Czterdziestu pięciu/Tom I/X

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Aleksander Dumas (ojciec)
Tytuł Czterdziestu pięciu
Wydawca Józef Śliwowski
Data wyd. 1893
Druk Piotr Noskowski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Les Quarante-Cinq
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Rozdział X.
CZŁOWIEK Z PANCERZAMI

Pertinax bardzo słusznie żałował, swojego pancerza, bo właśnie przed chwilą: pozbył się go na zawsze, za pośrednictwem szczególnego swojego lokaja, który z nim tak poufale rozmawiał.
W rzeczy samej, służący Pertinaxa usłyszawszy, że pani Fournichon wymówiła czarodziejskie słowa „dziesięć talarów“ natychmiast pobiegł za kupcem.
Że zaś noc już była kupiec żelaztwa zapewne śpieszył się, Samuel ujrzał go już o trzydzieści kroków przed sobą, gdy wyszedł z oberży
Musiał więc wołać na niego.
Przerażony kupiec zatrzymał się i przenikliwie spojrzał na śpieszącego ku niemu, lecz widząc, że ten niesie towar, stanął.
— Co żądasz przyjacielu? — zapytał.
— Co żądam!... — przebiegle odpowiedział lokaj — oto pragnę zrobić z tobą interes.
— Dobrze! tylko śpiesz się.
— Czy ci pilno?
— Tak jest.
— No! co u dyabła, przecież pozwolisz mi odetchnąć?...
— Zapewne, ale oddychaj prędko, bo na mnie czekają.
Kupiec widocznie niedowierzał lokajowi.
— Skoro zobaczysz co ci przynoszę — powiedział sługa — to zapewne niezabraknie ci czasu, bo uważam, że trafiłem na amatora.
— A cóż to przynosisz?
— Przepyszną sztukę... robotę, która... ale niesłuchasz mię, widzę...
— Owszem, lecz patrzę.
— Na co?
— Alboż to niewiesz, przyjacielu — powiedział człowiek z pancerzami — że handel zbroją jest zakazany edyktem królewskim?
I znowu niespokojnie spojrzał w koło siebie.
Lokaj osądził za rzecz właściwą udawać, że nie wie o niczem.
— Nie wiem — rzekł — dopiero co przybyłem z Mont-de-Marsan.
— A!... to co innego — odparł kupiec pancerzy, którego ta odpowiedź nieco uspokoiła — lecz chociaż przybywasz z Mont-de-Marsan — mówił dalej — jednak już wiesz, że ja kupuję zbroję.
— Tak jest, wiem.
— A któż ci to powiedział?
— Krwi boska! nikt mi tego mówić niepotrzebował, boś sam niedawno wykrzykiwał dosyć głośno.
— A gdzie?
— U drzwi oberży, pod „Mieczem walecznego rycerza.”
— A więc byłeś tam?
— Tak jest.
— A z kim?
— Z kilku przyjaciółmi.
— Z przyjaciółmi?... W tej oberży zwykle niema nikogo.
— No, toś musiał znaleźć w niej wielką zmianę.
— Rzeczywiście... Ale zkąd przybywają ci twoi przyjaciele?
— Z Graskonii, również jak ja.
— Czy trzymacie z królem Navarry?
— Cóż znowu, jesteśmy duszą, i ciałem francuzi.
— Tak, ale hugonoci?
— Dzięki Bogu, katolicy również jak sam nasz ojciec święty — rzekł Samuel zdejmując czapkę — ale tu nie o to chodzi; spojrzyj-no na ten pancerz.
— Chodźmy pod mur; na ulicy zanadto jesteśmy widoczni.
Mówiąc to podeszli pod dom mieszczański, w którego oknach wcale światła widać nie było.
Drzwi tego domu umieszczone były pod gankiem, nad którym wznosił się balkon. Znajdująca się pod nim kamienna ławka, stanowiła jedyną jego ozdobę, łącząc w sobie przyjemność z pożytkiem, gdyż przechodnie zwykle po niej dosiadali swych koni lub mułów.
