Czarna godzina/Tom II/III

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Tom II
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Przygoda wnuka, cierpienie córki, najrozmaitszego rodzaju uciski i troski, które go dotykały, zmusiły nareszcie starego Lubachowskiego, choć bez nadziei, aby się to na co przydać mogło, do szukania jakiegoś ratunku... pomocy...
O mil trzy od Lubachówki zamieszkiwał, przez grzeczność hrabią zwany, w istocie starego i dobrego rodu szlachcic, spokrewniony z książęty, u których on niegdyś był przyjacielem i sługą. Gdy, odziedziczywszy ten kawałek ziemi, Lubachowski przez miłość dla niéj, wyrzekł się spokojnego i szczęśliwego bytu, aby tu przyjść walczyć i pracować, książę dał mu był list, najgoręcéj go polecający hrabiemu Żarowskiemu.
Z listem tym długo się stary nie zgłaszał nawet do wielkiego pana, ale wreszcie, nie chcąc gardzić łaską księcia, pojechał w odwiedziny, wioząc tę rekomendacyą. Zastał tu rezydencyą daleko piękniejszą i na większéj stopie, niż była poczciwego jego księcia.
Przyjęcie jego nawet połączone było z pewnemi formalnościami. Stary hrabia prosił naprzód o pismo polecające, potém naznaczył audyencyi godzinę, naostatek nawet raczył prosić na obiad Lubachowskiego.
Z rozmowy przekonał się stary, że tu żelazna jakaś zapora dzieliła go od hrabiego i świata, do którego on należał. Nigdzie i nigdy mu się jeszcze tak uczuć nie dała różnica stanów. Hrabia był niezmiernie grzeczny, nie uchybił w niczém, nie okazywał nawet dumy jawnéj, ale obchodził się z Lubachowskim tak, jakby uważał go za istotę z innéj krwi i ciała, którą się można posługiwać i bawić, lubić ją, ale zawsze trzymając w przyzwoitém oddaleniu. Lubachowski nie potrzebował naówczas nic od hrabiego i późniéj tylko, aby mu nie chybić, jeździł niekiedy złożyć mu uszanowanie.
Hrabia, oceniając to umiarkowanie, trzymanie się z dala, nienarzucanie w niczém, niewymaganie niczego, lubił starego Lubachowskiego i okazywał mu życzliwość, któréj nie potrzebował dowodzić niczém.
Znane były stosunki hrabiego w stolicy, położenie dobre w najwyższych sferach i wpływy, jakie miał nawet u dworu. Naiwnemu starcowi zdawało się, że przez niego można-by może, w razie zagrożenia wygnaniem, coś wyrobić, jakiéjś łaski i ulgi się dopraszać.
Więc choć go każdy krok podobny bardzo wiele kosztował, po długiéj z samym sobą walce, Lubachowski postanowił pojechać do Żarnowa.
Nie był tam już od bardzo dawna, nie pewien nawet czy zastanie hrabiego, znając godziny, w których być mógł przyjętym, przeżegnawszy się, puścił do wysokich progów.
Znał on hrabiego tyle tylko, ile mu go poznać dały rzadkie i krótkie odwiedziny i opinia powszechna, jakiéj używał. Ze wszech miar był to człowiek nieposzlakowanéj zacności charakteru, wielkiego taktu w postępowaniu, słynący z tego, iż, nie szukając chluby, wiele dobrego czynił. Spełniał on wszystkie obowiązki obywatelskie, ale z drugiéj strony starał się być jak najlepiéj widzianym w sferach urzędowych i trzymał się zachowawczego obozu, aż do ustępstw pewnych z polskiego obyczaju, co mu za złe miano.
Hrabia na to nie zważał wcale.
Członek Izby panów, hrabia, był u wszystkich persona grata. W obozie narodowym niewiele czynny, niemal mu obcy, nie uchylał się od ofiar, jakich od niego wymagano, ale do czynnego udziału w obronie narodowości nie dawał się nakłonić.
Zresztą, o sprawie téj, która najgoręcéj drugich obchodziła, on nie mówił nigdy. Miał tysiące sposobów uniknienia zetknięcia się nawet z kwestyami drażliwemi, które-by go w jakąś oppozycyą, choćby najłagodniejszą i najlojalniejszą, popchnęły.
