Czterdziestu pięciu/Tom IV/I

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział I.
LIST PANA DE MAYENNE.

Księżna pochwyciła list, otworzyła go i czytała chciwie, nie ukrywając bynajmniej wrażeń, przebiegających kolejno po jej twarzy, jak chmury po tle nieba burzą brzemiennego.
Skończywszy, podała list Maynevillowi, równie jak sama niespokojnemu.
List ten brzmiał jak następuje:

„Moja siostro, pragnąłem osobiście spełnić obowiązek dowódzcy lub fechmistrza; lecz Bóg mię za to ukarał.
„Człowiek, którego znasz i z którym oddawna mam rachunki, dzielnie przeszył mię szpadą.
„Co gorsza, zabił mi pięciu ludzi, pomiędzy nimi zaś dwóch najdzielniejszych, Bouarona i Desnoiseda, a sam umknął.
„Przyznać należy, że do zwycięztwa wielce mu dopomógł oddawca niniejszego pisma, młody przyjemny człowiek, jak się sama przekonasz; polecam ci go, jako pełnego wyrozumiałości.
„Mniemam jednak najukochańsza siostro, że mu to za zasługę poczytasz, że niedozwolił mojemu zwycięzcy aby mi uciął głowę, mimo iż wspomniony zwycięzca wielką miał chęć po temu, bo kiedy leżałem bezprzytomny, poznał mnie zerwawszy mi maskę.
„Zalecam ci siostro abyś wykryła nazwisko i powołanie tego tak wyrozumiałego młodzieńca, chociaż bowiem mocno mię obchodzi, mam go jednak za podejrzanego. Wszelkie ofiary za przyjęcie służby u mnie, odrzucał, twierdząc, iż u pana któremu służy, na niczem mu niezbywa.
„Więcej nic ci o nim donieść niemogę, prócz tego co sam wiem; utrzymuje iż mię niezna. Te okoliczność miej na uwadze.
„Cierpię bardzo, lecz mniemam, że życie moje wolne od niebezpieczeństwa. Przysyłaj mi jak najprędzej mojego chiruga; leżę jak koń na słomie. Oddawca powie ci gdzie.

„Twój przywiązany brat.
„Mayenne.”

Przeczytawszy ten list, księżna i Mayneville spojrzeli po sobie zdziwieni.
Księżna pierwsza przerwała milczenie, które zapewne Ernauton źle byłby sobie wytłomaczył.
— Komuż — spytała księżna — winniśmy znakomitą przysługę, jaką nam pan wyświadczyłeś?
— Człowiekowi, mościa księżno, który ilekroć może zawsze broni słabszego przeciw mocniejszemu.
— Chciejże mi pan udzielić niejakich szczegółów w tym względzie? — nalegała księżna de Montpensier.
Ernauton opowiedział wszystkie szczegóły wypadku i wskazał schronienie księcia. Pani de Montpensier i Mayneville słuchali go z nadzwyczajnem zajęciem.
Gdy skończył, księżna spytała znowu.
— Mamże tuszyć, iż pan zechcesz prowadzić dalej dzieło tak pięknie zaczęte, i przyłączysz się do naszego dworu?
Po wyznaniu jakie Ernauton uczynił niedawno damie honorowej pani de Montpensier, słowa te miały bardzo pochlebne znaczenie, zwłaszcza, że je księżna wymówiła tonem pełnym uprzejmości, jaki w razie potrzeby przybierać umiała.
Lecz młodzieniec, zostawiając miłość własną na stronie, słowa te przypisał prostej ciekawości.
Przewidywał, że wyjawiając księżnej stan swój i nazwisko, otworzy jej oczy na następstwa tego wypadku; domyślał się również iż król, kładąc mu za warunek wykrycie miejsca pobytu księżnej, nie tylko prostą ciekawość miał na celu.