— Obaczmyż ten kirys — powiedział kupiec, gdy weszli pod ganek.
— Oto jest.
— Czekaj-no... słyszę jakiś ruch w tym domu.
— Nie... to naprzeciwko.
Kupiec obejrzał się.
Naprzeciwko rzeczywiście znajdował się dom dwu piętrowy, na którego drugiem piętrze, ukazywało się niekiedy przelotne światełko.
— Spieszmy się — rzekł kupiec dotykając pancerza.
— A co! jaki ciężki! — rzekł Samuel.
— Stary, masiw, niemodny.
— Prawdziwe arcydzieło.
— Dam sześć talarów, chcesz?
— Jakto!.. sześć talarów!.. a tam dałeś dziesięć za lichy i stary napierśnik?
— Sześć talarów, bierzesz czy nie?... — powtórzył kupiec.
— Ależ przypatrz się ozdobom!...
— Ja sprzedaję na wagę, cóż mię obchodzą ozdoby.
— O! ho!.. ze mną targujesz się — rzekł Samuel — a tam to zapłaciłeś ile chciano.
— Dodam jeszcze talara — niecierpliwie odparł kupiec.
— Tu same ozdoby warte czternaście talarów.
— No... kończmy żywo, albo wcale nie kończmy.
— Dziwny z ciebie kupiec — powiedział Samuel; ukrywasz się z twoim handlem; przekraczasz rozkazy królewskie, a targujesz się z poczciwymi ludźmi.
— No, no, nie krzycz tak głośno.
— O! ja się nie boję — mówił Samuel podnosząc głos. Nie prowadzę zakazanego handlu i ukrywać się nie potrzebuję.
— Słuchaj-no, bierz dziesięć talarów i bądź cicho.
— Dziesięć talarów?.. powtarzam ci, że same złoto więcej warte; a! chcesz umykać?
— Aleź nie; co za zawzięta sztuka!
— A!.. jeżeli będziesz umykał, to na straż zawołam!
To mówiąc Samuel tak dalece głos podniósł, iż prawie na jedno wyszłoby istotne spełnienie groźby jego.
Ten hałas sprawił, że na balkonie domu, pod którym handel miał miejsce, otworzyło się okno a kupiec z trwogą, to usłyszał.
— No, no — rzekł — widzę, że muszę uczynić jak chcesz; masz piętnaście talarów i ruszaj z Bogiem.
— Tak to co innego — odparł Samuel chowając pieniądze do kieszeni.
— Chwała Bogu żeśmy skończyli.
— Ale te piętnaście talarów to dla mojego pana — mówił znowu Samuel — a i mnie przecież coś się należy.
Kupiec spojrzał w koło siebie i do połowy wydobył swą szablę z pochwy. Widocznie miał zamiar tak dalece pokaleczyć skórę Samuela, iżby go nazawsze uwolnił od potrzeby kupowania nowego pancerza, w miejsce dopiero co sprzedanego; lecz Samuel bystrooki jak wróbel na jagodzie, cofnął się mówiąc:
— Dobrze, dobrze, poczciwy kupcze; widzę twą szablę, ale widzę także jakąś twarz na balkonie, która patrzy na ciebie.
Struchlały kupiec spojrzał na balkon i w istocie dostrzegł tam jakąś wysoką fantastyczną istotę, okrytą szlafrokiem z kociego futra.
Ten Argus słyszał każdy wyraz i widział każde poruszenie powyższej sceny.
— No, no, robisz ze mną co chcesz — rzekł kupiec śmiejąc się jak szakal, który zęby wyszczerza — masz jeden talar i niech cię szatan udusi!... — dodał po cichu.
— Dziękuję ci, poczciwy kupcze — i pożegnawszy człowieka z pancerzami znikł żartując z niego.
Kupiec, gdy pozostał sam na ulicy, zaczął zbierać pancerz Pertinaxa i ładować go w pancerz Fournichona.
Mieszczanin patrzył ciągle, a ujrzawszy mocno zainteresowanego kupca, rzekł:
— Zdaje mi się, mój panie, że kupujesz zbroje.