Przybywszy do Żarnowa, Lubachowski, przeciwko zwyczajowi, miał nawet pewną trudność, aby go przypuszczono do hrabiego. Hrabia był niedysponowany. Zapytano grzecznie Lubachowskiego, czy konieczném było widzenie się? w ostatku, gdy już miał odjechać, aby naprzykrzonym nie być, kamerdyner dał mu znać, iż... hrabia go przyjmuje.
Lubachowski znalazł go bladym, zmęczonym, uskarżającym się na zły stan zdrowia.
Rozmowa naturalnie dotknęła najdrażliwszéj kwestyi obecnéj. Starzec z boleścią odmalował położenie swoje, a choć o nic nie prosił, domyślić się było można, iż tu przyszedł szukać ratunku.
Długie najprzód milczenie nastąpiło po tych wyznaniach starego. Hrabia westchnął parę razy.
— Wyznam panu — rzekł wreszcie — iż nie rad mówię i słucham o kwestyach tych, które z rozporządzeń władzy wypływają. Chociaż-by one były najostrzejsze, najdotkliwsze dla nas... mam to przekonanie, iż je wywołuje konieczność, że w górze równie one bolą, jak nas... My sądzić o tém nie mamy prawa, bo nam danych braknie...
Lubachowski słuchał, nie rozumiejąc.
— Szanowny panie! — dodał hrabia — uczyń mi tę łaskę, nie mówmy o tém...
Osłupiał stary, ale, posłuszny, natychmiast przerwał ciąg dalszy użalań swych i krytyki. Hrabia zwrócił rozmowę na gospodarstwo, ceny zboża, stosunki zagraniczne, konkurencyą amerykańską i t. p. Lubachowskiemn to wszystko tak było teraz obojętném, iż, przesiedziawszy jeszcze minut kilka, wstał i począł się żegnać. Hrabia przeprowadził go aż do drzwi.
— Nie mogę się powstrzymać — rzekł, przybywszy do progu i podaną rękę Lubachowskiego cisnąc z lekka — abym panu nie udzielił rady... Stosunek mój z książęcym domem, który zachował tak miłe i wdzięczne o nim wspomnienie (stara księżna jeszcze niedawno mnie o was zapytywała), wkłada obowiązek ostrzeżenia pana... O téj kwestyi expulsyi, wygnań i t. p. nie należy mówić... potrzeba to znieść, a nie sądzić... To jeszcze nasze położenie pogorsza...
— Moje, panie hrabio, — odparł Lubachowski chłodno — już chyba się nie może pogorszyć, bo ja należę do tych, którzy na starość ukochaną ziemię porzucić muszą...
Hrabia cofnął się, jakby zetkniecie z człowiekiem proskrybowanym przeraziło go.
— Jakto? pan?
— Tak jest, ja.
— Otrzymałeś pan rozkaz?
— Nie jeszcze; ale nie ulega wątpliwości, iż mnie on czeka — rzekł Lubachowski. — Nie wiadomo może panu hrabiemu, iż córkę mam za bardzo wysoko postawionym urzędnikiem, jego excellencyą panem Treubergerem...
— Mój przyjaciel! Robert? — przerwał hrabia.
— Zięć mój... — dokończył Lubachowski; — wcale się jednak w moję sprawę mieszać nie chce i pomódz mi nawet próbować...
— To najlepszy dowód — podchwycił hrabia — iż nic uczynić się nie daje... że tu należy poddać się i milczéć... Nadewszystko milczéć...
Starzec, z głową zwieszona na piersi, stał długo.
— Do nóg upadam hrabiego — rzekł w końcu. — Ponieważ zapewne wkrótce kraj ten opuszczę, — dodał — żegnam pana hrabiego...
Skłonił się nizko. Gospodarz stał zmieszany.
— Nadzwyczaj mi przykro, że w tak smutnych okolicznościach się rozstajemy... Proszę wierzyć, że mi nadzwyczaj przykro...
Lubachowskiemu było przykrzéj pewno jeszcze. Siadł u bramy na bryczkę, dając sobie słowo, iż nie pojedzie już nigdzie ani się radzić, ani żalić. Lecz odosobnienie się to od sąsiadów i dawnych znajomych nie ochroniło go od najazdów z ich strony.
