Czterdziestu pięciu/Tom III/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział III.
DWAJ PRZYJACIELE.

Czytelnik pozwoli, że teraz wraz z nim udamy się za obu młodzieńcami, których król, uradowany, że ma także swoje małe tajemnice, wyprawi! za Chicotem posłem swoim.
Ernauton i Sainte-Maline wsiadłszy na koń, omało co się nie pognietli w bramie, tak dalece jeden drugiemu nie chciał ustąpić pierwszeństwa.
Sainte-Maline poczerwieniał, Ernauton zbladł.
— Co pan robisz!... — zawołał pierwszy, gdy wyjechali za bramę — czy chcesz mię udusić?
— I pan mi to samo zrobiłeś, a nie skarżę się jednak.
— Zdaje mi się. że mi pan chcesz dać naukę?
— Ja panu nic dać nie chcę.
— O! mój panie — rzekł Sainte-Maline podjeżdżając bliżej towarzysza, chciej-no to jeszcze raz powtórzyć.
— A to na co?
— Bo nie rozumiem pana.
— Uważam, że pan szukasz kłótni, wszak prawda?... — flegmatycznie zagadnął Ernauton. Tem gorzej dla pana.
— Z jakiegoż to powodu szukałbym kłótni? Alboż znam pana?... — odparł Sainte-Maline pogardliwie.
— Pan mię znasz doskonale — rzekł Ernauton. Obydwa z jednych okolic jesteśmy a domy nasze odległe od siebie tylko o dwie mile, wszędzie mię tam znają, jako potomka starożytnego szczepu; nakoniec, pana do wściekłości pobudza obecność moja w Paryżu, gdzie mniemałeś, że samego tylko ciebie powołano; a powtarzam, do wściekłości tem większej, że król kazał mi wieźć list swój.
— Otóż tak jest — zawołał Sainte-Maline blady z gniewu — przypuszczam, że to prawda. Lecz wynika ztąd jedna okoliczność...
— Jaka?
— Że mi z panem nie dobrze...
— A to sobie odjedz z Bogiem! ja pana wcale nie zatrzymuję.
— Pan udajesz, że mię nie rozumiesz.
— Przeciwnie, bardzo dobrze rozumiem. Pan wołałbyś odebrać mi list i sam go odwieźć? Ale na nieszczęście, pierwej trzebaby mię zabić.
— A któż panu powiada, że nie chcę tego?
— Chcieć a spełnić, nie jest jedno i to samo.
— Chodź pan tylko ze mną nad brzeg wody a przekonasz się, czy dla mnie chcieć a spełnić, nie jest jedno i to samo.
— Mój kochany panie, skoro mi król rozkazuje odwieźć list...
— To co!
— To go odwożę.
— Ja ci go gwałtem wydrę, próżny człowieku.
— Spodziewam się, że mię pan nie zmusisz do roztrzaskania ci łba jak psu wściekłemu.
— Pana?
— Tak jest; mam tęgi pistolet, a pan nie masz żadnego.
— A! zapłacisz mi za to — rzekł Sainte-Maline na bok z koniem ustępując.
— Bardzo dobrze; ale jak spełnię polecenie...
— Ha! łajdaku!
— Na ten raz, panie de Sainte-Maline, upamiętaj się, proszę, bo mamy zaszczyt należeć do króla i dalibyśmy zły przykład zgromadzając tu lud. A nadto, pomyśl tylko, jakby tryumfowali nieprzyjaciele monarchy, na widok niezgody pomiędzy obrońcami jego.
Sainte-Maline gryzł rękawicę; krew płynęła mu z zębów.
— No, no, mój panie — rzekł Ernauton — szkoda rąk, nie będzie czem trzymać pałasza jak staniemy do rozprawy.
— O! ja chyba umrę!... — zawołał Sainte-Maline.
— I owszem, oszczędzisz mi pan zachodu — odparł Ernauton.
Trudno wiedzieć dokąd byłaby zaszła wzrastająca wściekłość pana de Sainte-Maline, lecz nagle Ernauton przejeżdżając ulicę świętego Antoniego, spostrzegł jakąś karetę, krzyknął zdziwiony i stanął by przypatrzeć się zasłoniętej nieco kobiecie, która w niej jechała.
— Mój wczorajszy giermek!... — szepnął.
Dama widać go nie poznała, bo przejechała ani drgnąwszy, tylko skryła się w głąb karety.
— Dla Boga! pan mi każesz czekać — powiedział Sainte-Maline, a tymczasem kobietom w oczy zaglądasz.
— Bardzo przepraszam — odrzekł Ernauton i ruszył dalej.