— Nie, proszę pana — odpowiedział nieszczęśliwy kupiec — to tylko przypadkiem i dlatego, że mi się sposobność nastręczyła.
— W takim razie, jest to i dla mnie równie pomyślny wypadek!...
— Z powodu? — spytał kupiec.
— Wystaw sobie, że mam tu pod ręką mnóstwo starego żelaztwa, z którem nie wiem co robić.
— Nic przeczę, ale na teraz, widzisz pan, mam już tyle, że więcej zabrać niemogę.
— Jednakże, ja ci chcę pokazać moje zapasy.
— To napróżno, panie, bo nie mam pieniędzy.
— Nie turbuj się, ja ci skredytuję, bo wyglądasz na bardzo poczciwego człowieka.
— Dziękuję... czekają na mnie.
— Dziwna rzecz... ale zdaje mi się, że cię gdzieś widziałem! — rzekł mieszczanin.
— Mnie? — powiedział kupiec, napróżno usiłując drżenie powstrzymać.
— Obejrzyj-no ten hełm — rzekł mieszczanin, przyciągając długą nogą zapowiedziany przedmiot, gdyż niechciał ustąpić z okna z obawy. aby mu kupiec nie umknął.
I z balkonu podał hełm kupcowi.
— Pan mię znasz... — odezwał się tenże — to jest, panu się zdaje, że mię znasz...
— Pewny jestem, że cię znam. Wszak jesteś?...
Mieszczanin niby sobie przypominał; kupiec stał i czekał.
— Wszak jesteś Mikołaj?...
Twarz kupca zmieniła się, hełm drżał mu w ręku.
— Mikołaj — powtórzył on.
— Mikołaj Trouchu, tandeciarz z ulicy Cossonerie.
— Nie, nie — odparł kupiec, uśmiechając się i oddychając swobodniej.
— Mniejsza o to, dobrze ci z oczu patrzy, trzeba więc, abyś kupił u mnie całkowitą zbroję: pancerz, naramienniki i miecz.
— Pamiętaj pan, że to zakazany handel.
— Wiem, ten z którym tu się targowałeś przed chwilą, powiedział to dosyć głośno.
— Pan słyszałeś?...
— Doskonale, dobrze mu nawet zapłaciłeś i dlatego właśnie powziąłem myśl zabrania z tobą znajomości; lecz bądź spokojny, nieoszukam cię; wiem, co to jest handel, bo sam długi czas także byłem kupcem.
— A! a co pan sprzedawałeś?
— Co sprzedawałem?
— Tak jest.
— Łaskę.
— Dobry towar, mój panie.
— To też zrobiłem na nim majątek, bo jak widzisz, jestem obywatelem.
— Winszuję panu.
— Ztąd pochodzi, że lubię żyć spokojnie, dlatego sprzedaję wszystkie moje żelaztwo, bo mi zawadza...
— Rozumiem.
— Są tam jeszcze nanożniki i rękawice.
— Ale ja ich nie potrzebuję.
— Ani ja także.
— Wezmę tylko pancerz.
— To więc same tylko pancerze kupujesz?...
— Tak jest.
— Śmieszna rzecz, skoro wszystko sprzedajesz na wagę, bo tak przynajmniej powiedziałeś, a co żelazo to żelazo...
— Prawda, ale widzisz pan, już to takie moje uprzedzenie.
— Jak chcesz, kup pancerz, albo raczej masz słuszność, idź, i nic nie kupuj.
— A to dlaczego?..
— Bo za naszych czasów, zbroja każdemu potrzebna.
— Jakto! podczas pokoju?
— Mój kochany, gdybyśmy mieli pokój, pewnoby nie handlowano pancerzami! Mnie takich rzeczy mówić nie trzeba.
— Panie?..
— Jeszcze tak potajemnie.
Kupiec zabierał się do odejścia.
— Ale, doprawdy — powiedział mieszczanin — im dłużej wpatruję się w ciebie, tem pewniejszy jestem, że cię znam. Nie, ty nie jesteś Mikołaj Trochu, ale mimo to, znam cię...
