Czarna godzina/Tom II/II

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Czarna godzina
Tom II
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1888
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Nieprawdopodobném mogło się wydawać, co się działo w Lubachówce, temu, co na oczy swe tego nie oglądał. Jedna biedna córka chłopska, ruchawe, nic nieznaczące stworzenie, w skromnym przyodziewku, poruszało tu wszystkiém, i można było powiedziéć, niewidzialnie wszystkiém rządziło.
Stary miał to najmocniejsze przekonanie, iż, nic poradzić nie mogąc należało z godnością i powagą znieść cios, który miał uderzyć. Nie czynił więc nic i o nic się nie troszczył. Torba dawna myśliwska z borsuka, kij sękaty, buty kozłowe, stały przygotowane do drogi.
Dydak miał mu towarzyszyć... Co się tyczé Chodziboja i jego żony, stary dawał im zupełną swobodę rozporządzania sobą; a jeżeli-by i oni wygnanymi być mieli, gotów był... dzielić się z nimi, nie wiążąc ich, swym losem.
Co miał począć z sobą — nie wiedział.
Sądził, że najlepiéj-by mu było nabyć choć mały kawałek ziemi; ale ceny jéj w Królestwie nie wiedział; potrzeba téż było ściągnąć na to odpowiednie fundusze... Z bólem serca, ten ostatni szmatek z posiadłości swéj rodziny on sprzedać był zmuszony... Zrezygnowanym się czuł i na to, byle go dał w ręce polskie... O ile mógł i umiał, rachował co wziąć może, ile na tém ciężyło długów i co mu pozostać miało.
Rachunek najpomyślniejszy okazywał, że Lubachówka z inwentarzem nie mogła dać nad kilka tysięcy rubli. Było to niczém wobec najskromniejszych wymagań starca. Przewozić się było niepodobieństwem, wszystko więc, począwszy od stołka i miski, kupować musiał. Nędznéj chaty nie było czém wyposażyć... Nie potrzebował wiele, ale on, Dydaś, służba stara... gdzie to było pomieścić, jak przekarmić?
Drugiego dnia zaraz Treubergerowa, która nie brała posagu, oświadczyła ojcu, że choć z bólem serca, musi na niego spaść ciężarem wraz z Grzesiem, bo ani złamanego szeląga od męża z domu wziąć nie chciała...
Stary bardzo to postanowienie pochwalił, nie przyznając się, iż dzielić się czém nie było. Gotówki w domu nie miał nad kilkaset marek, a małe rachunki do spłacenia...
Wieczorem zawołał Dydasia.
— Jedź do pana Czerwieckiego — rzekł mu — i proś, aby przyjechał do mnie. Powiédz, że interes jest pilny...
Dydak mu się do kolan pokłonił.
— Niech pan przebaczy, że ja się mieszam — odparł — ale poco pan się ma śpieszyć, kiedy tu pośpiech może sprowadzić straty. Jeszcze rozkazu żadnego niéma; ekonomowa pilnuje, jeździ codzień, wié wszystko. A nuż się metryka znajdzie?...
— Nie ucz-że mnie rozumu — odparł stary — proszę ja ciebie, i jedź do Czerwieckiego.
Dydaś zamilkł.
— Dla pana wszystko to się szczęśliwie skończy... — zamruczał napróżno, oczekując słowa od niego. — Wszyscy mówią, że to nie może być, ażeby pana wypędzać śmieli...
Stary i na to nic odpowiedział, tylko, po namyśle kazał znowu wołać do siebie ekonomowéj, ale jéj w domu nie było. Od rana się znajdowała w miasteczku.
Lubachowski, milczący, do córki powrócił. Całe jego usiłowanie zwrócone było na to, ażeby ją skłonić do powrotu do domu. Ona upierała się przy ojcu pozostać. Wszystko było w zawieszeniu...
Krzysia z miasteczka dopiéro przed nocą powróciła; mąż czekał na nią, sam, z wielkiéj troskliwości o swą Krzysię, zgotowawszy obiad z pomocą sługi i przygrzewając go ciągle. Krzysia skoczyła z wózka na jego silne ręce, które ją, chwilę podniosłszy, postawiły na ziemi.
— Lubko moja! ty mi się zamęczysz! Co słychać? — zapytał Chodzibój.
