Doróżkarz nr. 13/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Michał Bałucki
Tytuł Doróżkarz nr. 13
Wydawca Bernard Milski
Data wyd. 1902
Druk Bernard Milski
Miejsce wyd. Poznań
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron




IX.


Kiedy przyszedłszy do sił i zdrowia, miał wyjechać pierwszy raz Hulatyński na miasto, zjawił się w jego mieszkaniu Franciszek z wesołą miną i pomyślnemi nowinami.
— Ha! dobra nasza — rzekł — Rąbigoszewskiego wsadzili do ula.
— Jakto? — spytał Hulatyński nie rozumiejąc tego wyrażenia.
— Siedzi już w kryminale — zawołał ucieszony Franciszek z miną tryumfującą, — i nie prędko się wydobędzie, bo sędzia, przed którym stawałem na świadka, mówił, że się od pięciu lat nie wykręci.
— I o cóż? — spytał Hulatyński.
— Dużo się tego nazbierało, a zaczęło się bardzo niewinną skargą jego służącego o zasługi, których mu nie płacił przez lat parę. Major, aby się uwolnić od zapłaty, oskarzył służącego o kradzież, co go tak podrażniło, że zaczął przed sądem śpiewać różne nieczyste sprawki swego pana, postawił mu do oczu świadków, i na mocy zeznań zaprzysiężonych, przycapnięto majorka. Jak zaczęło się dochodzenie, wtedy dopiero powykrywały się różne paskunde historye: fałszowane weksle, jakaś jejmość wystąpiła ze skargą o zmianę brylantów, które mu powierzyła do zastawu, na fałszywe, co się dopiero przy wykupie pokazało. Ja także dorzuciłem przed sądem, com wiedział o tym ptaszku i nieźle mu się tem przysłużyłem. Już on nie prędko będzie ogłądał świat boży. To mu się już dawno należało. Dobrzeście mówili, że Korbut musiał z nim być w spółce, bo od czasu, gdy majora zamknęli, znikł jak kamfora. Coś mi się zdaje, że on gdzieś w Wiedniu się ukrył, bo żona jego wczoraj tam wyjechała.
— Więc wyjechała! — spytał żywo Hulatyński. — A twój pan?
— Mój pan żeni się. Za miesiąc ślub.
Hulatyński odetchnął, jakby mu ciężki kamień spadł z serca.
— Chwała Bogu — rzekł — bo byłem niespokojny o niego, żeby się z tą nie zaawanturował.
— Musiał on nie bardzo gorąco brać tę miłość nie tak jak mój dawny pan, który po uszy zabrnął i dorznął z znajomością z nimi. Ten choć młodszy, ale rozumniejszy. Traktował sobie to poprostu, jak zabawkę. Nie wiele sobie z tego robił, że pojechała. Jest we wyśmienitym humorze, a dziś wybiera się gdzieś na wieś na polowanie. Właśnie przyszedłem zamówić was. Weźcie z sobą obroku na parę dni. Za godzinę jazda. Więc szykujcie się do drogi.
Hulatyński zabrał się odrazu do roboty i w godzinę stał już gotów przed mieszkaniem Anatola, który go niecierpliwie oczekiwał.
Niebawem wyjechali za miasto. Hulatyńskiego to uderzyło, że za rogatką pan Anatol zmienił plan podróży i kazał mu jechać nie do tej wioski, której nazwisko wymienił przy Franciszku, ale zupełnie w inną stronę, do miasteczka, gdzie w pobliżu znajdowała się stacya kolei żelaznej. To mu się wydawało dziwnem. Dlaczego Anatol, mogąc za godzinę dostać się do miejsca koleją, obrał jazdę końmi? Gdyby nie to, że wiedział od Franciszka, iż Julia wyjechała wczoraj do Wiednia, byłby przysiągł, że to jej sprawka, że ten tajemniczy zagadkowy wyjazd ma z nią pewną styczność. Teraz stracił wszelką poszlakę i gubił się w domysłach.