Rozeszły się wieści o stosunku jego z Treubergerem, który prawie wprzód ignorowano, o przybyciu córki i wnuka, o jego ucieczce i pochwyceniu. Obudziło to ciekawość, wiec się drzwi nie zamykały, ale zarazem widać było pewną obawę w zbliżaniu się do starca, który był zagrożony, a zatém podejrzany zapewne i źle widziany.
Na téj odwadze, któréj tyle dowodów dawali przodkowie na placu boju, w téj walce bezkrwawéj zupełnie wszystkim zbywało.
Nikt nie śmiał mówić, mało kto odważył się poruszyć, odegrywano obojętność, podziwienie. Sąsiedzi przyjeżdżali zwykle wieczorami, bawili krótko, słuchali, ruszali ramionami, lecz tak byli oszczędni w słowach, jakby one rozbrzmiéć miały i ich skompromitować.
Gdy piérwsze listy wygnanych zostały ogłoszone i biedni, niemi dotknięci, potrzebowali pomocy czynnéj, braterskiéj, jeśli nie dla zmiennego losu, który zmienić się już nie mógł, to dla ulżenia w wykonaniu; wszyscy się usuwali aby nic nie miéć wspólnego z nieszczęśliwymi, jakby oni ich mogli zarazić swą niedolą. Jeden Lubachowski wcale się nie troszczył o to, co o nim powiedzą i jak go zapiszą...
Ostatni grosz wysłał przez Dydaka dla nieszczęśliwéj braci; zakupił odzież i obuwie, wszystko, czego biedni potrzebować mogli, i rozdawać polecił.
Postępowanie to wywołało zdumienie wielkie, a ostrożniejsi mieli sobie za obowiązek ostrzedz starca, że tém los swój pogorszyć może i okazać się niechętnym... w chwili, gdy właśnie o pobłażanie i łaskę powinien się był starać.
— Nie mam nic do stracenia... — odparł przestrzegającym go po cichu i ostrożnie. — Spełniam obowiązek chrześciański, nigdzie i nikt za złe mi tego wziąć nie może...
To przerażenie i tchórzowstwo tam, gdzie męztwo było obowiązkiem, gdyby nie czyniło wrażenia nader smutnego, wydało-by się niemal śmieszném...
Lubachowski nie odebrał żadnéj wiadomości od córki o wnuku przez czas dosyć długi, ale téż ów zapowiedziany wyrok wygnania, który go miał dotknąć, nie przychodził.
Stary miał czas przygotować się do opuszczenia Lubachówki. Należało ją sprzedać koniecznie... Czerwiecki czynnie się tém zajmował, ale kupca oprócz Niemców, nie było...
— Ja-bym nabył — mówił jeden kapitalista — bo to nawet niezły jest chłapeć ziemi i niezgorzéj zagospodarowany, ale nabywanie ziemi po wygnanych zwraca oczy... Gotowi za to prześladować... Wiadomo, że oni chcą, aby ziemia przechodziła do Niemców... Notują zaraz, kto im przeszkadza... Na co się mam narażać...
Starania były próżne, zniżenie nawet ceny nie zdołało pociągnąć. Czerwiecki przybywał co tydzień.
— A cóż, doktorze, kupiec?
— Nie mam żadnego... — było zwykłą odpowiedzią. — Jeżeli pan chcesz Niemca, dam ich dziesięciu, poczynając od sąsiadów Frejera i Brausego, którzy się już do mnie zgłaszali.
— Niemcowi! za nic w świecie! — przerwał Lubachowski. — Nieubłaganymi oni są dla nas, obowiązkiem naszym być niezłomnymi. Wprawdzie na stare lata może mi zabraknąć dachu nad głową i chleba, ale — Bóg łaskaw... Rodzina książąt, któréj służyłem długo, da mi, spodziewam się, przytułek.
Czerwiecki nie namawiał.
Lubachówka, przez długie lata bardzo pracowicie i troskliwie zagospodarowywana, nęciła wielu; ale obawa jakaś odpędzała od niéj.