— Głowa mi się zawraca... — odparła ekonomowa. — Nic się dowiedziéć nie można... Riedel, który mi służy, powiada, że żadnego jeszcze rozkazu niéma. Stary Plowe, w którym litość zdołałam obudzić, nie każe mi się łudzić... powiada, że to nieuniknione, jeżeli się nie znajdzie metryka... A! metryki! metryki téj!
Krzysia obejrzała się i zamilkła.
Weszli do izdebki folwarcznéj, w któréj kanarek opuszony w klatce się trzepotał.
— Czerwieckiego dziś powołał nasz stary — dodał Chodzibój — choć mu tu serce przyrosło do tego kąta... gotuje się sprzedać... Czerwiecki ocenił Lubachówkę i inwentarze, które mu sam pokazywałem... obliczył długi nasze i obrachował, że nam nie pozostanie nad mizernych kilkadziesiąt tysięcy marek. Rąk nie będzie za co zaczepić, a Treubergerowa i jéj syn przybyli tu bez grosza... i dla nich potrzeba... To nędza będzie...
— Gorzéj niż nędza — dodała Krzysia — bo tyle zostanie, że ani z głodu przytém umrzéć, ani żyć nie będzie z czego.
Poruszył ramionami.
— Czerwiecki ocenił Lubachówkę, jak należało, to prawda — mówił daléj Chodzibój — ale Frejer dał-by daleko więcéj.
— Stary Niemcowi nie sprzeda, choćby mu złote dawał góry! — przerwała Krzysia — niech Bóg uchowa, aby się to jemu dostać miało...
— Jakież ty masz nadzieje? — zapytał mąż, sam zastawiając jéj do stołu.
— Ja? nadzieje? — odparła Krzysia — jedyne w tém, że... Niemiec, który się we mnie rozmiłował, znajdzie jakiś środek ratunku... Jaki? nie wiem... Każe mi się czegoś spodziewać.
— Kłamie — rzekł Chodzibój — bądź z nim ostrożna...
Krzysia uderzyła go po ramieniu.
— Bądź spokojny — odparła. — Poślą jegomości na wygnanie, pojedziemy z nim.
— Aby mu być ciężarem! — odparł ekonom — a na co mu się przydać możemy, kiedy gospodarstwa miéć nie będzie.
— My téż tu zostać nie możemy — odezwała się Krzysia — ja-bym tu nie wyżyła.
Gospodarz krzątał się, posługując żonie, która, zatopiwszy się w myślach, milczała. Po długim spoczynku takim, cicho spytała o Dydaka. Na dni kilka przedtém, ona — bo ona tu teraz poruszała się jedna — powołała przed siebie obwinionego o to, że siostrzenicę Frejera bałamucił, albo ona jego.
Na piérwszą o tém wzmiankę Dydak się rzucił gniewny...
— Co? co? — zawołał — Niemka miała-by mnie się podobać, a ja do Niemki przystać! To dopiéro!
— Waćpan sam siebie nie znasz i nie wiész, co robisz — odparła Krzysia. — Mina, piękna dziewczyna i zepsuta, wié, jak się przypodobać i ująć: ty się nie spostrzeżesz, jak z ciebie co zechcą, wyciągną, a i samego zwiążą...
Skrzywił się Dydak.
— Pani mnie masz za małoletniego — zawołał — za...
— Ja cię mam za bardzo dobrego i poczciwego człowieka — dodała ekonomowa — ale nie masz siły iść w zapasy z takim Frejerem i jego siostrzenicą. Waćpan ją uczysz po polsku... a popadniesz w niemiecką niewolę.
— Jako żywo w nic nie popadnę, ani się ich boję — odparł Dydak.
Krzysia się rozśmiała tylko. Przestroga jéj poskutkowała; Dydak począł się miéć na baczności, ale ostrożność jego trwała tylko dni parę i Niemka ją wprędce uśpiła.
Ażeby odmalować stan duszy biednego Dydaka, dość powiedziéć, iż żałował i bolał, że Polką się nie urodziła.
W ciągu tych kilku dni, w Lubachówce nic się na pozór nie zmieniło, a w rzeczy saméj zagmatwało się wszystko w dziwny sposób. Treubergerowa siedziała z synem, w którym stary dziadunio rozkochał się, i serce mu się krajało, że go przy sobie zatrzymać nie mógł, bo nie pozwalało sumienie.