Pozostawało tylko czekać cierpliwie rozwiązania zagadki. Od Anatola bowiem nie można się było nic dowiedzieć, gdy siedział milczący i zamyślony w powozie.
Dopiero w bliskości miasteczka, do którego się zbliżali, odezwał się.
— Czy znasz to miasteczko? Byłeś tu kiedy?
— Albo co?
— Wiesz, gdzie tam jest oberża „pod tygrysem?“
— Nie trudno będzie znaleść, miasteczko nie duże.
— Ale mnie właśnie zależy na tem, żeby się nie rozpatrywać po mieście, nie zwracać na siebie uwagi.
— Więc niewątpliwie jakaś schadzka — pomyślał sobie Hulatyński, — skoro mu idzie o utrzymanie tajemnicy.
I znowu postać Julii mignęła mu w myślach. Tak miał nią nabitą głowę, że ustawicznie mu się uparcie nawijała.
— Niech pan będzie spokojny — rzekł, — zrobi się tak, że będzie dobrze.
Obiecywał mu z pewnością, lubo sam nie był jeszcze pewien, jak zrobi. Liczył na to, że w tak małem miasteczku nie będzie więcej nad jednę oberżę i to zapewne w rynku, a do rynku doprowadzi go każda ulica, przez którą wjedzie do miasta. Tak więc będzie mógł bez pytania dojechać do miejsca.
Kiedy taki plan układał w głowie i z fantazyą podcinał konie, kłusujące szybko po gościńcu, spostrzegł naraz poza drzewami, na ścieżce, która się ciągnęła wzdłuż drogi, jakąś elegancko ubraną damę, która osłoniona od promieni słonecznych czerwoną parasolką, szła od miasteczka naprzeciw nim.
W kształtach i chodzie tej kobiety Hulatyński znowu upatrzył podobieństwo do Julii, — choć zdrowy rozum mówił mu, że to chyba złudzenie, powstałe w skutek tego, że ją dziś ciągle miał na myśli.
Ale im bardziej zbliżali się, tembardziej złudzenie stało się prawdopodobniejszem i skoro powóz znalazł się w takiej odległości, że rysy twarzy dobrze już rozróżnić było można, poznał, że to w rzeczy samej była Julia.
Anatol nie spostrzegł jej zamyślony, aż musiała zawołać na niego.
— Co? pani tutaj? — zawołał zdziwiony, wyskakując co prędzej z powozu i przeskakując rów, aby zbliżyć się do niej.
— Dla czegóż tak późno? — spytała obrzucając go spojrzeniem pełnem wyrzutu.
— Późno? — Spojrzał na zegarek. — Pociąg przybędzie dopiero za dobre pół godziny.
— A ja myślałam, że ci zależeć będzie na tem, abyśmy choć z godzinkę przed wyiazdem mogli spędzić w oberży, bo w pociągu może będzie trudno o spokój — rzekła zalotnie, dopowiadając zaiskrzonemi oczyma to, czego usta nie powiedziały.
— O, jakaś ty dobra! — zawołał w uniesieniu młodzieniec i chciał gorącym pocałunkiem podziękować jej, że pamiętała o wszystkiem.
— Daj pokój! — nie jesteśmy sami, — rzekła po francusku, aby doróżkarz nie zrozumiał.
— Cóż ci może zależeć na opinii takiego człowieka? — rzekł lekceważąco.
— Nie, nie, niemożna, nie chcę... Wszak jam teraz twoja na wieki. Nic nas już nie rozdzieli. Czyż nie prawda? — mówiła topiąc w niego namiętne spojrzenie.
— Nie, nie — powtarzał za nią stłumionym głosem i ściskał jej rączki w swoich dłoniach.
— A więc siadajmy, — rzekła.
Przeskoczył z nią rów i wprowadził ją do powozu.