Obaj młodzieńcy, odtąd nic z sobą nie mówiąc, wielkim kłusem przejechali ulicę i przedmieście Saint-Marceau.
Sainte-Maline pozornie zdawał się dosyć spokojny; lecz rzeczywiście gniew wstrząsał wszystkiemi muskułami jego ciała.
Poznał zresztą, i to go tem bardziej drażniło, że chociaż jest dobrym jeźdzcem, lecz nie zdąży wraz z Ernautonem, gdyż koń jego już się spocił, mimo że jeszcze nie biegł, a koń Ernautona dotąd nieokazywał znużenia najmniejszego.
Mocno tem zajęty, zapragnął koniecznie dowiedzieć się, co jego wierzchowiec dokazać zdoła i ciągle dręczył go pręcikiem i ostrogą.
To naleganie pokłóciło jeźdzca z koniem. Kłótnia ta nastąpiła w okolicach Biewry. Zwierzę nie było powolne, równie jak Sainte-Maline, ale pamiętne na swój ród Normandzki, wytoczyło proces jeźdzcowi i wygrało.
Najprzód w bok się rzuciło, potem wspięło, wreszcie poskoczyło ku rzece, gdzie pozbyło się jeźdźca, tocząc się wraz z nim do wody.
Chociaż szum rzeki głuszył przekleństwa pana de Sainte-Maline, jednak można je było słyszeć o milę.
Gdy wreszcie znowu zdołał stanąć na nogach, oczy mu z głowy powychodziły, a kilka kropli krwi płynącej z odartego czoła, twarz mu broczyły.
Sainte-Maline spojrzał w koło siebie; koń jego znowu na brzeg się dostał i już tylko tył widać mu było, bo głową musiał być obrócony w stronę Luwru.
Sainte-Maline, pokryty błotem, przemokły aż do kości, zakrwawiony i potłuczony, widział niepodobieństwo schwytania konia; samo kuszenie się o to, byłoby śmiesznością.
Wtedy to przypomniał sobie co powiedział Ernautonowi, kiedy na ulicy świętego Antoniego niechciał chwilę poczekać na towarzysza, dlaczegóżby ten miał być tyle grzecznym i czekać na niego godzinę lub dwie na drodze?
Tą myślą powodowany, z gniewu wpadł w najgwałtowniejszą rozpacz, tembardziej, iż z głębi swojego ukrycia, spostrzegł, że Ernautou obie ostrogi dał koniowi i wyjeżdżał na drogę, którą zapewne uznał za najbliższą.
U prawdziwie porywczych ludzi najwyższy szczyt gniewu dochodzi do szaleństwa.
Jedni prawie zaraz waryują lub umierają, drudzy tracą zupełnie wszelkie siły fizyczne i moralne.
Sainte-Maline machinalnie wydobył sztylet i była chwila, w której chciał go w piersi swej utopić.
Nikt, bo nawet i on sam nie umiałby powiedzieć co wówczas cierpiał.
Takie przesilenie czasem o śmierć przyprawia, kto zaś je przeżyje, o dziesięć lat się starzeje.
Rękami i nogami uczepiwszy się brzegu, wydostał się na ląd i błędnem okiem powiódł po drodze, ale nic nie dostrzegł, bo Ernauton i koń jego znikli w oddali.
Gdy taką rozpaczą przejęty, Sainte-Maline miotał tysiączne złorzeczenia przeciw sobie i drugim; galop nadbiegającego konia doszedł jego uszu i wnet na prostej drodze, którą obrał Ernauton, ujrzał i jeźdźca i konia...
Jeździec ten prowadził drugiego wierzchowca luźnego.
Był to pan de Carmainges, który udał się wprost, wiedząc dobrze, że tym sposobem najprędzej schwyta uciekającego konia, kiedy przeciwnie ścigając go, do tem większej znagli szybkości.
Objechał więc w ukos, zastąpił drogę krępemu Normandczykowi i czekał.
Na ten widok, serce Sainte-Malina zabiło z radości: uczucie wylania się i wdzięczności nadało słodki wyraz spojrzeniu, ale wnet twarz jego znowu się zachmurzyła: poznał całą wyższość Ernautona, bo nie taił przed sobą, że na miejscu towarzysza swojego, ani by pomyślał o postępku podobnym.
Szlachetność czynu gnębiła go, umiał ją ocenić i tem większych cierpień doznawał.
Na podziękowanie Ernautonowi wyjąkał słów kilka, lecz ten na to nie zważał; poczem wściekle pochwycił uzdę i mimo bólu wskoczył na siodło.