— Cicho!
— A jeżeli kupujesz pancerze...
— To co?
— To zapewne dla spełnienia dzieła Bogu przyjemnego.
— Milcz pan.
— Zachwycasz mię — rzekł mieszczanin wyciągając z balkonu ogromną rękę, której dłoń objęła dłoń kupca.
— Lecz któż pan u dyabła jesteś? — spytał tenże czując, że mu rękę ściśnięto niby kleszczami.
— Jestem Robert Briquet, zwany postrachem Nowatorów, przyjaciel Unii i zawzięty katolik; teraz już cię zupełnie poznaję.
Kupiec pobladł.
— Jesteś Mikołaj... Grimbelot, garbarz.
— Mylisz się pan. Żegnam, mości Robercie Briquet. Cieszy mię, żem pana poznał.
To mówiąc kupiec odwrócił się od balkonu.
— Jakto! już odchodzisz?
— Jak pan widzisz.
— I nie bierzesz mojego żelaztwa?
— Powiedziałem panu, że nie mam przy sobie pieniędzy.
— Mój służący pójdzie za tobą.
— To być nic może.
— Cóż więc zrobimy?
— Ba! zostawimy rzeczy tak jak są.
— Nie, nie, za nadto wielką mam ochotę poznać cię bliżej.
— A ja przeciwnie, pragnę unikać pańskiej znajomości — odparł kupiec — i tym razem gotów porzucić pancerze i wszystko stracić, byleby nie być poznanym, wziął nogi za pas i umknął.
Lecz Roberta Briquet nie tak łatwo można było pokonać; przełazi on przez balkon i zstąpił na ulicę nie potrzebując prawie zeskakiwać, a zaledwie dał kilka kroków, zaraz kupca dopędził.
— Czyś oszalał przyjacielu? — rzekł kładąc mu swą ciężką rękę na ramieniu; gdybym ci źle życzył, gdybym cię chciał aresztować, potrzebowałbym tylko krzyknąć; patrol właśnie w tej chwili przechodzi przez ulicę Augustyanów; lecz nie, ty jesteś moim przyjacielem, albo niech mię dyabli porwą!.. dowodem tego jest, że teraz jak najzupełniej przypominam sobie twoje nazwisko...
Tym razem kupiec roześmiał się.
Robert Briquet zastąpił mu drogę.
— Nazywasz się Mikołaj Poulain — rzekł — i należysz do sędziego kryminalnego; pamiętałem dobrze, że tam był jakiś Mikołaj.
— Zgubiony jestem... — wyjąkał kupiec.
— Owszem, jesteś zbawiony!... nigdybyś nie uczynił dla dobrej sprawy tego, co ja uczynić pragnę.
Mikołaj Poulain jęknął.
— No, no, odważnie — powiedział Robert Briquet — uspokój się, znalazłeś brata, brata Briquet; weź jeden pancerz, ja zabiorę wszystkie inne; daruję ci moje naramienniki, nanożniki i rękawice. A teraz dalej w drogę i niech żyje Unia!...
— Pan mi chcesz towarzyszyć?
— Pomogę ci nieść broń, która ma pokonać Filistynów; prowadź mię, idę za tobą.
W duszy nieszczęśliwego Mikołaja Poulain, powstało bardzo naturalne podejrzenie, lecz jeszcze prędzej znikło.
— Gdyby mię chciał zgubić — szepnął sam do siebie — niebyłby powiedział, że mię zna!...
A na głos dodał:
— No, skoro pan tego koniecznie żądasz, to proszę ze mną.
— Z tobą aż do śmierci — zawołał Robert Briquet, ściskając jedną ręką dłoń swojego sprzymierzeńca, drugą zaś z tryumfem podnosząc żelaztwo w powietrze.
Obaj ruszyli w dalszą drogę.
W dwadzieścia minut później, Mikołaj Poulain przybył na Marais; cały był spocony, tak z powodu szybkości chodu, jak z powodu żarliwej politycznej rozmowy.
