Do celu/IX

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Kajetan Abgarowicz
Tytuł Do celu
Podtytuł Obrazek z życia Rusinów galicyjskich
Pochodzenie Rusini
Wydawca Księgarnia Spółki Wydawniczej Polskiej
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia „Czasu”
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Był to ważny dzień w życiu Iwana.
Od tego dnia rozpoczęły się dlań chwile pełne trosk i niepokojów — momenty złudzeń, w których czuł się najszczęśliwszym między śmiertelnymi, w których chciałby był cały świat do wrzącej piersi przycisnąć — godziny, dnie całe zwątpienia strasznego, rozpaczy bezgranicznej, kiedy świat zdawał mu się grobem stęchłym, ludzie szatanami lub małpami.
Pomimo codziennych lekcyj z Waciem, którym oddawał się z całem zamiłowaniem i wielkim skutkiem, chłopiec bowiem robił znaczne postępy i nie ulegało już wątpliwości, że egzamin zda; pomimo długich rozmów z hrabią, znalazł on prawie codziennie czas na wizytę w domu księdza Bazylego.
Zachowanie Eufrozyny dziwnem mu się wydawało. Była dlań zawsze równie przyjaźnie usposobioną, starała się jednak unikać pozostania z nim sam na sam. Po tygodniu pobytu Iwana w Zahnilczu zjawiła się na probostwie, jakby umyślnie dla stróżowania sprowadzona, panna Natalia, krewna dziekanowej, nauczycielka szkoły żeńskiej w Stanisławowie.
Natalia nie była strasznym smokiem. Dwudziestokilkoletnia szatynka, owalnej twarzy i piwnych oczu, ładna, dowcipna, dość złośliwa nawet, stała się bardzo miłą towarzyszką. Nad spodziewanie swoje, odkrył wkrótce Iwan, że panna Natalia była wcale wykształconą osóbką i niezwykle oczytaną. Obecność jej nietylko, że nie była mu przykrą, przeciwnie nieraz wdzięczny był za nią.
Od czasu do czasu wpadał Iwan w paroksyzmy zupełnego zniechęcenia, rozstroju jakiegoś fizycznego i moralnego. Wówczas dzień cały, czasem i dwa nie pokazywał się on na plebanii. Dłużej nie mógł wytrzymać. Szedł znowu ze zwieszoną głową, niby na ścięcie wiedziony. Nienawidził wówczas sam siebie, pogardzał sobą.
Lecz dość było, żeby Eufrozyna, patrząc na jego zgnębioną zasępioną twarz, uśmiechnęła się do niego życzliwie, słówko jakie, dające się na jego korzyść wytłumaczyć, rzekła, wówczas wpadał w drugą ostateczność. Wmawiał w siebie, że owe niepokoje i rozpacze były spowodowane czczem przywidzeniem, że niemi Eufrozynie ubliża, że ma nieznośny, nerwowy temperament, że nieszczęście sam w sobie nosi.
Natalia stawała się mimowolnie powiernicą jego nieszczęść, zyskała zupełnie zaufanie; przed nią najlepiej lubił wygadywać na siebie, malować się w najczarniejszych kolorach. Ona śmiała się z niego życzliwie, polubiła go i szanowała bardzo.
W drugą sobotę po przyjeździe Iwana, przy obiedzie, niby przypadkiem powiedział mu hrabia, że wracając z konnej przejażdżki, spotkał pana adjunkta, jadącego na probostwo.
Po obiedzie wybrał się Iwan na oględziny rywala. Zobaczywszy począł go mniej lekceważyć, a tem samem niepokój większy ogarnywał go.
Pan adjunkt był człowiekiem posiadającym tę przeciętną ogładę, ten polor towarzyski wystarczający w świecie zupełnie. W warstwach bogatszego mieszczaństwa i biurokracyi uchodzić mógł za ideał skończony. Światem zaś literatów i profesorów, wyższą inteligencyą głęboko pogardzał i unikał go stale, czuł się bowiem tam nie swój i nie mógł odgadnąć, czego ci ludzie chcieli i gdzie dążyli.
Fizycznie w rzeczy samej był bardzo przystojny, prawie piękny, gdyby nie wyraz bezmyślności, przeglądający z ciemnych, złotawym, metalicznym blaskiem mieniących się oczu, gdyby nie piętno głupiej zarozumiałości i napuszystej pewności siebie, rozlewającej się na pięknem owalnem obliczu i nadający ślicznie wykrojonym ustom jakiś śmieszny i równocześnie niemiły wyraz.
Słuszny wzrost i zgrabną figurę szpecił jakby umyślnie wyszukanem, śmiesznie pretensyonalnem ubraniem. Starał się udawać w tem niektórych paniczów, których widywał we Lwowie i Wiedniu, ale fantazyjne garnitury od Franka i Gunkla różniły się bardzo od elaboratów jakiegoś trzeciorzędnego lwowskiego krawca — i one zresztą nie były szczytem estetycznego smaku.