Z Berlina dzień w dzień nadchodziły to groźne, to błagające listy męża, który całego swojego wpływu musiał użyć, aby Grzesia urlop, przedłużony samowolnie, chorobą wytłómaczyć. Spodziewano się codzień, co godzina, jak piorunu spadającego rozkazu wydalania, który nie nadchodził. Krzysia zaręczała, że się to przeciągnie... a może Pan Bóg nieszczęście odwróci...
Treubergerowa, przekonana, że wykonaniu prawa nikt się niczém nie potrafi oprzéć, nikt wyprosić, że mąż jéj nie uczyni najmniejszego kroku, nie poruszała się od ojca, aby być przy nim w godzinie strasznéj katastrofy.
On i ona, siedząc tu teraz z tém oczekiwaniem wyroku w sercu, rozpamiętywali piérwsze lata, żegnali się ze wszystkiém, co ich otaczało...
Grześ, który czuł, że w jego przyszłém przeznaczeniu zajść musiała zmiana zupełna, po całych dniach się uczył po polsku...
Z Berlina w końcu listy i wiadomości nadchodzić przestały.
Matka nie obawiała się nic dla syna, chciała choć jego miéć swoim.
Grześ nie spowiadał się przed nią, że, jako wychowaniec szkoły, do któréj był wpisany, niemal dezerterem się stał, na termin nie powróciwszy. Spodziewał się razem, że ojciec go od następstw zuchwałéj samowoli obroni. Matka nie rozumiała ani doniosłości tego kroku, ani niebezpieczeństwa, na jakie się narażał. Spokojnie więc było w Lubachówce, na pozór przynajmniéj, gdy jednego dnia, około południa, wpadła zmęczonemi końmi powracająca z miasteczka ekonomowa i, nie zrzuciwszy z siebie nawet przyodziewku, pobiegła do Treubergerowéj, która się tu w jednym ciasnym pokoiku mieściła.
— Jéjmościuniu — zawołała od progu zadyszana — jéjmościuniu, na miłość Boga... niech się panicz schowa, albo ucieka. Z miasteczka jadą po niego, jak po dezertera... nie wiem kto, żandarmy, czy coś!
Z krzykiem matka rzuciła się, wołając na głos syna, który z książką chodził po bawialnym pokoju. Słysząc wołanie, nadbiegł Grześ.
Na pierwszą wzmiankę o sobie i niebezpieczeństwie, pocałował matkę w rękę, pochwycił czapkę, i rzucił się uciekać. Ekonomowa go ledwie czas miała chwycić za połę.
— Chodź pan ze mną — zawołała — mój mąż was lepiéj skryje, niż wy sami... Złapaliby-was natychmiast...
Nie czekając dłużéj, nie naradzając się, Grześ dał znak ekonomowéj, że się na to zgadza i, nie żegnając starego, razem z nią zniknął za węgłem dworu. Zaledwie wybiegł z pokoju matki, która się z załamanemi rękoma na kanapę rzuciła, gdy stary Lubachowski wszedł, zaniepokojony hałasem.
— Gdzie Grześ? co się z Grzesiem stało! — zawołał — widziałem go biegnącego przez dziedziniec z ekonomową.
— Z miasteczka dano znać — odparła rozżalona córka, — że po niego, jak po dezertera, przysłano żandarmów. Wiem, komuśmy to winni: mój mąż wskazał, gdzie się znajduje.
Stary ręce załamał.
— Cóż poczniemy? — zawołał.
— Co? niech choć on ucieka, niech ja zachowam choć jego jednego... z tobą razem przejdziemy granicę i pozostaniemy przy tobie.
Stary zwiesił głowę na piersi.
— Maryniu moja — rzekł — ale to niepodobieństwo! mnie wyganiają, a jego chwytać będą... Na żądanie będzie wydanym... Nie zdołamy go ukryć... Jakiż go los czeka!
— Jakikolwiek bądź... byle Niemcem nie został... niech się błąka, niech, pracując, głodem mrze, ja na niego gotowam pracować także... byle pozostał dzieckiem mojém, wnukiem twoim... Treuberger ma syna... drugi należy do mnie. Nie jest-że to sprawiedliwość?