Stary z niecierpliwością oczekiwał katastrofy; każdy turkot w dziedzińcu, każdy posłaniec z listem, zdawał mu się oznajmywać ów wyrok nieunikniony.
Ekonomowa codzień prawie jeździła do miasteczka na zwiady i powracała z niczém. Huba z wielką przykrością postrzegał, że się coraz zbliżała poufaléj do Riedla, który, choć teraz unikał wspominania o niéj, cały żył nią zajęty. Dawna swoboda, z jaką się w Hoteliku Poznańskim zabawiano przy piwie i bilardzie, pod naciskiem smutnych teraźniejszych stosunków zmieniła się w podejrzliwe milczenie i nieufność, wystrzegano się gospodarza, i nieledwie powiedziéć było można, iż jedni drugich się obawiali.
Baur siedział milczący, Plowe mówił o rzeczach obojętnych, a gdy Solinger, zbyt otwarty, zagaił co o stanie obecnym, rozpierzchali się wszyscy...
Bardzo wielu Niemców w sąsiedztwie, mających nabytą własność, którym dotąd było niezbyt źle, tak jak było, obawiali się, aby stan kraju w ogóle się nie pogorszył.
Godzili się oni z Solingerem na to, że są ognie, których poruszać nie trzeba, aby ich nic rozżarzyć niezręczném gaszeniem. Nie każdemu to dogadzało, że ze spokojnego rolnika miał się przedzierzgnąć na wojownika i stać dzień i noc na czatach. Trudno było wymagać miłości po tych, którym się nielitościwie dojadało. Modus vivendi, wyrobiony latami, był znośnym, w przyszłości zapowiadały się nieprzebłagane nienawiści... Z dnia na dzień ci, co się znali dawniéj, stawali się sobie obcymi.
Kilku tylko takich, jak Frejer i Brause, spekulantów, którzy myśleli o tém, aby zarobić i na patryotyzmie, i na nieszczęściu cudzém, cieszyło się i poruszało w mętnéj wodzie.
Frejerowi Dydak spać nie dawał. Nie obawiał się on jego denuncyacyi w sprawie przemytnictwa, bo gotów był wszystkiemu, aż do podpisu własnoręcznego, kłam zadawać, zarzucając fałsz dowodom, podyktowanym nienawiścią; ale się lękał gwałtowności Dydaka, który mógł; zrozpaczony, wprost na życie jego godzić.
Znakiem najgorszym było, że od tego dnia pamiętnego, gdy się spotkał na drodze z Miną, znać jéj już nie chciał. Posyłała do niego z ustném zaproszeniem, pisała po niemiecku. Zdobyła się na liścik niby po polsku — nic nie pomogło. Dydak ani odpowiadał.
Niemka, która w tém wszystkiém widziała tylko uśmiechające się jéj małżeństwo, przeklinała wuja... a może i więcéj jeszcze kogo... Poprzysięgała zemstę niewiernemu.
Dydak téż zemstę nosił w sercu, ale krył się z nią i odkładał. W tém oczekiwaniu czas to płynął powoli bardzo, to biegł z nieznośnym pośpiechem. Nowego nie przychodziło nic, aż jedną pocztą parę słów od córki odebrał stary, która donosiła mu, że spodziewa się powrócić rychło.
Lubachowskiego więcéj to zgryzło, niż pocieszyło. Ofiar dla siebie nie wymagał; a po rozmyśle, i wnuka-by się był wyrzekł, byle mu nie złamać karyery. Co z nim było począć?...
W kilka dni potém, powracająca z miasteczka, ekonomowa, zamiast wysiąść na folwarku, wprost, jak stała, wpadła do starego pana. On i wszyscy teraz byli do tego przywykli, że gdy przychodziło co nowego, — pewnie nic z sobą pocieszającego nie przynosiło. Pośpiech, z jakim Krzysia biegła do starego pana, zatrwożył go. Ale na twarzy jéj nie było ani smutku, ani niepokoju, raczéj jakieś zdumienie i poruszenie nadzwyczajne.
— Cóżeś tam takiego przywiozła? — zapytał stary.
— Sama nie wiem... — odparła Krzysia — nie chce mi się wierzyć tému, co przywożę...
— Jeżeli co dobrego, i ja nie uwierzę — rzekł stary — ale cóż to jest?