Gdy sam chciał także wejść za nią, Hulatyński, który podczas ich rozmowy zsiadł z kozła i niby coś poprawiał koło koni, zbliżył się i zastępując wchodzącemu drogę, odezwał się stanowczym głosem:
— Niech pan tam nie jedzie.
— Gdzie nie jechać?
— Tam, gdzie ta pani radzi.
— Zwaryowałeś! a tobie co do tego?
— Bo ja panu dobrze życzę i nie chce, aby pana nieszczęście spotkało.
— Co ten plecie? co ten plecie? — mówiła Julia niby obojętnie, ale na twarzy znać było pomieszanie.
— Idź precz, pijaku! — zawołał zniecierpliwiony Anatol i gwałtownym ruchem odsunąwszy go z drogi, wsiadł do doróżki.
— Siadaj na kozieł i jedź! — odezwał się tonem rozkazującym, który jednak wcale nie zaimponował Hulatyńskiemu, bo odezwał się spokojnie i stanowczo:
— Nie, panie, ja nie pojadę.
— Dla czego? — zawołał groźnie Anatol.
— Spytaj się pan tej pani — ona wie dobrze dla czego. Bo tam zaczajony gdzieś czeka jej niby mąż, który w chwili, gdy pan będziesz upojony pieszczotami tej pani, zjawi się z rewolwerem i wekslem in blanco — i każe ci zapłacić sobie grubo za pieszczoty. Przypatrz się pan, jak ta pani zbladła z złości, że zdarłem maskę z jej twarzy i pokazałem, co to za potwór moralny.
— I ty pozwalasz temu człowiekowi obrażać mnie w taki sposób? — wybuchnęła gniewem, zwracając się do Anatola.
Anatol stał pomieszany tem wszystkiem, co słyszał nie mogąc sobie zdać sprawy. Z podziwem patrzył na doróżkarza, przemawiającego do niego z językiem ludzi lepszego wychowania, na Julią, którą rozpalone gniewem oczy czyniły podobną do furyi.
Hulatyński korzystał z tego chwilowego osłupienia jego i mówił dalej:
— Niejednego już wyzyskała ta czuła para w ten sposób, bo to ich rzemiosło, które zapewnia im nie złe utrzymanie. Znam takich, których ta bezczelnica zrujnowała zupełnie.
— Anatolu! — wykrzyknęła, dotknięta do żywego — i ty nic na to?
— Milcz! — zawołał groźnie młody człowiek do woźnicy i podniósłszy w górę laskę, zamierzył się nią na uparcie stojącego przy powozie.
Ale nim spuścił laskę na jego głowę, Hulatyński pochwycił go silnie za rękę i mówił dalej:
— Daj spokój młodzieńcze, szkoda twojej ręki, szkoda każdego ruchu palca, którybyś zrobił w obronie tej kobiety, ona nie warta tego. Jeżeli mi nie wierzysz, to idź przekonaj się, czy nie mówię prawdy, czy tam w oberży nie zastaniesz zastawionej na siebie pułapki, przez pozornego jej małżonka. Ale zabierz dla bęzpieczeństwa ze dwóch żandarmów.
— Anatolu! chodźmy, ten człowiek stracił zmysły — rzekła, biorąc go pod rękę i wychodząc co prędzej z powozu.
— Tak, w istocie, straciłem je przez ciebie, przy tobie, ale teraz je odzyskałem, i dla tego przestrzegam innych.
— Chodźmy, chodźmy — powtarzała głośno, aby zagłuszyć jego słowa i ciągnęła za sobą Anatola, który odurzony, nieprzytomny postępował za nią machinalnie.
— Ty idź sama — zawołał Hulatyński, odtrącając ją gwałtownie; — on tam nie pójdzie.
To już było zanadto dla Anatola. Ktokolwiek był ten człowiek przebrany za doróżkarza, bo za prawdziwego doróżkarza stanowczo go już nie uważał, — w każdym razie przebrał miarę, wtrącając się jak Piłat w Credo. — „Co jemu do tego?“ — zapytywał sam siebie Anatol, i uważał, że należało mu energicznie wystąpić w obronie i swojej, i tej, którą tak obrażono w jego obecności.