Nie odpowiedział nic drżący Lubachowski, gdy w dziedzińcu zatętniało. Wyjrzeli oknem... Na dwóch wozach przybyli żandarmi wysiadali przed folwarkiem... Chodzibój i Dydak ich przyjmowali. Widać było bieganie około budowli, po dziedzińcu. Wojskowi weszli do folwarku.
Niewiele czasu upłynęło, gdy Dydak, zmuszony, przyprowadził ich do dworu. Tu, ani się zgłosiwszy do gospodarza, wysłany wojskowy natychmiast poszukiwania rozpoczął. Szczęściem, zawiadomiona Żabska, mundur, płaszcz i suknie Grzesia miała czas pochować, tak, że po dezerterze śladu nie zostało.
Starszy nad wysłaną garstką żandarmów zażądał widzenia się z panem domu. Był to mężczyzna z ogromnym wąsem, barczysty, z twarzą czerwoną, a brwiami rozrosłemi krzaczysto. Przemówił do Lubachowskiego po niemiecku.
— Ja nie rozumiem dobrze niemieckiego języka — rzekł zwolna stary — i żałuję, że panu odpowiedzieć nie mogę...
Oczekiwanie trwało krótko; wąsaty podoficer, jakby się namyśliwszy, odezwał się po polsku, z akcentem, który świadczył, że języka tego rzadko używał.
— Gdzie jest wnuk pański, Grzegorz Treuberger?
— Nie wiem — rzekł stary krótko.
— Był tutaj — mówił — przysłany.
— Był razem z matką, ale go niéma — odparł stary.
— Jeżeli go ukrywacie, a znaleziony zostanie, pan wié?... czeka go odpowiedzialność...
— Szukaj go pan — rzekł gospodarz — ani on ucieka, ani ja go chowam. Po prostu poszedł może w pole, albo pojechał w sąsiedztwo...
Żandarmi rozpoczęli poszukiwania we dworze, na strychu, po bliższych budowlach, ale nigdzie nie znaleźli śladu zbiega.
Ekonom i ekonomowa przygotowali na folwarku obfite śniadanie i zatrzymali na jakiś czas wojskowych. Naostatek, po usiłowaniach nadaremnych, wysłani zdecydowali się do miasteczka z próżnemi powrócić rekami.
Matka, widząc ich odjeżdżających, swobodniéj dopiero odetchnęła. Grzesia — nie znaleziono. Pociecha to była przedwczesna.
Gdy ekonomowa znać dała o wysłanych do Lubachówki żandarmach dla pochwycenia Grzesia, i udało się jéj w czas go jeszcze pochwycić ze dworu... ona, mąż i Dydaś tymczasowo ukryli go w stogu siana, gdzie nikt kryjówki domyślić się nie mógł.
Śniadanie dla głodnych żołnierzy zbyt miało ponęty, aby mu się oprzéć mogli, chociaż w czasie spełniania swych obowiązków przyjmować go nie byli powinni. Zaledwie rozpoczęli piwo popijać i zajadać obficie zastawione kiełbaski z kapusta, jednę z ulubionych potraw niemieckich, Dydaś, koni parę mający przygotowanych już, za oborami w zaroślach, siadł razem z Grzesiem i puścił się do lasu. Tu, owa pamiętna protokółem Frejera, buda pusta, za tymczasowe im miała służyć schronienie. Puścili się ku niéj drożyną, na któréj rzadko kogo napotkać było można, a najmniéj o dniu białym.
Jeden tylko Frejer czasem dla swych interesów, których się nie wyrzekał nigdy, drożyną tą przejeżdżał, ale pilnował się, aby nikogo nie spotykał...
Właśnie dnia tego był na swym objeździć, gdy, usłyszawszy stąpanie koni, rzucił się w zarośla, aby nie być spostrzeżonym.
Z kryjówki swéj łatwo mu było zobaczyć i poznać Dydaka, a w jego towarzyszu domyślić się wnuka Lubachowskiego, o którym wiedział przez Minę.
Przypatrując się im pilnie i usiłując napróżno odgadnąć, co robić tu mogli, Frejer przepuścił ich, nasłuchywał, w którą stronę się udali, domyślił owéj budy i, gdy się zabezpieczył, że widzianym nie będzie, pośpieszył z powrotem do domu.