Ernauton w milczeniu wyjechał o krok naprzód i pogłaskał swojego wierzchowca.
Jak powiedzieliśmy, Sainte-Maline był wybornym jeźdzcem a wypadku, którego padł ofiarą, wcale nie przewidział; to też po chwilowej walce, którą na teraz wygrał, został panem konia i zmusił go do kłusa.
Pomimo całej dumy swojej, powodowany przyzwoitością, po długim namyśle rzekł do Ernautona po raz drugi: Dziękuję panu.
Ernauton poprzestał na ukłonie i ręką dotknął kapelusza.
Panu de Sainte-Maline droga wydawała się zbyt długą.
Około wpół do trzeciej, spostrzegli człowieka wraz z psem idącego; był słuszny i miał szpadę przy boku, a chociaż nie był to Chicot, jednak posiadał ręce i nogi bardzo długie.
Sainte-Maline chociaż zabłocony, niemógł się wstrzymać widząc, że Ernauton jodzie dalej i wcale na tego człowieka niezważa.
W umyśle gaskończyka przebiegła, jak złośliwa błyskawica, myśl, że jego towarzysz błądzi; skierował więc konia ku przechodniowi i zbliżył się ku niemu.
— A czy nie czekasz na kogo przechodniu?, spytał.
Podróżny spojrzał na Sainte-Malina, który w tej chwili nie bardzo przyjemnie wyglądał.
Twarz gniewem zmieniona, nieoschłe błoto na odzieży, nieostygła krew na policzkach, wielkie czarne brwi mocno zmarszczone, drżąca ręka wyciągnięta raczej z groźbą niż zapytaniem, wszystko to wydało się przechodniowi złowrogiem.
— Jeżeli czekam na coś — rzekł — to nie na kogoś; jeżeli zaś czekam na kogo, to pewno nie na pana.
— Jesteś bardzo niegrzeczny, mój mospanie — odparł Sainte-Maline uradowany, że mu się nastręczyła sposobność puszczania wodzy gniewowi i wściekły, że nową pomyłką przyczynił się do tem większego tryumfu przeciwnika swojego.
Gdy to mówił, podniósł rękę pręcikiem uzbrojoną i chciał uderzyć podróżnego; lecz ten machnął kijem i ugodził Sainte-Malina w ramię poczem gwizdnął na psa, który skoczył do łydek konia i jeźdzca i obu urwał po kawałku mięsa lub odzieży.
Koń, bólem rozdrażniony, znowu naprzód popędził, lecz Sainte-Maline mimo, że go nie mógł wstrzymać, pozostał jednak na siodle.
Tak unoszony, przebiegł obok Ernautona, który nawet się nie roześmiał z tej jego przygody.
Skoro wreszcie uspokoił konia, skoro pan de Carminges z nim się połączył, duma jego wprawdzie się nie zmniejszyła, lecz umiarkowała nieco.
— No!... — rzekł z przymuszonym uśmiechem — widać że dla mnie dzisiaj dzień feralny; a jednak ten człowiek bardzo był podobnym do tego, którego nam król Jegomość opisał i z którym mamy mieć do czynienia.
Ernauton milczał.
— Mówię do pana — rzekł Sainte-Maline, oburzony zimną krwią, którą słusznie uważał za oznakę pogardy, jakiej chciał nawet kosztem własnego życia koniec położyć.
— Mówię do pana, czy pan słyszysz?
— Osoba, którą nam król opisał, niema ani psa ani kija — odparł Ernauton.
— Prawda — mówił znowu Sainte-Maline — i gdybym był się nad tem zastanowił, miałbym jedno mniej stłuczenie na ramieniu a jednę ranę mniej na udzie. Widać, że lepiej być roztropnym i spokojnym.
Ernauton nie odpowiedział, stanął na strzemionach, położył dłoń nad oczami i rzekł:
— Tam oto czeka ten, którego szukamy.
— Do pioruna!... — mruknął głucho Sainte-Maline, zazdroszcząc tej nowej wyższości swojemu towarzyszowi, pan masz dobry wzrok. Ja zaledwie tylko jakiś czarny punkt rozróżnić mogę.
Ernauton nie odpowiadając jechał dalej, a wkrótce i Sainte-Maline spostrzegł i poznał człowieka, którego im król opisał.
Niegodziwa pokusa znowu go opanowała i popędził konia, pragnąc pierwszy stanąć u mety.
Ernauton spodziewał się tego i patrzył na Sainte-Malina bez groźby, bez żadnego na pozór zamiaru.
To spojrzenie opamiętało Sainte-Malina, i zaraz wstrzymał konia swojego.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.