na opatrywaniu ran.
Przed każdą z tych czterech osób stała szklanka i butelka; czekając na wieczerzę, popijano i gawędzono wesoło.
Tymczasem przed gospodę zajechał młodzieniec wytwornie ubrany, na pięknym bułanku. Trębacz rajtarów podniósł się z ławki i zbliżywszy się do konia, wziął go za uzdę. Nieznajomy chciał mu już podziękować za grzeczność, ale trębacz wnet wyprowadził go z błędu, gdyż przyjrzawszy się uważnie zębom, nogom i budowie wierzchowca, potrząsnął głową z miną znawcy i rzekł z zadowoleniem:
— Piękna szkapa, niema co mówić.
Dodał kilka słów po niemiecku, z których rozśmieli się jego towarzysze, i usiadł znowu na ławce.
Nieznajomy młodzieniec, obrażony temi oględzinami, spojrzał z ukosa na zuchwałego żołdaka i zeskoczył na ziemię. Oberżysta wyszedł z gospody, wziął konia za uzdę i rzekł zniżonym głosem, żeby rajtarzy nie słyszeli.
W złą chwilę waszmość przybywasz, dom jest pełen kacerzy, bodaj karki pokręcili! Towarzystwo ich wcale nie jest pożądane dla dobrych katolików.
Młodzieniec uśmiechnął się i zapytał:
— Więc to hugonoci?
— I rajtarzy w dodatku, żeby ich piekło pochłonęło! Niema godziny jak przyjechali a już wypili kilkadziesiąt butelek wina i połamali mi połowę sprzętów. Tacy sami hultaje i łupiezcy, jak ich wódz, pan Chatillon de Coligny, admirał szatana.
— Mało masz roztropności, mój stary — odparł młodzieniec — gdybyś przypadkiem natrafił na protestanta, mógłbyś co oberwać.
Mówiąc to, młodzieniec zaczął szpicrutą otrzepywać swoje żółte buty.
— Waszmość protestantem| — zawołał zdumiony oberżysta i odstąpiwszy nieco, zaczął mu się bacznie przyglądać. Wytworny strój i otwarte, uśmiechnięte oblicze nieznajomego mówiły na jego korzyść.
— To być nie może! — zawołał wreszcie — hugonoci nie noszą szat aksamitnych, ani kryz hiszpańskich Na Św. Marcina! to za piękne dla tych brudasów i oberwańców.
Szpicruta świsnęła w powietrzu i zostawiła czerwoną pręgę na twarzy oberżysty. Było to wyznanie wiary nowego gościa.
— Zuchwały gaduło! Naucz się trzymać język za zębami! Zaprowadź konia do stajni i pamiętaj, żeby mu na niczem nie zbywało.
Oberżysta zwiesił głowę powiódł wierzchowca do żłobu, klnąc po cichu wszystkich protestantów, francuskich i niemieckich.
Nieznajomy wszedł do izby, na znak pozdrowienia uchylił kapelusza, ozdobionego czarnemi i żółtemi piórami. Dowódca odkłonił się grzecznie i przez chwilę obaj patrzyli na siebie w milczeniu.
— Jestem szlachcicem i protestantem — przemówił młodzieniec — cieszę się bardzo, że spotykam tu moich spółwyznawców. Jeżeli panowie pozwolicie, to zjemy razem wieczerzę.
Rotmistrz, ujęty wytwornem obejściem i bogatym strojem nieznajomego, zapewnił, że będzie to wielki zaszczyt dla niego; a ładna cyganka, Mila, wskazała mu miejsce obok siebie i nalała wina.
— Nazywam się Dietrich Hornstein — rzekł wódz rajtarów, trącając się z młodzieńcem musiałeś waszmość słyszeć o mnie? Dowodziłem pułkiem Straconym pod Dreux i Arnay-le-Duc.
Nieznajomy zrozumiał, że musi także się przedstawić.
— Moje nazwisko nie jest tak sławne — odrzekł — za to mój ojciec znany jest dobrze w wojnach domowych. Nazywam się Bernard de Mergy.
— Znałem bardzo dobrze ojca waszmości, pijmy za jego zdrowie!
Napełnił kieliszek i wyrzekł kilka słów po niemiecku; w tej chwili wszyscy żołnierze rzucili czapki w górę, krzycząc: „Wiwat!” — Oberżysta myślał, że to hasło mordu i upadł na kolana. Bernard był także zdziwiony, ale poznawszy się na dowodzie hołdu i uznania, w odpowiedzi wniósł zdrowie rotmistrza.