Zaledwie z lasu wydobył się na pole, gdy, z większém jeszcze podziwieniem, zobaczył przed sobą żandarmów. Nikt ich w większém poszanowaniu nie miał nad niego. Podoficer był mu nawet osobiście znajomy.
Co oni tu robić o téj godzinie mogli? — nie pojmował. Spotkanie się z nimi było nieuniknione.
Frejer pozdrowił podoficera nadzwyczaj uprzejmie. Po śniadaniu nawet żandarmi bywają w dobrym humorze. Frejer znalazł podoficera usposobionym do rozmowy.
Zapytany, co go tu sprowadzało, odpowiedział mu, śmiejąc się, że poszukiwał dezertera, ale go, cały dwór w Lubachówce strząsłszy, znaléźć tam nie mógł.
Tknęło coś zaraz poczciwego Niemca, że mógł, jeśli nie dobry zrobić interes, to przynajmniéj odwdzięczyć się Dydasiowi za przydybanie go na uczynku. Wszedł więc w dłuższą z żandarmem rozmowę, dając do zrozumienia, iż może będzie mu w czém użytecznym...
W kwadrans późniéj Frejer bardzo spokojnie zawrócił ku swojemu dworkowi, a żandarmi, po cichu, wskazaną drożyną puścili się do lasu... Tu jeden z nich pozostał na straży koni, a reszta, cicho stąpając, skierowała się ku budzie w lesie.
Dydaś z paniczem zaledwie się ułożyli, aby spocząć trochę na przyniesionych liściach, gdy stąpanie dokoła słyszéć się dało... We drzwiach pokazał się podoficer od żandarmów, i wprost podszedłszy do Grzesia, oświadczył mu, że go z rozkazu władzy — aresztuje.
Grześ ani mógł, ani myślał się bronić; spojrzał na zmarszczonego Dydaka i dał się ująć, nie mówiąc słowa.
Miał tę tylko pociechę Dydaś, że podoficer, śmiejąc się, zlecił mu podziękować Frejerowi za tak doskonalą wskazówkę, iż ich ona wprost na miejsce doprowadziła.
Chciał w początku Dydak towarzyszyć aresztowanemu paniczowi, ale się rozmyślił, że na niewiele-by mu się przydał, boby go w miasteczku przy nim nie zostawiono, a daleko użyteczniejszym stać się mógł, naprzód dając znać do dworu o tém, co się stało, a potém mszcząc się na niegodziwym Frejerze.
Rodzaj zemsty, jaką miał wywrzéć na nim, wybór jéj, tak głowę i serce zaprzątnął Dydakowi, że nie spostrzegł się, gdy dojechał do folwarku, do którego sam koń go doprowadził...
Ile razy na myśl mu przyszedł Grześ, ściskała się pierś, łzy wytryskiwały na powieki.
Ekonomowa, siedząca w oknie, gdy zobaczyła powracającego samego Dydaka, nie mogąc zrozumiéć, co to znaczyło, przeczuwając już nieszczęście jakieś, wybiegła naprzeciw niemu.
— Jezusie Nazareński! — wołała, — co zrobiłeś z paniczem!
Dydak zsunął się z siodła milczący, ale twarz jego okazywała, że nie miał nic dobrego do oznajmienia.
— Gdzie panicz? — nagliła ekonomowa; jemu, pot z czoła się sączył.
— A!... — rzekł — Frejer nas zdradził, podpatrzył i naprowadził żandarmów... Wzięli go...
Z krzykiem, nie słuchając już nic więcéj, ekonomowa powróciła do izby, z któréj mąż jéj wyglądał...
— Wzięli panicza! — wołała... — Spisał się Dydak!... Boże jedyny! co poczniemy... co matka powié, gdy się dowié?... a nie można taić przed nią... co dziad?
Dydak stał, jak obwiniony u sądu.
— Posłuchajcież, jak się to stało, — zawołał, — jam nie winien... Frejer zemsty szukał nad nami.
Począł rozpowiadać całą swą wyprawę nieszczęśliwą, poprzysięgając, że Frejerowi kark skręci, że go do torby przyprowadzi, że go spali i t. p.