Wogóle był to człowiek jakby stworzony na to, ażeby zrobić karyerę. Uczył się skrupulatnie tylko tyle, ile mu to było potrzebne do jego fachu; co po za programem egzaminu państwowego leżało, uważał za głupstwo, niewarte tego, żeby się niem człowiek »seryo« zajmował, a uważał się za człowieka »bardzo seryo«.
Obecnie po złożeniu ostatniego państwowego egzaminu, po otrzymaniu niezłego, jak na początek, miejsca, uznał za stosowne ożenić się, o ile się to uda, bogato — i robił wszystko, co uważał za stosowne w tym interesie.
Iwan poznał go odrazu; on nie mógł sobie przypomnieć. Ten brak pamięci, może zupełnie niezmyślony, rozdrażnił Iwana. Zaraz na wstępie powiedział mu, że poznałby go na końcu świata właśnie po tym nieszczęsnym »braku pamięci«, którym w szkołach już tak słynął.
Adjunkt się nie bronił zupełnie, nie odcinał; to jeszcze bardziej rozdrażniało Iwana. Wpadł też w cierpkie, uszczypliwe usposobienie, a miał przedmiot, na który mógł skutki swego humoru wywrzeć. Gryzł więc wyperfumowanego eleganta ironicznemi przycinkami, kąsał sarkazmem bezlitosnym. Wszystko było nadaremne.
Pan adjunkt nie umiał, czy nie chciał poznać się na złośliwości doktora. Jak bezsilne strzały odbijają się od hartownego pancerza, tak odskakiwały od podwatowanej zlekka piersi eleganta pociski dowcipu Iwanowego. — Nie podnosił ich wcale, nie odpowiadał na nie. — Zajęty był właśnie, opowiadał Eufrozynie wrażenia, odniesione w przejażdżce do Wiednia, którą odbył temi czasy w celu odwiedzenia Jego Ekscelencyi najukochańszego wujaszka.
Wszyscy kiwali pobożnie głowami na wspomnienie tak dostojnego nazwiska; a dowodzenie Iwana, że w Wiedniu Ekscelencya nie jest znowu tak wielką rzadkością, przyjęto z oburzeniem.
Po opisaniu tualet widzianych na Grabenie i w operze, pan adjunkt uczuł, że repertoar dzisiejszy wyczerpał zupełnie, uznał więc za stosowne cofnąć się.
Powstał więc i rozpoczął uroczyste pożegnania ucałowaniem zapracowanej ręki poczciwej dziekanowej, a zakończył ogólnym ukłonem i poleceniem swej osoby pamięci i względom całej szanownej rodziny.
Z Iwanem pożegnał się na samym końcu, nie omieszkał jednak powiedzieć mu, że było mu bardzo miło poznać człowieka, który położył już pewne zasługi — a w przyszłości popchnie zapewne na nowe tory literaturę ruskiego narodu, literaturę, którą on uważa właściwie za ojczystą, ojciec jego bowiem był synem Tyrolczyka i Rusinki.
Iwan powiedział mu, że on pan adjunkt jest jednym z najszczęśliwszych ludzi na świecie, bo może się radować i cieszyć w jednym stopniu, z rozwoju rozmaitych literatur: polskiej, ruskiej, czeskiej, może i węgierskiej — tyrolskiej wreszcie, bo jak zauważył, wszystkie te narodowości miały zaszczyt być reprezentowanemi w jego drzewie genealogicznem. Dodał wreszcie, że bardzo żałuje, iż nie może powitać w nim brata po piórze, bo w takim razie ufałby, że dawny meternichowski ideał tworzenia ogólno państwowej literatury, znalazłby urzeczywistnienie.
Ehrenfeld i to przyjął za dobrą monetę, za komplement słusznie mu należący się i czułem ściśnięciem ręki pożegnał poetę, który zaczynał podobać mu się nawet. Za rywala nie uważał go, nawet na myśl nie mogło mu przyjść, ażeby syn chłopa, jakiś tam Iwan Gudz, mógł roić sobie, mógł śnić o pozyskaniu ręki panny, mającej czterdzieści tysięcy guldenów posagu, a tembardziej śmiał rywalizować z nim — szlachetnie urodzonym Adolfem von Ehrenfeld... Ani przez chwilę taka dzika myśl nie powstała w jego praktycznym i racyonalnym umyśle.
Po odjeździe adjunkta panny poszły do ogrodu. Eufrozyna miała minę rozgniewaną i ani słowa nie przemówiła do Iwana, przez cały czas trwania wizyty. Natalię rozśmieszył i w doskonały humor wprowadził stoicyzm, z jakim elegancki kawaler znosił przycinki i dogryzki doktora. Gdy znaleźli się w ogrodzie, zapytała Iwana, śmiejąc się głośno już i serdecznie.