Dwa uczucia staczały w nim walkę: jako człowiek zakochany mógł jedno poświęcić; jako człowiek honoru, niemógł zaniedbywać drugiego.
Pokusa zaś była tem większą, bo wyjawiając stanowisko swoje przy królu, wielce zyskałby na ważności w umyśle księżnej, a ważność ta niemałe zapewniałaby korzyści młodzieńcowi przybyłemu wprost z Gaskonii.
Sainte-Maline niebyłby się wahał ani chwili.
Wszystkie te uwagi naraz zajęły pana de Carmainges, sprawiły go dumniejszym a tem samem silniejszym.
Mocno był z tego zadowolony, zwłaszcza iż czuł, że uważano go za igraszkę niejako.
Księżna więc czekała odpowiedzi na pytanie: „Czyś pan gotów przyłączyć się do dworu?”
— Pani — rzekł Ernauton — już miałem zaszczyt oświadczyć panu de Mayenne, że pan mój jest dobrym panem, i że sposób w jaki się ze mną obchodzi, uwalnia mię od szukania lepszej służby.
— Brat mój nadmienia w swoim liście, iż pan udawałeś, że go nieznasz. Lecz, skądże pochodzi, że pan, który go tam nieznałeś, tutaj, dla dostania się do mnie, użyłeś jego nazwiska?
— Zdawało mi się, mościa księżno, że pan de Mayenne pragnął zachować incognito; mniemałem więc, że niepowinienem go poznawać, i w istocie niestosowną byłoby rzeczą, aby wieśniacy, u których mieszka, wiedzieli jak dostojnemu ranionemu gościnności użyczyli. Tutaj zaś, niestosowność ta niknie; przekonany zatem, że to nazwisko otworzy mi drogę do pani, przyzwałem je na pomoc i sądzę, że w jednym i drugim razie postąpiłem jak człowiek prawy.
Mayneville spojrzał na księżnę jakby chciał powiedzieć.
— Nie w ciemię bity, mościa księżno...
Księżna zrozumiała spojrzenie i z uśmiechem mówiła do Ernautona.
— Nikt niezdołałby trafniej odpowiedzieć na drażliwe pytanie, i wyznać winnam, że pan masz wiele dowcipu.
— Nie widzę nic dowcipnego w tem co miałem zaszczyt oświadczyć księżnej pani — odparł Ernauton.
— Słowem — rzekła nieco zniecierpliwiona, księżna, wszystko mię najwyraźniej przekonywa, że pan nic powiedzieć niechcesz. Może niezbyt dobrze rozważyłeś pan, iż dla osoby moje nazwisko noszącej, wdzięczność jest za nadto uciążliwą; może pan nierozważyłeś, iż jestem kobietą, której po dwakroć wyświadczyłeś przysługę i że gdybym chciała wiedzieć pańskie nazwisko, a raczej kto pan jesteś...
— O tem wszystkiem księżna pani bardzo łatwo umiałabyś się dowiedzieć; lecz dowiesz się pani od kogo innego nie odemnie; bylebym ja sam nic niepowiedział.
— Zawsze ma słuszność — rzekła księżna rzucając na Ernautona spojrzenie, które jeżeli należycie zrozumiał, sprawiło mu najwyższą rozkosz.
To było jego pragnieniem; i na podobieństwo smakosza, który wstaje od stołu skoro już napił się najlepszego wina, Ernauton ukłonił się prosząc księżnę, aby wolno mu było ją pożegnać.
— A zatem, już pan niemasz nic więcej do powiedzenia mi? — spytała księżna.
— Spełniłem dane mi polecenie — odparł młodzieniec — teraz winienem tylko złożyć moje najuniżeńsze hołdy Waszej książęcej mości.
Księżna nieoddawszy ukłonu Ernautowi, odprowadziła go wzrokiem aż do drzwi, a gdy się za nim zamknęły, rzekła tupiąc nogą.