— Metryka pańska się znalazła!... — zawołała Krzysia.
Spodziewała się niepomiernéj radości. Lubachowski, nie ruszając się z krzesła, głową potrząsnął.
— Co bo pleciesz... nie może być! — zamruczał — bałamuctwo jakieś... Powiadam ci, to być nie może...
— Jakże nie może, kiedy mi sam ksiądz dziekan to oznajmił — dodała Krzysia — że, dni temu kilka, dostał dotąd nieprzeglądany zeszyt, w którym proboszcz zapisywał w krótkości metryki, i w nim znalazł, pod tym rokiem, który właśnie przypada na wiek pański, zapisaną metrykę Grzegorza-Jacka Lubachowskiego, syna Tadeusza-Ignacego i Melanii ze Zgórskich...
Dotąd ostygły i oniemiały starzec, ręce podniosłszy, uderzył w nie.
— A toć cud chyba! — zawołał — bom ja prawie pewien był, że się tu nie urodziłem, anim był chrzczony... Gdzież? jak?
To mówiąc, Lubachowski, drżący począł wołać chłopaka, Tomka, aby mu przygotował ubranie.
— Moja Krzysiu — zawołał — niech mi jakie konie założą; pojadę sam się przekonać! To mi się w głowie nie mieści.
— Proboszcz sam powiada, że nie wié, jak mógł to dotąd prześlepić, bo dziesięć razy te arkusze metryk przepatrywał, a nie widział nic...
Stary pomrukiwał coś niezrozumiałego; Krzysia bladła i rumieniła się.
— Jeżeli pan chce jechać, niechże z sobą weźmie Dydaka — rzekła — bo ja samego nie puszczę.
— A co mi się ma stać? — rozśmiał się trochę weselszy Lubachowski — ja się już niczego nie boję...
Krzysia pobiegła konie kazać zaprzęgać i Dydakowi sposobić się do towarzyszenia panu. W całym dworze z tą nowiną radosną wstąpiła w serca otucha, choć losu to nie zmieniło nikomu: ani Dydakowi, ani Chodzibojom.
— Z nami niech robią, co chcą, byle nasz stary mógł tu pozostać — mówiła Krzysia. — Młodsi zniosą, co Bóg zsyła...
Radość, któréj doznał Lubachowski, była krótkotrwałą. Rozbierał w myśli wszystko, co o sobie i swéj młodości wiedział, i nie mógł uwierzyć w metrykę. O ile sięgnął pamięcią, nie słyszał nigdy, aby rodzice jego dłuższy czas tu przebywali! nieboszczyk Jan-Nepomucen nigdy o tém nie wspominał.
Zaszła nareszcie najlepsza bryka, umieszczono starego na wygodnéj poduszce — pojechał. Dydaś objął miejsce przy woźnicy na koźle.
Kazał stary wprost jechać na probostwo. Zobaczywszy go, ks. Roman wyszedł naprzeciw niego do ganku, ale i na jego twarzy więcéj było jakiegoś pomieszania niż wesela.
— Wiem, co was do mnie sprowadza — rzekł z cicha. — W istocie, znalazłem zapisaną metrykę waszą, to nie ulega wątpliwości, ale...
Głową potrząsał.
— Chodźmyż to cudo zobaczyć — odezwał się Lubachowski.
W pokoju, w którym dziekan pracował, na stole znajdował się zeszyt sinego grubego papieru, zapisanego bladym bardzo atramentem. Na połowie stronicy, wśród innych, stała tu notatka, po łacinie wpisana i niepodpadająca wątpliwości.
Lubachowski wziął arkusz w ręce drżące, wlepił w niego oczy i szepnął księdzu tak cicho, iż głosu jego cokolwiek daléj stojący nie był-by mógł usłyszeć.
— Metryka ta chyba późniéj wpisaną została.
— Zkąd wniosek? — zapytał dziekan.
— Stoi tu przecież Jacek — rzekł, przypatrując się Lubachowski.
— Nosicie to imię — dodał proboszcz.
— Tak jest, tylko nie od chrztu — rzekł Lubachowski, ale dopiéro od bierzmowania. Na chrzcie sobie przyniosłem imię Grzegorza, a pobożność matki, która miała szczególne nabożeństwo do świętego apostoła Rusi, skłoniła mnie, iż przy bierzmowaniu wziąłem to imię.