Postawił się więc ostro i mierząc doróżkarza surowem spojrzeniem spytał:
— Mój panie, co to ma znaczyć? Dla czego wtrącasz się w nie swoje rzeczy? Kto pan jesteś?
— Dawny wielbiciel tej pani, który dla niej stracił połowę majątku, w przekonaniu, że ją ocala od męża tyrana, a który potem przekonał się po niewczasie, że był ofiarą niecnej zmowy.
— On kłamie! nie wierz mu! zawołała żywo. — Nigdy nie znałam tego pijaka — przysięgam ci na wszystko, co mam najświętszego.
— Znałaś go pani, tylko inaczej trochę wyglądał, niż dzisiaj. I ty młodzieńcze musiałeś o mnie zapewnie słyszyć.
— Któż więc pan ostatecznie jesteś? — spytał Anatol zniecierpliwiony.
Kobieta także w oczekiwaniu wbiła w jego twarz przerażone pytające spojrzenie.
— Jestem Hulatyński.
— Hulatyński! — zawołała z przestrachem, jakby ducha zobaczyła i zaczęła uciekać w stronę miasteczka.
— Hulatyński ścigał uciekającą spojrzeniem drwiącem, pełnem pogardy. Gdy zniknęła poza domami, zwrócił się do Anatola, który stał zawstydzony, przygnębiony, i spytał go:
— A co? wierzysz pan teraz, że mówiłem prawdę?
— Więc to pan jesteś ów Hulatyński? — odezwał się po chwili milczenia.
— Tak — jestem Hulatyński.
— I to wszystko prawda, co pan mówiłeś?
— Spytaj się pan w policyi, a tam dowiesz się dużo szczegółów o tej bandzie. On szalbierz i oszust, a ona ladacznica, którą wziął po to, aby jej pięknością wyzyskiwać łatwowiernych. Żoną jego nigdy nie była.
Po chwili dodał:
— Spodziewam się, że pan potrawisz uszanować moją tajemnicę. Odsłoniłem ją jedynie, aby uratować pana.
— Co pana mogło skłonić do tego? Przecież nie zazdrość o tę...?
— Nigdy jej nie kochałem. Byłem tylko zamięki, za dobry, i to moja cała wina, za którą ciężko odpokutowałem. Panu chciałem oszczędzić podobnych doświadczeń.
— Dziękuję panu — rzekł Anatol, wyciągając rękę do Hulatyńskiego, który mu z ochotą podał swoją.
Uścisnęli się serdecznie.
— A teraz wracajmy do miasta — powiedział Hulatyński. — Pańska narzeczona mogłaby się niepokoić tak nagłym wyjazdem pańskim.
— Pan ją znasz?
— Widziałem ją parę razy. Anielskiej to dobroci panienka.
— Masz pan słuszność; jam jej nie wart.
— Jesteś pan młody. Jeszcze masz czas zasłużyć sobie na to szczęście, jakie cię spotyka.
— Tak mi Panie Boże dopomóż!
— A teraz jedźmy.
Anatol chciał koniecznie siąść na kozieł obok swego wybawcy, ale ten żadną miarą nie zgodził się na to.
— Toby zdradziło — mówił — moją tajemnicę, a pan przyrzekłeś mi szanować ją.
Anatol rad nie rad zgodzić się musiał i uczynić zadość życzeniu Hulatyńskiego.
Wrócili do miasta i Hulatyński zawiózł Anatola prosto przed mieszkanie jego narzeczonej. Anatol chciał go koniecznie zabrać z sobą na górę, aby mu sama podziękować mogła za przysługę, jaką im oddał obojgu; ale Hulatyński i na to przystać nie chciał.
— Ona nie powinna wiedzieć o niczem — powiedział. — Czysta jej dusza nie powinna znać tej kałuży, w którą wpadłeś na chwilę. Dziękować nie masz za co; zrobiłem com był powinien. Skorom się sam wydostał z błota, obowiązkiem moim było ratować drugich. Bądź pan zdrów i szczęśliwy!