Krzysia, mało słuchając tych odgróżek, pobiegła do dworu. Przed matką taić nie było można, co się stało, bo ona jedna dziecko swe ratować mogła.
Nieprzyjemne to było posłannictwo, ale Krzysia na wszystko dziś miała męztwo.
Nim dobiegła do matki, we drzwiach spotkała starego, który, niespokojny, na miejscu nic mógł usiedziéć... Po zapłakanych oczach domyślił się czegoś złego.
— Mów, nic nie taj przedemną, — zawołał. — Gdzie on jest!!
— A! panie! ja i mąż robiliśmy, co mogli, aby go przechować — zawołała ekonomowa — ale Dydak się wdał w to... powiózł go z sobą do lasu. Po drodze łotr ten Frejer, ich wyszpiegował i żandarmom pokazał drogę. Panicza wzięli.
Lubachowski oparł się o uszak drzwi, bo mu nogi się zachwiały; ale nie odezwał się ani słowa, jakby mu się usta zrosły.
Treubergerowa, siedząca w pokoju blizkim, posłyszawszy głos Krzysi, uchyliła drzwi; serce jéj biło. Spojrzała na dziada, na Krzysię i zbladła.
— Wzięli go! — zawołała.
Nie odpowiedział nikt. Lubachowski tylko podszedł do córki i w czoło ją pocałował.
— Dziecko moje, uspokój się. Wola w tém Boża... Nic mu się nie stanie...
Na zbielałéj twarzy Treubergerowéj nie widać było rozpaczy, ale energią wielką i tłumiony gniew.
— Każ mi konie zaprzęgać — odezwała się — ja muszę jechać za nim i bronić go, a jeżeli się da, z rąk ich go wyrwać. Ojcze mój, koni do miasteczka!...
To mówiąc, machinalnie poczęła wypróżniać kieszenie; Lubachowski pośpieszył za nią i, zobaczywszy to, otworzył biurko. Dobył z niego, zapominając o sobie, wszystko, co miał, i oddał córce.
Marynia mu nawet nie podziękowała. Narzuciła na siebie okrycie, obwinęła się chustką, ścisnęła ojca i, jakby to mogło przyśpieszyć wyjazd jéj, poszła na ganku czekać na konie, które zaprzęgano.
Tymczasem na folwarku Chodzibój się kłócił z Dydakiem, który się odgrażał spalić i zabić Frejera.
— U ciebie serce dobre, to prawda — mówił mu ekonom — ale gdzie ty głowę podziałeś, nie wiem!... Tyś nie winien, że ten łajdak cię zdradził: nikt na ciebie nie włoży tego... Na Frejerze zaś teraz się mścić i narazić się na to, aby ciebie jeszcze wzięli, kiedy panu pomocy i ludzi potrzeba, także-by nierozumem było. Frejerowi aniś powinien pokazać, że my wiemy o jego zdradzie... Będzie czas! Ja ci słowo daję, wykurzą nas ztąd, ale my go na wyjezdném z dymem téż puścimy... A no, sza! sza!... nie czas robić awantury...
Dydaś zrozumiał to, zwłaszcza, gdy Krzysia potwierdziła słowa męża... Ku wieczorowi jednak, zmuszony zobaczyć, gdzie mierzwę wywożono, siadł na konia i pojechał w pole. Zaledwie na większy gościniec się zwrócił, gdy za nim zaturkotało. Na bryczce Frejera jechała z miasteczka Mina, a zobaczywszy zdala swojego, jak ona go zwała, „Szaca“, poczęła chustką i głosem powoływać go do siebie.
Zatrzymał się Dydak, sam siebie pytając, czy ma jéj posłuchać, lub nie. Tymczasem Niemka nadjechała.
Powitanie było tak zimne, że Mina rozgniewała się i nastraszyła. Domyśliła się, że coś zaszło. W Dydaka na widok jéj zburzyło się wszystko; obudzała w nim uczucie niewypowiedziane pociągu razem i wstrętu.
Miał obrzydzenie dla siebie, iż podobna istota mogła mu być ponętną. Zaledwie się jéj skłonił.
— Co wam takiego? — pochylając się z bryczki, poczęła, usteczka szrubując — powiedzcie mi... powiedzcie...