Dziekan milczał... Wkrótce téż i Grzegorzowi papier wypadł z ręki, pogrążył się w myślach.
— Zagadka to jest, zagadka — przerwał milczenie ks. Roman. — Nie umiem jéj wytłómaczyć inaczéj, jak późniejszém wpisaniem metryki i nieostrożnością tego, co ją zaregestrował... ale, nic ujmuje jéj to autentyczności... Spisywano pewnie z popalonych arkuszy, a kopista, znając was, dopełnił, co mu się zdawało potrzebném.
— Nie rozumiem — dodał stary — lecz cud ten łaski Bożéj nade mną przyjmuję... Będziesz więc, ojcze mój, łaskaw, wydać mi z mocy tego metrykę, którą ja może od wygnania się obronić potrafię. Cieszy mnie to dla siebie, ojcze łaskawy, ale więcéj jeszcze dla córki, zięcia i wnuków. Sit nomen Domini benedictum.
Dziekan uścisnął go rozrzewniony. Starał się radość, jakiéj doznawał, przelać w starego, lecz ten, jakby nie dowierzał szczęściu swojemu, pozostał zamyślony i smutny.
U dziekana zabawiwszy, dopóki go ten nie nakarmił i nie napoił, potrzebując spocząć nieco i chcąc widziéć Hubę, Lubachowski kazał zajechać do Poznańskiego Hotelu. Z towarzystwem, które się tu zbierało, nigdy nie był w takich stosunkach, aby go potrzebował unikać. Znali wszyscy dziedzica Lubachówki, jako spokojnego człowieka i, o ile Niemcy Polaka mogli, szanowali. Ceniono w nim pojednawczego ducha. Tłómaczył i uniewinniał urzędników, których drudzy potępiali.
— Cóż oni winni? — mówił — spełniają rozkazy, to ich obowiązek... Nie winne są nożyce, że krają, ale ręka, co je trzyma.
Od rana już wiadomość o metryce Lubachowskiego, przez samego dziekana rozgłoszona, rozeszła się była po miasteczku. Cieszyli się nią niemal wszyscy.
Tylko przybyły późniéj Frejer i Brause powitali ją, po krótkiém osłupieniu, wykrzyknikiem gwałtownym: Schwindel!
Ani jeden, ani drugi, wierzyć w to nie chciał, aby się metryka znaleźć mogła; gotowi byli posądzić wszystkich raczéj, niż temu uwierzyć.
Milczenie znaczące, jakiém wykrzyk ten został przyjęty, dało wszakże Frejerowi do myślenia, i daléj już nie rozgadywał się o tém.
Pomiędzy nim a Brausem nastąpiła cicha, niespokojna narada, po któréj ukończeniu pozostali chwilę jeszcze, przysłuchując się rozmowom. Brause rozpoczął dowcipkować i prześmiewać się z popłoszonych Polaków. Frejer mu pomagał śmiechem, lecz że im jakoś ani odpowiadano, ani ich słuchano pilnie, napiwszy się piwa, oba razem hotel opuścili.
Nadchodzący późniéj Baur, przyjął nowość, którą tu znalazł, milcząco i surowo.
Riedel, niezmiernie zdziwiony, uradowany, nie krył się z tém, iż go cieszyło to, co pięknéj ekonomowéj wielką radość sprawić musiało.
Nikogo to nie zdumiało, gdyż wszyscy byli przywykli do jego afektów dla młodéj pani, nie znajdując już w nich nic zdrożnego, bo Riedel nie zbliżał się do niéj ani więcéj, ani natrętniéj, niż w pierwszych chwilach.
Plowe, który się o tém najpóźniéj dowiedział, wysłuchał opowiadania, zacinając usta, i rzekł po namyśle, iż metrykę tę widziéć musi.
Prawdziwą radość z tego miał Huba i jego córka. Ojciec rachował na to, że Rózia zyska na obcowaniu z ekonomową, któréj wpływ miał za bardzo zbawienny, a zatrzymanie się w Lubachówce starego zapewniało, że i Krzysia w niéj zostanie.