— Mayneville, każ śledzić tego chłopca.
— Niepodobna, księżno — odrzekł tenże — wszyscy na nogach; ja sam nawet oczekuję wiadomego wypadku; dzisiaj nie czas robić co innego nad to co zamierzyliśmy.
— Masz słuszność, Mayneville, doprawdy jam chyba szalona, ale później...
— O później to co innego; skoro taka wola pani.
— Tak jest, gdyż równie jak i mój brat, mam tego człowieka w podejrzeniu.
— Podejrzany czy nie — przerwał Mayneville — zawsze jednak zuch, a takich teraz mało. Przyznać atoli wypada, że szczęście nam sprzyja; obcy, nieznany spada nam z nieba i wyświadcza przysługę.
— Nic nie szkodzi mój Maynevillu, chociaż w tej chwili zaniedbać go musimy, jednak później winieneś go mieć na oku.
— E!... mościa księżno — rzekł Mayneville — sądzę, że później nie będziemy potrzebowali zwracać baczności na niego.
— Ha, widać że ja sama niewiem co dzisiaj mówię; masz słuszność Mayneville, ja głowę tracę.
— Takiemu wodzowi jak pani, wolno być roztargnionym w wigilię stanowczej bitwy.
— Prawda. Ale otóż i noc, a Walezyusz w nocy wraca z Vincennes.
— O!... mamy dosyć czasu; ósma jeszcze nie wybiła i ludzi dotąd niewidać.
— Wszakże wszyscy znają hasło?...
— Wszyscy.
— Czy są to ludzie pewni?..
— Wypróbowani, mościa księżno.
— Jakże tu przybędą?
— Pojedynczo, jakby szli na przechadzkę.
— Iluż ich oczekujesz?
— Pięćdziesięciu; to więcej niż potrzeba; bo zważ pani, że oprócz nich, mamy dwustu mnichów, którzy staną za tyluż żołnierzy, a może nawet i za więcej.
— Skoro tylko przybędą nasi ludzie, każ mnichom uszykować się na drodze.
— Już ich o tem uprzedziłem, mościa księżno; przetną drogę, nasi wpadną na powóz, brama klasztorna będzie otwarta i zamknie się dopiero za powozem.
— Chodźmy teraz na wieczerzę, przynajmniej czas zabijemy. Tak jestem niecierpliwa, że chętnie bym posunęła skazówkę na zegarze.
— Cierpliwości, mościa księżno, cierpliwości.
— Ależ nasi ludzie, nasi ludzie?
— Będą tu za godzinę; ósma tylko co wybiła, dotąd więc niema straty czasu.
— Mayneville!.. Maynevillel... brat mój żąda swojego chirurga, ale najlepszym chirurgiem najlepszem lekarstwem na ranę pana de Mayenne, byłby promień włosów Walezyusza i ręczę, że dobrze przyjąłby człowieka, któryby mu przyniósł taki podarek.
— Za dwie godziny, ten człowiek uda się do schronienia księcia, który wprawdzie jak zbieg umknął z Paryża, ale z tryumfem doń powróci.
— Jeszcze słówko, Mayneviliu — rzekła księżna, zatrzymując się na progu.
— Słucham, mościa księżno.
— Czy nasi przyjaciele w Paryżu uwiadomieni?
— Jacy przyjaciele.
— Ligiści.
— Niech Bóg broni, mościa księżno! uprzedzić o czem mieszczanina, to jedno co uderzyć w dzwon na wieży Najświętszej Panny. Zważ pani tylko, że gdy dokażemy swego, wprzód nim się rzecz rozgłosi, wypada nam wyprawić pięćdziesięciu gońców, a wtedy więzień bezpiecznie siedzieć będzie w klasztorze, my zaś będziemy się mogli oprzeć armii całej. A jeżeli tak wypadnie, nic więcej nie zryzykujemy i będziemy mogli wołać z dachów klasztoru: „Walezyusz już w naszem ręku!”