— Nie lubię się skarżyć... — odparł Dydak. — Mamy wielki smutek w domu. Był u nas wnuk pana naszego... przysłano po niego żandarmów... Bylibyśmy go ocalili, ale się dyabeł wmieszał w tę sprawę... zdradził ktoś... Chłopca nam wzięto.
Panna Mina, dobrze znająca uczucia wujaszka i stosunki jego, zmieszała się.
— Któż miał zdradzać — odparła — niby to żandarmi lepszych nosów od nas wszystkich nie mają! Na to nie potrzeba zdrady...
Dydak wąsa namiętnie pokręcił i popatrzał na nią, tak dziwny wzrok w niéj topiąc, że Mina się nastraszyła. Nie czekając odpowiedzi jego; dawała znak woźnicy, aby jechał, a Dydaś na pożegnanie jéj rzucił:
— Niech panienka sobie do polskiego języka weźmie innego nauczyciela... ja czasu już nie mam... Słyszałem téż w gospodzie u Launa, że się panna z naszéj mowy wyśmiewała... Pocóż ja ją mam dawać na pośmiewisko...
Zaciął konia i ruszył, nie oglądając się, choć twarzyczka téj szatańskiéj pokusy przed oczyma mu się przesuwała.
Mina, nie dojechawszy do dworu, płakać poczęła. Musiała dobyć chustkę i tuliła w nią twarz zarumienioną, gdy Frejer wyszedł na jéj spotkanie. Był niespokojny.
Robiło mu to niepospolitą przyjemność, iż się mógł pomścić na Dydaku i na nienawistnym sąsiednie; ale gdy się zastanowił teraz, widział, że to, co on chciał miéć tajemnicą, łatwo wydać się mogło, i nanowo niebezpieczną wojnę rozpalić.
— Czego się ty mażesz, małpo jakaś? — zawołał gniewny do Miny, któréj cierpiéć nie mógł.
Minie połajanéj tak grubijańsko, natychmiast téż gniew uderzył do głowy. Wuja, tego skąpca obrzydłego, znosiła tylko w nadziei, że się to jéj opłaci.
— Musieliście pewnie coś Dydakowi zawinić — odezwała się. — Spotkałam go, był wściekły, i z tego, co mi mówił, wnoszę, że my go już nie zobaczymy. Pożegnał się ze mną...
Frejer zbladł. Kiwał głowa, udawał, że go to nic a nic nie obchodzi; ale, gdy Mina weszła do domu i ciotce pośpieszyła się skarżyć, ciekaw stał, podsłuchując.
— Żandarm przecie zdradzić mnie nie mógł — rzekł sobie w duchu — bo-by drugi raz nikt mu już pewnie ani palcem nie kiwnął.
Mina przed ciotką dowodziła niespokojnie, że Dydak musiał miéć powód wielki żalu do Frejera, który przewinił przeciwko Lubachowskiemu, choć się zobowiązał pono żyć z nim w zgodzie sąsiedzkiéj.
Widząc płaczącą siostrzenicę, stara Frejerowa pobiegła do męża dobyć z niego wiadomości, co się stało. Stosunek małżeństwa był osobliwy: dni następowały po sobie nierówne. Czasem kłócili się i nie mówili do siebie długo; niekiedy Frejer łagodniał i starał się przypochlebić żonie; to znowu chodzili obok siebie, jakby się nie widząc, zupełnie obojętni. Teraz Mina stanowiła rodzaj wątłego węzła, który ich łączył z sobą.
— Coś ty zrobił? — zawoła stara do męża — bo że w tém jest już jakaś sprawa twoja, dam gardło... Mina płacze, aż żal patrzéć na nią...
Frejer ręce rozstawił, przybierając postać niewinnie oskarżonego...
— To się stało — rzekł — co predzéj-póżniéj stać się musiało. Któż mógł przewidziéć, że żandarm, zamiast mi być wdzięcznym, zdradzi...
W kilku słowach wszystko odkrył żonie, która pobladła ze strachu.
— Będziesz-że ty się teraz od Polaków miał dobrze... — rzekła. — Ledwieśmy trochę pokoju Minie zawdzięczali, świerzbiało cię znowu wywołać biedę! Ja wiem, że tu dłużéj nie wyżyję z tobą; wolę do siostry pojechać, wolę służyć gdzie, niż tu czekać, aby nas spalili, albo... albo ja wiem, jak się pomścili...