Lubachowskiego powitał Huba uroczyście, chciał go nawet dla odpoczynku umieścić w osobnéj izdebce, ale stary nie przyjął tego i usiadł między Niemcami, aby nie dać pozoru, że ich unika. Miał i tę delikatność, że rozmowy o drażliwém owém prawie nie począł i nie okazał się im zmienionym w niczém.
Dopiéro przybycie Solingera to milczenie przerwało. Solinger, swoim obyczajem, zaraz otworzył się ze swém zdaniem, surowo sądząc niepotrzebne, według niego, drażnienie.
Lubachowskiemu nie wypadało się mieszać do tych rozpraw, których i urzędnicy przybyli uniknąć byli radzi, gdy koczyk stary, wszystkim znany, zatoczył się do ganku, i z niego wysiadł mężczyzna lat średnich, na krótkich nogach, z głową zadartą, rumiany, zuchwałego wyrazu, z włosami do góry zaczesanemi. Maleńki nosek, siedzący niezgrabnie w środku szerokiéj twarzy, i usta z wargami mięsistemi, dawały mu fizyognomią dziwaczną. Wyjrzawszy okném, Solinger skrzywił się i rzekł głośno:
— Herr Lubicz!
Drzwi się otworzyły i hałaśliwie dosyć wszedł tak nazwany, obywatel z sąsiedztwa, który, wejrzeniem towarzystwo ogarnąwszy, odezwał się po niemiecku:
Hab die Ehre!
Nie było z czego, ale Lubicz śmiał się, mówiąc to; rzucił czapkę na stoliczek, zdjął palto i podszedł, ręce zacierając, przywitać Lubachowskiego, który zimno mu się pokłonił.
Najpierwszą rzeczą było kazać sobie podać wódki, skarżąc się na chłód przejmujący. Nikt jakoś ani się do niego zbliżał, ani go zaczepiał, i pan Gabryel Lubicz sam się zwrócił do pana Plowe.
— Nie słyszał pan? cóż tedy? co? kupuje rząd nasze majątki? Pan wié, ja oświadczyłem otwarcie, że Dębinę i Samołazy gotów-em sprzedać. Dla kolonizacyi niéma nic nadto dogodniejszego. Powinni mi dobrze zapłacić. Ja tam w ten patryotyzm, trzymający się ziemi, nie wierzę; u mnie on w sercu. Ja się cieszę z tego, że rząd nabywa i uratuje szlachtę, jak Boga kocham; tylko niechaj dobrze zapłaci, ja znajdę gdzie sobie ziemię kupić.
Milczeli wszyscy, nikt ani mu przeszkadzał, ani go słuchał. Lubicz ciągle oczyma napróżno szukał potakiwania i konfirmacyi. Niemcy stali milczący, Lubachowski po cichu coś mówił z Solingerem.
Plowe, do którego się potém zbliżył Lubicz i usiadł przy nim, trochę się odsunął, wziął kufel w ręce i, rozmowy nie poczynając, piwem i fajką mocno był zajęty.
Podrażniony tém, że nie znalazł tu spodziewanéj sympatyi dla swych przekonań, Lubicz wprost się obrócił do starego.
— A pan dobrodziéj co na to?
— Ja? nic — rzekł Lubachowski krótko.
— Podobno i panu kazano wyjeżdżać? — zapytał Lubicz.
— Dotąd, nie — odezwał się stary.
— Już co do tego — dodał Lubicz — jak ono jest, to jest, twardy orzech do zgryzienia dla wielu, ale cóż tu w tém dziwnego! Każdy rząd ma prawo tych, co mu się nie podobają, pozbywać. Ja nawet, przyznam się, robotnika niemieckiego wolę...
Poruszył ramionami.
Wszyscy milczeli. Lubicz się uśmiechał.
— Kolonistów, słyszę, myślą sprowadzać ze Szlezwigu i Holsztynu. Dotąd u nas pastorów i kirch jak nie było; nie wiem co księża powiedzą, bo się z tego przymnoży!!
Począł się śmiać.
— Ja jestem za swobodą sumienia; u mnie taka dobra kircha ich, jak nasz kościół, a fanatyzmu będzie mniéj.