— Na ten toast nie wystarczyło już wina w butelkach.
— Wstań, bałwanie, i przynieś nam wina — rzekł Hornstein, zwracając się do klęczącego oberżysty — czy nie widzisz, że butelki są próżne?
Chorąży, na dowód, pochwycił jedną i rzucił ją oberżyście na głowę; ten zdołał się uchylić i pobiegł spiesznie do piwnicy.
— To łotr wierutny — zauważył Bernard — ale gdyby butelką dostał, dyabelnie by miał pokiereszowaną głowę.
Wielka rzecz! — zaśmiał się chorąży.
— Łeb jego jest twardszy od butelki, a równie jak ona pusty — odezwała się Mila.
Wszyscy przyklasnęli temu żartowi.
Przyniesiono wino, podano wieczerzę i przez chwilę milczenie panowało przy stole.
— Znałem bardzo dobrze pana Mergy — rzekł Hornstein, zaspokoiwszy głód — był pułkownikiem piechoty, podczas pierwszej wyprawy księcia Kondeusza. Podczas oblężenia Orleanu, przez dwa miesiące zajmowaliśmy jedną kwaterę. Jakże się teraz miewa?
— Dosyć dobrze, pomimo późnego wieku, Bogu dzięki. Nieraz opowiadał mi o rajtarach i o bitwie pod Dreux, w której się odznaczyli.
— Znałem także starszego syna pana de Mergy, kapitana Jerzego, brata waszmości... To jest, znałem go przedtem...
Bernard się zmieszał.
— To był także zuch — mówił dalej Hornstein — ale w gorącej wodzie kąpany. Przykro mi bardzo, że zmienił wiarę; musiał to być wielki cios dla ojca waszmości.
Bernard zarumienił się po uszy i wyjąkał kilka słów na usprawiedliwienie brata, ale znać było, że sądzi go jeszcze surowiej niż wódz rajtarów.
— Nie mówmy o tem — rzekł Hornstein — widzę, że ten przedmiot jest bolesny dla waszmości. Jest to wielka strata dla nas, a zysk dla króla, który podobno okazuje mu wielkie względy.
— Co słychać w Paryżu? — zagadnął Bernard de Mergy, chcąc przerwać niemiłą rozmowę — czy admirał wrócił? Jakże teraz wygląda?
— Doskonale. Przybył właśnie z Blois, wraz z dworem, kiedyśmy wyjeżdżali. Jeszcze dwadzieścia wojen będzie mógł prowadzić. Jego Królewska Mość obchodzi się z nim tak łaskawie, że papiści pękają z zazdrości.
— Nigdy jednak król nie zdoła wynagrodzić jego zasług.
— Wczoraj widziałem, na własne oczy, jak na schodach Luwru ściskał rękę admirała. Książę Gwizyusz, który szedł za nimi, wyglądał jak pies obity. Patrząc na króla i na pana de Coligny, przyszedł mi na myśl człowiek, który na jarmarku pokazuje lwa oswojonego: choć udaje, że się go nie boi, pamięta o jego zębach i pazurach.
— Admirał ma długie ręce — odezwał się chorąży.
— Bardzo dobrze wygląda, pomimo podeszłego wieku — zauważyła Mila.
— Wolałabym jego, niż młodego papistę — oświadczyła Gertruda.
— To podpora religii — dodał Bernard.
— Tak, ale strasznie jest surowy na punkcie karności — rzekł Hornstein, potrząsając głową.
Chorąży znacząco mrugnął okiem i wykrzywił się, co u niego oznaczało uśmiech.
— Nie przypuszczałem, że taki stary i wytrawny żołnierz, jak waszmość, będzie miał za złe admirałowi przestrzeganie karności w wojsku — odpowiedział Bernard.
— Zapewne, karność jest potrzebna, ale przecież trzeba być wyrozumiałym dla żołnierzy, kiedy po trudach i znojach chcą sobie pohulać. Każdy człowiek ma swoje wady, chociaż więc admirał kazał mię powiesić, piję za jego zdrowie.
— Nie może być! — zawołał Bernard — jesteś waszmość bardzo rześki jak na wisielca.
— Oto dowód, że nie mam do niego urazy.
Rotmistrz zdjął kapelusz, nalał wszystkim wina i kazał żołnierzom wrzeszczeć wiwat na całe gardło. Skoro spełniono toast i gwar się nieco uciszył, Bernard zagadnął ciekawie:
— Za co admirał kazał powiesić waszmość?