— Co za rekruta ułowiłem!... — szepnął Mikołaj, zatrzymując się w niejakiej odległości od pałacu Gwizyuszów.
— Nie sądziłem, że moja zbroja pójdzie w tę stronę — pomyślał Briquet.
— Przyjacielu — rzekł Mikołaj Poulain, z tragiczną miną odwracając się do Briqueta, udającego niewiniątko — zostawiam ci chwilę czasu do namysłu, nim wejdziemy do jaskini lwa; wolno ci jeszcze cofnąć się, jeżeli sobie niewierzysz.
— Ba!... — odpowiedział Briquet — widziałem ja już nie jednego: „Et non intremuit medulla mea” — zadeklamował — a!.. przepraszam, może nie umiesz po łacinie?
— A pan umiesz?
— Jak widzisz.
— Uczony, śmiały, silny, bogaty, to mi dopiero człowiek? — rzekł Poulain sam do siebie — no, wejdźmy.
I wprowadził Briqueta w olbrzymie drzwi pałacu Gwizyuszów, które otworzyły się za trzeciem klamki bronzowej poruszeniem.
Dziedziniec zapełniali gwardziści i ludzie w płaszcze owinięci, którzy jak mary po nim przebiegali.
W pałacu nie widać było najmniejszego światła.
Ośm osiodłanych i okiełznanych koni czekało w rogu dziedzińca.
Na łoskot otwierających się drzwi, wielu z pomiędzy tych ludzi obróciło się i uszykowało w szereg, dla przyjęcia nowo przybyłych.
Wtedy Mikołaj Poulain pochylił się do ucha tego co stał na straży i wyjawił mu swoje nazwisko, dodając:
— Przyprowadziłem dla nas dobrego kolegę.
— Wejdźcie panowie — rzekł uprzejmie odźwierny.
— Zanieś to do składu — powiedział Poulain, oddając jednemu gwardziście trzy pancerze i żelaztwo Roberta Briquet.
— Aha! mają skład — pomyślał ten ostatni — coraz to lepiej, do pioruna! Jak to waćpan wszystko dobrze urządziłeś!... — powiedział do swojego przewodnika.
— Tak, tak, człowiek niezupełnie głupi — dumnie uśmiechając się odparł Poulain — ale pójdźmy, niech pana przedstawię.
— Daj pokój — rzekł mieszczanin — ja jestem bardzo bojażiiwy. Dosyć mi na tem, aby mię tutaj cierpiano; skoro położę jakie zasługi, to mię moje czyny przedstawią, jak twierdzi grek pewien.
— Czyń pan co chcesz — odpowiedział Poulain — i zaczekaj tu na mnie.
Następnie przywitał kilku przechodzących.
— Na cóż jeszcze czekamy?... — spytał któryś z nich.
— Na pana — odpowiedział drugi.
W tej chwili wszedł do pałacu jakiś wysoki mężczyzna, słyszał on ostatnie wyrazy tajemniczych przechodniów.
— Panowie — rzekł — przybywam w jego imieniu.
— A!... to pan de Mayneville — zawołał Poulain.
— Otóż!... mam tu znajomych — pomyślał Briquet i wykrzywił twarz tak, że się zupełnie zmienił.
— Panowie, jesteśmy już w komplecie, przystąpmy zatem do obrad — rzekł znowu głos, który się dał słyszeć najpierwej.
— A!... brawo — powiedział Briquet — otóż i drugi: ten to jest pan Marteau, mój prokurator.
I znowu wykrzywił się inaczej z nadzwyczajną łatwością, przekonywającą, iż wielce wprawny był w grę fizyonomii.
— Chodźmy na górę, moi panowie — rzekł Poulain.
Pan de Mayneville szedł pierwszy.
Mikołaj Poulain udał się za nim, następnie szli obtuleni płaszczami a na końcu Robert Briquet.
Wszyscy weszli na zewnętrzne schody prowadzące pod sklepienie.
Robert Briquet postępował za niemi, mówiąc z cicha:
— Lecz gdzież u dyabła jest paź?



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Aleksander Dumas (ojciec) i tłumacza: anonimowy.