— Do widzenia! — rzekł Anatol, ściskając serdecznie rękę doróżkarza.
Nie mówił na wiatr: „Do widzenia!“ bo w kilka dni zjawił się w pomieszkaniu Hulatyńskiego. Poczciwy chłopiec nie mógł pogodzić się z myślą, żeby mógł tak na sucho rozstawać się z tym, któremu miał tyle do zawdzięczenia za wyratowanie go od strat materyalnych i upadku moralnego. Chciał mu to koniecznie czemś wynagrodzić, a widząc jego ubogie mieszkanie i jego samego ciężko pracującego na utrzymanie, ośmielił się w sposób ile możności najdelikatniejszy ofiarować mu pomoc pieniężną.
Hulatyński jednak z godnością odmówił przyjęcia pieniędzy.
— Nie potrzebuję pieniędzy — rzekł — bo umiem zapracować i mam tyle, ile mi potrzeba, a nawet coś się odkłada na czarną godzinę. Jestem dziś bogatszy, niż dawniej, bo znam wartość grosza i umiem go szanować. I tobie radzę młodzieńcze nie rozrzucaj mienia bez potrzeby, bo ani się spostrzeżesz, jak stracisz wszystko. To tak łatwo.
Anatol spostrzegł, że się niewłaściwie wyrwał z ofiarowaniem pieniędzy, i począł przepraszać Hulatyńskiego. Szukał jednak innych sposobów wywdzięczenia mu się, ale wszystkie jego usiłowania rozbijały się o szlachetną dumę doróżkarza.
Nareszcie wynalazł sposób. W majątku jego rodziców był folwark nie duży, ale dobrze zagospodarowany; sto morgów pszenicznej ziemi, dworek i budynki w dobrym stanie i pięknem położeniu, staw i trochę lasu. Zaproponował Hulatyńskiemu, aby opuścił doróżkarstwo i wziął od niego ten folwark w dzierżawę.
Nie była to żadna darowizna, więc nie ubliżało Hulatyńskiemu przyjęcie takiej ofiary, a dawało mu możność pracy nierównie przyjemniejszej i korzystniejszej, niż doróżkarstwo.
— I ja zyskam ną tem — mówił serdeczny młodzieniec, — bo będę miał w blizkości przyjaciela i życzliwego doradcę.
Tak prosił go o to, jakby o łaskę, tak go namawiał, że Hulatyński po namyśle i wahaniu, zdecydował się wreszcie przyjąć tę ofiarę, nie tyle dla siebie, ile ze względu na Olimpią, aby jej i ciotce zapewnić kąt spokojny.
Hulatyński zaraz no ślubie, który się odbył prawie równocześnie z ślubem Anatola, przeniósł się na wieś. Marynię zabrał z sobą, bo Olimpka chciała ją sama uczyć i wychować, a Kazika umieścił na stancyą u jakiegoś profesora. Chłopcu z początku było bardzo markotno zostawać samemu; ale nadzieja, że wakacye będzie spędzał na wsi, osłodziła chwilę rozstania z siostrą i opiekunem, do którego się przywiązał.
Przed wyjazdem z miasta Hulatyński na grobie Tomasza i jego żony kazał położyć kamień z napisem:
„Tomaszowi Wali i jego żonie Dorocie — ich przyjaciel“.
Kamień ten widywałem dość długo na cmentarzu, pokryty zieloną pleśnią od starości i obrosły trawą, która bujnie się roztoczyła koło niego.
Przy porządkowaniu cmentarza, gdy nowe groby w tem miejscu kopać zaczęto, zabrano go i gdzieś pod mur cmentarny go usunięto. W roku zeszłym odszukać go już nie mogłem. Zamiast kamienia napisałem tę powieść, aby jakiś ślad pozostał po tych ludziach.

Kraków, 1888.


KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Michał Bałucki.