— Ot! głupstwo, za jeden marny klasztor w Saintonge, zrabowany umyślnie, a potem spalony przypadkiem.
— Spalony, razem z mnichami?
— A mogli byli uciekać. I co waszmość powiesz na to: admirał się rozsierdził i kazał mię aresztować! Sąd wojenny skazał mię na śmierć. Wszyscy dworzanie i dowódcy wstawiali się za mną, nawet pan de la Noue, który przecież nie słynie z miękiego serca. Admirał odmówił. Nigdy jeszcze nie widziałem go w takim gniewie; gryzł jak wściekły wykałaczkę do zębów, a waszmość znasz żołnierskie przysłowie: „Chroń nas Boże od pacierzy pana de Montmorency i wykałaczki admirała”. Zawziął się i mówił ciągle „nie i nie”. Mruczał, że trzeba raz dać przykład, bo inaczej wojsko rozpuściłoby się na nic; że karność nie pozwala na rabunek i różne inne rzeczy. Widzę, że ze mną będzie krucho. Ż kolei przychodzi ksiądz i prowadzą mię do wielkiego dębu... Mam go w oczach jeszcze, jedna gruba gałąź wystawała jakby naumyślnie dla wisielców. Zakładają mi powróz na szyję... Kiedy o tem teraz myślę, to mię jeszcze w gardle pali.
— Trzeba je odwilżyć — rzekła Mila, nalewając wina.
Hornstein duszkiem spełnił kieliszek i mówił dalej:
— Już myślałem, że zawisnę jak żołądź na dębie; wtem przyszła mi szczęśliwa myśl do głowy, zwracam się do admirała i mówię:” „Ach! jaśnie wielmożny panie, czy to się godzi wieszać człowieka, który pod Dreux dowodził pułkiem Straconym?” — Admirał wyplunął wykałaczkę i wziął nową. Myślę sobie, to dobry znak. Zawołał kapitana Cormier i rzekł mu kilka słów po cichu, a potem powiedział do mistrza: „Powiesić go!“ — i odszedł spiesznie. Mistrz pociągnął mię w górę, ale zacny Cormier przeciął powróz szpadą, spadłem więc na ziemię, czerwony jak rak, ale żywy.
— Winszuję waszmości, że ci się udało uniknąć pewnej śmierci — rzekł Bernard de Mergy.
W głębi duszy przykro mu było, że przestaje z człowiekiem, który słusznie zasłużył na szubienicę, ale w owych czasach zbrodnie były za częste, żeby się na nie oburzać. Okrucieństwa jednego stronnictwa wywoływały odwet ze strony drugiego; wśród szału nienawiści religijnej ludzie zapominali o tem, że są dziećmi jednej ziemi. Dodać należy, że wyzywające spojrzenia cyganki i częste libacye usposobiły Bernarda do większej pobłażliwości.
— Przez tydzień ukrywałam rotmistrza na wozie — odezwała się Mila — i pozwalałam mu wychodzić tylko w nocy.
— A ja go żywiłam — dodała Gertruda.
— Admirał udawał, że się gniewa na kapitana Cormier, ale to była komedya ułożona między nimi. Długi czas nie śmiałem mu się pokazać na oczy, aż w końcu, przy oblężeniu Longnac, zdybał mię w okopach i powiada do mnie: „Słuchaj, Dietrich, kiedyś uniknął szubienicy, to daj się rozstrzelać” — i ręką wskazał na wyłom. Zrozumiałem go i rzuciłem się do szturmu, a nazajutrz, spotkawszy admirała na ulicy, pokazuję mu mój kapelusz przeszyty kulą i mówię: „Jaśnie Wielmożny panie, chybiła mię szubienica chybiły i kule”. — Uśmiechnął się i dał mi swoją sakiewkę, mówiąc: „Masz na nowy kapelusz” — — Odtąd bardzo się kochamy... Kiedy myślę o Longnac, aż mi ślinka idzie do ust. Obłowiliśmy się tam porządnie.
— Mieszczki miały moc jedwabnych sukien — odezwała się Mila.
— Całe stosy cienkiej bielizny — dodała Gertruda.
— Rajtarzy ubierali się w kapy i koniom zasypywali obrok w kościele — przechwalał się Hornstein.
Odwrócił głowę, żeby zażądać wina i parsknął śmiechem na widok oberżysty, który słuchał ze zgrozą, wznosząc oczy ku niebu.