— Jakże się panu pan adjunkt podobał?
— Cóż pani na tem może zależeć? — odparł pochmurnie, spoglądając na Eufrozynę badawczym wzrokiem.
— Co mi na tem może zależeć? — powtórzyła pytanie panna, śmiejąc się ciągle serdecznie... O... bar... dzo... bardzo... wiele, cha! cha! cha!... Chcę dowiedzieć się, czy sąd pański zgadza się z moim? Nie dróż się pan tak bardzo, powiedz.
— Cóż mam pani powiedzieć? Sama pani widzi, że jest bardzo ładny, pachnie ślicznie, ubiera się tak elegancko, że ja profan nie odważyłbym się tak ustroić, jest bardzo a bardzo grzeczny, słodki nawet... no i... i... i nic więcej.
— Eh! nie dopowiadasz pan, tak nie ładnie. Powiedz pan nam coś chciał po tem i... i... i powiedzieć?
— To powiem wreszcie: robi wrażenie grzecznego, ale głupiego, ograniczonego człowieka.
— Panie doktorze! — zawołała Eufrozyna, której twarz pokryła się purpurą gniewu, oczy zaiskrzyły się — nie spodziewałam się tego po panu. Jesteś pan dziś rozdrażniony i rozgniewany, a obecnie przemawia z pana niesprawiedliwość, lub może jeszcze niższe uczucie. Uderz się pan w piersi i powiedz, czy ja się mylę?
— Czy tak pani sądzi? odrzekł Iwan i popatrzył na nią wzrokiem pełnym dumy i gnębiącego wyrazu lekceważenia — może być, że omyliłem się, żem się nie poznał na zaletach pana Ehrenfelda, ale przyznam się, że zrobił na mnie wrażenie bardzo zwykłego zjadacza chleba powszedniego, a ja nie mam zwyczaju studyować głębiej pigmejczyków, nie pragnę nimi pism moich zapełniać; ten ładny pan coś nie wygląda mi na olbrzyma, pod żadnym względem.
Natalia ze zdziwieniem patrzała na doktora, innym się jej teraz wydał niż zwykle: tych oczu, ciskających błyskawice, tego czoła sfałdowanego nie znała; zapał wiejący od całej jego postaci i ją zaczynał porywać, patrząc nań z wyrazem uwielbienia, potakiwała jego słowom.
— Tak, tak doktorze! Masz pan zupełną racyę, ten pan nie robi wrażenia olbrzyma... oh! ani troszeczkę.
— Lecz robi wrażenie — wybuchnęła gwałtownie Eufrozyna — porządnego, przyzwoitego, grzecznego i dobrego człowieka, a to w naszych czasach ważniejsze, niż jakieś tam mrzonki, jakieś pretensye do bohaterstwa... wiek olbrzymów przeminął bezpowrotnie.
— Nie! nie przeminął! — przerwał jej Iwan, poważnie spoglądając jej w oczy — wiesz pani sama dobrze, że nie przeminął. Zapewne, że dzisiejsi olbrzymi nie pójdą zabijać minotaura lub czyścić świat z bestyj bajecznych, lecz śmiało powiodą naród na drodze chwały, śmiało staną do walki z potworami lęgnącemi się w łonie narodu i zduszą je... A uduszone, martwe wywloką i oddadzą tłumom na pohańbienie, na pośmiewisko, by naigrawały się nad zwyciężonymi, by w oczy im plwały, za hańbę i podłość piętnowały.
Zapał tak go uniósł, że tchu mu w piersiach zabrakło; przerwał na chwilę i patrzał na słuchaczki. Stały one nieruchome z oczami weń wlepionemi, znać zapał, entuzyazm, który jego opanował i je za sobą porwał.
— Panno Eufrozyno! — wytchnąwszy mówił znowu — grzechem, bluźnierstwem względem narodu jest — nie wierzyć w możliwość istnienia takich olbrzymów, takich proroków... Oni byli, są i będą tak długo, dopóki naród nie zginie zupełnie.
— Będą!... będą! — odpowiedziały niby echo obie dziewczyny.
— A teraz muszę panie pożegnać. Wszyscy razem mamy dziś tak rozstrojone nerwy, że boję się, żeby dzisiejsza dysputa sprzeczką się nie zakończyła.
Podał rękę na pożegnanie naprzód Natalii, potem dopiero Eufrozynie. Uczuł przytem, że ta ostatnia po raz pierwszy od przyjazdu do Zahnilcza uścisnęła mu rękę serdeczniej i popatrzyła nań dawnem rozmarzonem spojrzeniem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.