— Mądry jesteś i przebiegły Maynevillu a Bearneńczyk słusznie cię nazywa przywódcą ligi. Właśnie chciałam uczynić to co mówisz, alem się niemogła zdecydować. Czy wiesz, Maynevillu, że ciąży na mnie zbyt wielka odpowiedzialność, i że nigdy w żadnej epoce kobieta nie przedsięwzięła i niedokonała dzieła podobnego temu, o jakiem marzę?
— Wiem pani, i dla tego doradzam truchlejąc.
— A więc raz jeszcze powtarzam — rozkazująco rzekła księżna — mnisi z bronią ukrytą pod habitami?
— Już gotowi.
— Ludzie zbrojni, na drodze?
— Już być muszą na swoich stanowiskach.
— Mieszczanie zawiadomieni po spełnionym wypadku?
— To będzie obowiązkiem trzech gońców w ciągu dziesięciu minut; Lachapelle-Marteau, Brigard i Bussy-Leclerc, będą zawiadomieni i oni znowu innych zawiadomią.
— Najprzód każ zabić obu wielkich drabów, którzy przy powozie jechali, a potem potrafiemy opowiedzieć wypadek o ile można najkorzystniej dla naszego interesu.
— Zabić tych biedaków?... — odparł Mayneville — i pani sądzisz, że tego koniecznie potrzeba?...
— Loignac!.. Czyż jego szkoda?...
— Waleczny to żołnierz, mościa księżno.
— Dziecię szczęścia, równie jak i ren drugi z pałającem okiem, ogorzałą cerą, który jechał z drugiej strony powozu.
— A tego mniej bym żałował, bo go nieznani, wreszcie podzielam zdanie pani, gdyż mu bardzo źle z oczu patrzy.
— A więc odstępujesz mi go?... — z uśmiechem spytała księżna.
— O! z całego serca.
— Dziękuję.
— Dla Boga!... mościa księżno, wszakże ja się nie sprzeczam, a cokolwiek mówię, to zawsze dla sławy Waszej książęcej mości i dla moralności stronnictwa, które reprezentujemy.
— Dobrze już dobrze, mój Maynevillu, wiemy, żeś cnotliwy człowiek i udzielimy ci stosowne świadectwo w razie potrzeby. Na cały ten interes wcale wpływać nie będziesz, oni zaś bronić będą Walezyusza i broniąc go polegną. Tobie zaś polecam wyłącznie tego młodego człowieka.
— Którego?
— Tego, który tylko co stąd wyszedł; obacz czy już naprawdę odjechał i czy to nie szpieg wyprawiony ku nam przez naszych nieprzyjaciół.
— Jestem na rozkazy księżnej pani — powiedział Mayneville.
Wyszedł na balkon, otworzył okienice, wychylił głowę i chciał przejrzeć okolicę.
— O! jaka ciemna noc! — rzekł.
— Doskonała, wyborna noc — odparła księżna — o tyle lepsza o ile ciemniejsza, a więc odważnie kapitanie.
— Prawda, ale nic nie zobaczemy, a dla pani widzieć teraz, jest to rzecz bardzo ważna.
— Bóg, którego sprawy broniemy, widzi za nas Maynevillu.
Mayneville, który, jak się przynajmniej domyślać należy, nie tak silną jak księżna Montpensier pokładał ufność w współuczestnictwie Boga w tego rodzaju sprawach, wrócił znowu do okna i stał nieruchomy, patrząc z wysiłkiem co się dzieje w ciemnościach.
— Czy niedostrzegasz przechodzących?... — zapytała księżna, dla ostrożności gasząc światło.
— Nie, ale słyszę tentent koni.
— No, no, to oni, Maynevillu. Wszystko dobrze idzie.
I księżna spojrzała, czy ma u paska sławne złote nożyczki, które tak ważną rolę grać miały w historyi.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.