— Głupcze! tobie się zdaje, że to świętokradztwo. Ha! ha! ha! Może wierzysz także w moc szkaplerzy? W bitwie pod Moncontour zabiłem z pistoletu dworzanina księcia d’Anjou obdzierając go, znalazłem u niego na piersiach szmat jedwabiu, zapisanego imionami Świętych. Przekonał się za późno, że kula protestancka przebije katolicki szkaplerz.
— W naszym kraju sprzedają jednak pergaminy, które chronią od kuli i szpady — odezwał się chorąży.
— Wolałbym zawsze dobry pancerz, ukuty ze stali we Flandryi — zażartował Bernard.
— Słuchajcie! — przemówił Hornstein: — jest maść, co stanie za najlepszy pancerz. Widziałem pod Dreux szlachcica, który dostał kulą w same piersi; miał on zaczarowaną maść i wysmarował się nią przedtem. Cóż powiecie, panowie? Kula odbiła się o łosiowy kaftan, i nawet śladu kontuzyi nie było.
— Łosiowy kaftan osłabił uderzenie kuli — odezwał się Bernard.
— Wy, Francuzi, w nic nie wierzycie. Na własne oczy widziałem szląskiego piechura, jak położył rękę na stole i wszyscy dźgali w nią nożem, a nikt jej nawet nie drasnął. Spytaj się waszmość Mili, ona pochodzi z kraju, który roi się od czarowników; opowie ci takie straszne rzeczy, że włosy powstają na głowie. Nieraz, podczas długich, jesiennych wieczorów, kiedy siedzimy w obozie, przy ogniu, skóra nam cierpnie od jej powieści.
— Radbym usłyszeć jaką — rzekł Bernard — piękna Milo, spraw mi tę przyjemność.
— Opowiadaj, Milo — nalegał Hornstein — my tymczasem wysuszymy te butelki.
— Owszem, ale ty, mój młody paniczu, co w nic nie wierzysz, nie będziesz się śmiał ze mnie? — zagadnęła Mila.
— Broń Boże! — zapewnił Bernard — myślę, żeś rzuciła na mnie urok, gdyż się już zakochałem w tobie — dodał cicho.
Dziewczyna odepchnęła go z lekka i powiódłszy oczyma w około, zapytała:
— Czy kto z waszmościów był w Hameln?
— Mieszkałem tam przez rok — odrzekł chorąży.
— Widziałeś waszmość kościół?
— Mało sto razy.
— I okna kolorowe?
— Naturalnie.
— Co jest namalowane na szybach?
— W lewem oknie namalowany jest człowiek w czerni, który gra na flecie; za nim biegnie gromadka dzieci.
— Właśnie opowiem wam historyę tego człowieka:
Wiele lat temu, straszna plaga zwaliła się na Hameln, a były nią szczury. Przyszły one z północy; w tak wielkiej ilości, że się cała ziemia zaczerniła. Nie można było przejechać drogą, gdyż rzucały się na wszystko i na wszystkich. Wkrótce spichrze stanęły pustkami i głód zaczął zagrażać mieszkańcom.
Pułapki, żelaza, trucizny, wszystko nic nie pomagało; sprowadzono z Bremy tysiąc dwieście kotów, ale szczury je pożarły. Zabijano ich tysiącami, liczba ich wciąż się wzmagała, a żarłoczność nie miała miary.
Zrozpaczeni mieszkańcy nie wiedzieli co począć; wtem, jednego piątku, staje przed burmistrzem nieznajomy mężczyzna, chudy, śniady, wysoki, z wielkiemi oczyma, z ustami od ucha do ucha, ubrany w czerwony kaftan, spicząsty kapelusz, bufiaste spodnie ze wstążkami i trzewiki z czerwonemi kokardami. Przez plecy miał przewieszony skórzany woreczek. Zdaje mi się, że go widzę jeszcze...
— Jakto! więc widziałaś go? — zawołał Bernard.
— Nie, ale moja babka go widziała i tak szczegółowo opisała, że mogłabym go wyrysować.
— Cóż powiedział burmistrzowi?
— Ofiarował się za tysiąc dukatów uwolnić Hameln od szczurów. Naturalnie burmistrz i mieszkańcy zgodzili się na wszystkie warunki. Wtedy nieznajomy wyciągnął z woreczka flet bronzowy, stanął na rynku, tyłem do kościoła, i zaczął grać pieśń tak dziwną, jakiej nigdy jeszcze w Niemczech nie słyszano. Na odgłos tej pieśni, wszystkie myszy i szczury opuściły nory, kryjówki i poddasza, tysiącami zbierając się w około niego. Nieznajomy udał się w stronę Wezery, szczury za nim; wszedł w wodę po kolana, szczury za nim. Naturalnie wszystkie się potopiły. W Hameln został tylko jeden.