— Gdyby mogli... — żywo odparł Frejer. — To bieda, że oni sami o siebie troszczyć się muszą, i ani się opatrzą, jak ich tu nie stanie. Dziś oni nie straszni...
Machnął ręką.
Pocieszał się tak Frejer, ale pomimo to, nie bardzo był spokojnym.
Ledwie doczekawszy następnego ranka, ekonomowa, która Treubergerowéj towarzyszyć nie mogła do miasteczka, koni nie miała, aby zaraz jechać po nią, a i dworu na starą Żabską porzucić nie śmiała; śpieszyła już na zwiady i zajechała do Hubów, gdy jeszcze po wczorajszym wieczorze na dole izby myto, szorowano i omiatano. Przygoda nieszczęśliwych Lubachowskich, wszystkim wiadoma, była przedmiotem rozpraw i wniosków. Upatrywano w tém inicyatywę ojca, który, żony nie chcąc gwałtem ściągnąć do siebie, przez dziecko zmuszał ją do powrotu...
Żandarm w dosyć dobrém usposobieniu, iż mu się chłopca pochwycić udało, nie taił, jakim go dostał sposobem, opisywał swe spotkanie z Frejerem, i radość, jaką mu sprawiało to, że sąsiadowi mógł dokuczyć. Nic lubiono Frejera, więc, choć spełnił obowiązek, milczano, i nikt go z tego nie chwalił. Nad Grzesiem, który bardzo mężnie się znajdował, będąc w rękach żandarmów i pewnym, iż kara go nie minie — użalali się wszyscy.
Postępowanie Treubergera dawało miarę tego, jak prawo nieubłagane być miało, kiedy człowiek, takiego wpływu i znaczenia, nie śmiał starać się, aby srogość jego dla niego złagodzono.
Do późna wieczorem, goście Huby prawie tém tylko zajęci byli i rozeszli się, ciekawi, jakie następstwa za sobą miały pociągnąć familijne stosunki Lubachowskiego z Niemcem, który znać go nie chciał.
Riedel był jednym z najumiarkowańszych w sądach i mowie. Wpływało na to, iż pięknéj ekonomowéj nie widział dni parę.
Huba nadjeżdżającą wyszedł powitać do stajni, w któréj ona ze swéj bryczki wysiadła. Chciał jéj okazać współczucie, ale się obawiał, wolał więc bez świadków spotkać ją i rozmówić się.
Pomógł jéj naprzód do wydobycia się z wózka, postawił na ziemi i, przewidując pytania, opisał, jak się znajdował przywieziony młody Grześ, i jaką mu się potém wydała, pośpieszająca za nim, matka. Zaręczył Krzysi, że tak była pewną, iż synowi się nic nie stanie, że — nawet nie płakała. Ekonomowa uśmiechnęła się; wiedziała ona najlepiéj, co to znaczyło. Łzy były-by jéj wydały się mniéj strasznemi.
Zaledwie uściskawszy Rózię, poszeptawszy coś z Hubą, nakazawszy konie popasać i miéć gotowe, ekonomowa puściła się do miasteczka. Była to godzina, w któréj wszyscy urzędnicy jeszcze się w domu znajdowali. Nikt nie śledził ruchów Krzysi w tym labiryncie uliczek błotnistych, ciasnych, wielkiémi ogrodami poopasywanych, wśród których nowe i porządne domy sąsiadowały z na-pół rozwalonemi chatkami, i nikt téż odgadnąć-by nie mógł, co jéj kroki w różnych kierunkach: w najrozmaitsze kąty, prowadziło. Gdy w kilka godzin potém powróciła do Hubów z twarzą zarumienioną zmęczeniem, nie spytał téż jéj nikt, gdzie była.
Konie stały zaprzężone. Krzysia prosiła o trochę kawy i kawałek chleba z masłem; pożarła je zgłodzona i, żegnając Rózię, szepnęła jéj:
— Nie daj ci Boże mojego losu kosztować. Ja muszę za wszystkich stać, a kto wié, czy się to zda na co, co mnie tyle kosztuje i męczy! Powiedz wieczorem Riedlowi, że mu pokłon zostawiłam...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.