Trwało ciągle milczenie. Lubicz się postrzegł, że i ta próba zawiązania rozmowy, a popisu ze swą lojalnością, nie udała się. Przerwał więc apologią protestantyzmu i powrócił do ceny majątków.
— Ja się spodziewam za Dębinę i Samołazy wziąć dobre pieniądze — rzekł. — Wiem, że mnie panowie bracia szlachta będą prosekwowali za to, że się ziemi pozbywam. Głową muru nie przebiję, wolę ofiarować, niż być zmuszonym sprzedać, gdy długów się przymnoży, a tu gospodarować niéma sposobu, chyba Niemcowi któremu dadzą pieniądze na trzy procent, gdy ja ich pięć płacić muszę. Darmo się opierać; kto nie obce wyjść z torbami, musi sprzedać.
I na to wyznanie wiary nikt mu nie odpowiedział. Solinger tylko, wpatrzywszy się w wesołego i rubasznie się poruszającego Lubicza, wtrącił:
— Podobno pańską Dębinę i Samołazy, jak słyszałem, już od lat kilkuset posiadała rodzina. Nie będzież panu żal tę ziemię, na któréj się urodziłeś, te miejsca w których żyli rodzice i dziadowie, na ostatek i ich groby sprzedawać!!
— Ja tam w te sentymentalizmy się nie wdaję — odparł Lubicz. — Jestem ojcem familii, potrzebuję dzieciom zostawić majątek, sam téż wolę miéć sto tysięcy talarów czystych, niż dwakroć zaszarzanych. Chciałem sprzedać swoim, nikt nie daje ceny poczciwéj. Dębina i Samołazy, od siebie rzucając, warte trzy kroć sto tysięcy talarów.
Plowe począł głową poruszać, a Solinger się rozśmiał głośno:
— Rząd przepłacać nie myśli — rzekł.
— Ale ba — podchwycił Lubicz — ja mam na nich długu dwakroć sto tysięcy, a mnie musi zostać sto. Chce je rząd miéć i zyskać dobry przykład, niech zapłaci trzykroć. Co to znaczy dla niego? Fiskus ma papieru dosyć...
Wstał i począł się przechadzać.
— Ja jestem piérwszy, który sam ofiaruję swój majątek — dodał — ale ja się wyniosę ztąd. Żona popłacze trochę, na beksy zważać nie myślę.
Wielomówność Lubicza, która dobrze stan jego duszy niespokojny malowała, cynizm, z jakim się wyrażał, maxymy, które głosił, u nikogo nie znalazły dobrego przyjęcia. Odwracali się wszyscy, nie słuchano go, musiał zamilczéć, ale czoło mu się fałdowało. Zbliżył się do bilardu, jakby do gry dwóch młodych kancelistów chciał się przyłączyć — i tu go téż przyjęto zimno. Pozostawał mu Huba, do którego się zwrócił prosząc go o przekąskę.
— Co pan rozkaże? — zapytał gospodarz, z niezbyt wielką ochotą służenia mu. — Nie wiem, czy ja pana potrafię zaspokoić, bo pan dobrze jeść lubi, a moja kuchnia nie wykwintna.
— Daj, co masz — rozśmiał się Lubicz, połechtany tą obawą Huby — wiem, że nie jestem u Kurnatowskiego i wymagać nie będę; głodny jestem.
Lubachowski korzystał z chwili téj i zebrał się do odjazdu. Dydaś téż, już niespokojny, po kilkakroć do izby zaglądał, a konie zaprzężone stały. Stary pożegnał się ukłonem z przytomnymi i wyszedł. Lubicz, który do niego miał żal, iż go zbył milczeniem, po wyjściu, zajął jego miejsce, i począł żartować.
— Ten także, rad nie rad, swoje Lubachówkę będzie musiał sprzedać, ale kto to dziś kupi? Niemcowi nie zechce sprzedać... nie wolno!!... Terroryzm... Szczęściem, że zięcia ma wysoko położonego i ten mu zginąć nie da. Gdyby tak inny był człowiek, sobie i drugim teraz przydał-by się przez Treubergera. Kazał-by sobie zapłacić, coby chciał; ale to purytanin! panie! purytanin!!
I Lubicz śmiał się, pijąc drugi wódki kieliszek.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.