— Dlaczego Klaus, biały szczur, jeszcze nie przyszedł — zapytał flecista jednego z maruderów, który właśnie miał skoczyć do Wezery.
— Panie — odrzekł szczur — jest tak stary, że nie może chodzić.
— Przyprowadź go tu — rozkazał nieznajomy czarownik.
Szczur wrócił do miasta po patryarchę; młodszy wziął go za ogon, przyciągnął nad rzekę i obaj się utopii. Hameln było wolne od dokuczliwej plagi.
Kiedy flecista przyszedł do ratusza po obiecaną nagrodę, burmistrz i rajcowie, rozważywszy, że teraz nie potrzebują już lękać się szczurów, ofiarowali mu tylko dziesięć dukatów, zamiast umówionych stu. Nieznajomy się oburzył i zagroził, że zmusi ich do większej zapłaty. Parsknęli śmiechem i wyrzucili go za drzwi, nazywając „łapaczem szczurów”. Dzieci wytykały go palcami i biegły za mim aż do bram miasta.
W następny piątek, w południe, nieznajomy czarodziej ukazał się znów na rynku, ale tym razem miał ma głowie purpurowy kapelusz, dziwacznie powyginany. Wyciągnął z woreczka inny flet i zaczął grać jakąś pieśń dziwną, bardzo dziwną. Wnet otoczyły go wszyscy chłopcy, od lat sześciu do piętnastu, on zaś wyprowadził ich z miasta, przygrywając im ciągle.
— I mieszkańcy Halmen pozwolili mu to? — zagadnął Hornstein.
— Odwoływali ich, ale chłopcy nie chcieli słuchać. Czarownik wyprowadził ich do podnóża góry Kappenberg, gdzie była jaskinia. Wszedł do jaskini, dzieci za mim; jakiś czas słyszano jeszcze dźwięki fletu, potem wszystko ucichło, Dzieci zniknęły, i od tego czasu nigdy o nich nie słyszano.
Cyganka umilkła, śledząc na twarzach obecnych, jakie wrażenie sprawiło jej opowiadanie.
— Ta historya jest zupełnie prawdziwa — rzekł chorąży — dotąd jeszcze w Hameln mówią, że to i to stało się w lat dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści, po uprowadzeniu naszych dzieci.
— Ale co dziwniejsze — prawiła dalej Mila — że jednocześnie w dalekim Siedmiogrodzie pojawili się nieznani chłopcy, którzy nie umieli powiedzieć skąd przychodzą. Pożenili się później w tym kraju i nauczyli dzieci swoje po niemiecku; odtąd w Siedmiogrodzie mówią tym językiem.
— Czy dyabeł tam przeniósł dzieci z Hameln? — z uśmiechem zapytał Bernard.
— To święta prawda! — zawołał Hornstein — byłem w Siedmiogrodzie i zapewniam waszmość, że ludzie mówią tam po niemiecku.
— Czy mam wróżyć z ręki waszmości? — zagadnęła Mila.
— I owszem — skwapliwie odparł Bernard, podając jej dłoń prawą.
Cyganka długo na nią patrzyła.
— Czeka cię szczęście i niedola — wyrzekł wreszcie — błękitne oczy wyrządzą ci wiele złego i dobrego, ale to najgorsza, że przelejesz własną krew.
Wszyscy zamilkli pod wrażeniem tej posępnej wróżby. Oberżysta żegnał się na stronie, jeden tylko Bernard, któremu szumiało w głowie od wina, śmiał się i poufale zaczął żartować z Milą.
Gertruda wzięła mandolinę i odegrawszy marsza wojskowego, zaśpiewała pieśń niemiecką; którą rajtarzy chórem powtarzali. Hornstein, idąc za jej przykładem, huknął starą jakąś pieśń wojenną, aż szyby w oknach zabrzęczały. Wtórowali mu żołnierze, a gospoda trzęsła się śmiechu, krzyku i hałasu. Rozbijano puste misy i butelki, aż wreszcie sen zmorzył ucztujących. Jedni pokładli się na ławach, inni rzucili się na ziemię, a dowódca z trudnością zdołał zawlec się na górę, do pokoju oberżysty.
Cisza niebawem zapanowała w gospodzie, tylko właściciel nie spał, obliczając poniesione straty.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Prosper Mérimée i tłumacza: anonimowy.